Historia odnoszenia się do sprawy mniejszości narodowych na Litwie przez Pana Wysokiego Komisarza OBWE ds. Mniejszości Narodowych Knuta Vollebaeka ma długą i obfitującą w liczne zwroty akcji historię. Wydaje się, że problem tkwi w tym, że sam Pan Komisarz nie wie jak rozwiązać sprawę, by nie naprzykrzyć się którejkolwiek ze stron. Jak to w polityce międzynarodowej bywa, dobry (ale nie bardzo dobry) dyplomata musi być jak kogut na wietrze, ładnie się prezentować, z łatwością i zgrabnością otwierać się na nowe wiatry.
Odsłona 1. „OBWE: Ingerować”. Latem 2009 roku Vollebaek przyjechał do Wilna na sesję OBWE. Choć problemy polskiej mniejszości były podejmowane jedynie (albo „aż”. Historia pokazuje, że w kuluarach niejednokotnie załatwia się sprawy szybciej i skuteczniej) w kuluarach, jednoznacznych wypowiedzi, wręcz deklaracji wysokopostawionych nie brakowało. Wysoki Komisarz stanął po stronie mniejszości narodowych mieszkających na Litwie, poparł dążenia litewskich Polaków do uprawomocnienia pisowni nazwisk polskich w dokumentach litewskich. Wyraźnie podkreślił, że „Litwa nie powinna bać się polskich nazw ulic i pisowni polskich nazwisk”. Zaproponował, by w litewskich miejscowościach, gdzie większość stanowią przedstawiciele mniejszości narodowych, zezwolić na zamieszczanie dwujęzycznych tablic z nazwami ulic, na przykład w językach litewskim i polskim. Cieszono się, że komisarz wypowiada się w kwestii pisowni, jak to ujął ówczesny szef polskiej delegacji parlamentarnej OBWE P.Poncyliusz: „dosyć jasno”. "Zalecamy używanie dwujęzycznych tablic z nazwami ulic. Są różne możliwości rozstrzygania tego problemu”. Być może mnogość tych „możliwości rozstrzygnięcia sporu” i zajęcia przez OBWE jednoznacznego stanowiska, doprowadziło do ostatecznej niemocy w tej sprawie?
Odsłona 2. „OBWE: Nie ingerować”. Jesień 2010, na Litwę ponownie przybywa Vollebaek. I tym razem celem wizyty było omówienie sytuacji mniejszości narodowych w regionie OBWE (także ocena przygotowań Litwy do przewodniczenia tej organizacji w 2011 roku). Zdaniem Wysokiego Komisarza problemy z używaniem języka mniejszości każdy kraj powinien rozwiązywać we własnym zakresie. Zaproponował nawet litewskim władzom kilka skuteczny propozycji rozwiązań, ograniczając się jednak do luźnych i ostrożnych sugestii. Komisarz OBWE powiedział też, że "integracja jest kwestią obustronną". "Są na przykład pewne prawa mniejszości, które powinniśmy uwzględnić, takie jak prawo do nauki w języku ojczystym" - podkreślił. Jednocześnie zwrócił uwagę, że "należy przypomnieć mniejszościom, iż żyjąc w społeczeństwie, mają też pewne obowiązki, jak na przykład nauczenie się języka państwowego". W rozmowie z mediami litewskimi komisarz stwierdził, że sytuacja mniejszości narodowych na Litwie jest dosyć dobra w kontekście innych krajów europejskich. Według urzędnika Litwa nie jest krajem, na którym OBWE się koncentruje, ponieważ w innych krajach europejskich istnieje więcej problemów. I pięknie. Rączki czyste. Wasz problem - sami więc go rozwiążcie.
Odsłona 3. „OBWE: A co nam się opłaci bardziej?”. Luty 2011, na Litwę przybywają zwiadowcy Vollebaeka: Vincent de Graaf i Jennifer Croft. Podczas poprzedniej wizyty Wysoki Komisarz nie spotykał się z przedstawicielami mniejszości narodowych na Litwie, w tym ze reprezentantami społeczności polskiej, co zostało mu wytknięte. Błąd postanowił naprawić wysyłając swych doradców. Jak Bóg przykazał, spotkali się z przedstawicielami mniejszości. Pierwsze spotkanie, prosto po przyjeździe z lotniska odbyło się w siedzibie Rady Wspólnot Narodowych. Prezes Rady Mahir Gamzajey nalegał, żeby na spotkanie z przedstawicielami OBWE byli obecni również przedstawiciele innych wspólnot narodowych Litwy. Tak też się stało. Spotkanie było o tyle ważne, że przedstawiciele wysokiego komisarza mogli poznać opinię mniejszości narodowych na temat przestrzegania ich praw. Ja odniosłam wrażenie, że choć przejawiali wszystkie zasady aktywnego słuchacza, mimo wszystko opierali się na dostarczonym im bezpośrednio przed lotem konspekcie i wytycznych. Sami zaś wiedzy rozeznania w temacie nie mieli. Trudno ich oskarżać, nie mogą znać się na wszystkim przeć. Niezmordowani doradcy Wysokiego Komisarza jeszcze tego samego dnia (choć wcześniej narzekali na zmęczenie i opóźniony lot) spotkali się z przedstawicielami Związku Polaków na Litwie oraz Stowarzyszenia Nauczycieli Szkół Polskich na Litwie „Macierz Szkolna”. Wszystkie te spotkania i wysłuchania posłużą do sporządzenia raportu końcowego dla Wysokiego Komisarza.
Bardzo optymistyczne, ale i naiwne byłoby trwanie w przeświadczeniu, że wizyta przedstawicieli OBWE podważa stanowisko litewskiego szefa MSZ A. Ažubalisa (który nota bene przewodniczy obecnie OBWE), mówiącego, że „mniejszości narodowe na Litwie nie mają problemów”. Jeszcze większą naiwnością sądzenie, że ta wizyta coś zmieni. Dyplomaci nie działają doraźnie, nie rozwiązują tutaj i teraz problemów. Nie przyjeżdżają na Litwę z myślą: „wysłuchamy, porozmawiamy, dowiemy się jak naprawdę sprawa wygląda – i zadziałamy jak należy”. Doskonale znają uwarunkowania międzynarodowe, liczą się z politycznymi zależnościami i długofalową strategię. Niczym lekarze, zadziałają przede wszystkim tak by nie zaszkodzić. Sobie przede wszystkim.
Warto przy tym pamiętać, że system OBWE opiera się na przekonaniu, że osiąganie konsensusu przez wszystkich członków organizacji jest skuteczniejsze niż narzucone regulacje, które w praktyce są nieefektywne. Dokumenty OBWE, odnoszące się do praw mniejszości narodowych, jak Rekomendacje z Bolzano czy Haskie Rekomendacje zalicza się do tak zwanego soft law. Ten typ quasi-prawa posiada wymiar polityczny i właściwie pozbawiony jest mocy prawnie wiążącej. Europejskie instytucje, także OBWE nie są zbyt chętne, by egzekwować prawo w sytuacji, jeśli nie dotyczy to interesów największych państw członkowskich. Ograniczają się zatem zaledwie do stonowanego odnoszenia się do sprawy.
Ostatnio w jednej z audycji w Radiu Swoboda na temat demokracji padła taka oto myśl: „Demokracja, czy nie-demokracja? Jaka różnica? Najważniejsze myśmy rozumieli zasady gry”. Wydaje się, że w przypadku OBWE i skutecznego działania na szczeblu międzynarodowym najważniejsze jest zrozumienie zasad gry. W dyplomacji, po pierwsze nikt nigdy się nie spieszy (przypomina mi się, mądrość życiowa, którą usłyszałam pracując w polskim MSZ: „Pani Ewelino, proszę się tak nie spieszyć, spieszą się mniej inteligentni. Ludzie mądrzy mogą sobie pozwolić na spokojną pracę, z szacunku do swojego potencjału intelektualnego – proszę się nie spieszyć”), po drugie nikt nie działa pochopnie, po trzecie nikt nie działa samodzielnie, bez powiązania i odniesienia do czegoś/kogoś innego. Wielka pajęczyna powiązań i zależności. W skuteczności przekazu najważniejsze są kanały dotarcia. Czasem skuteczniejsze są te poboczne i mniej formalne i oficjalne.
Jak nie lubię pana posła Artura Górskiego za jego dramatyczny głos i histeryczne wręcz podejście do spraw Polaków na Litwie, to być może pisząc list do OBWE, proroczo wręcz przewidział zwycięstwo i skutki jakie może za sobą ponieść sukces w wyborach samorządowych przez AWPL. „Tylko kontrola samorządów Wileńszczyzny przez Polaków daje jakąkolwiek szansę, że mimo pogarszającej się sytuacji polskiej mniejszości, przetrwa ona na swojej rodzinnej ziemi”. Nie liczmy na rozwiązanie sytuacji przez unijne instytucje, przez OBWE. Miejmy je na uwadze. Działajmy jednak sami, lokalnie.
Nie prośmy, by się nami zainteresowano, działajmy na tyle efektownie i skutecznie, by nie można było się niezainteresować.
Jestem mistrzem przerw. Przerw w przerwach. Kawa, herbata, spotkanie, gazeta, skype. Skończy się przerwa, „biorę się do roboty” i oto przypomina mi się Libia, Lec, przelew, email, że dziś rocznica, a to sobie sprawdzę, przeczytam jeszcze o tym. Ktoś przychodzi, dzwoni, pisze. Widzę, że wypadałoby odkurzyć, kotu dać jeść, przejrzeć zdjęcia, cokolwiek innego zrobić. Masakra. To nie jest lenistwo. Bo przecież ja cały czas coś robię. Teraz piszę licencjat, z małą przerwą, bo trafiłam na wywiad w „Rzepie” , a w wywiadzie po raz kolejny pada „ABC. Adriatyk, Bałtyk, Morze Czarne”.
Po raz pierwszy usłyszałam o tej publikacji w Ponarach. Skoro głowa państwa po raz drugi w ciągu kilku dni odwołuje się do „ABC…” to musi być coś na rzeczy. Idę więc tym tropem.
O „ABC…” mówi się i pisze wszędzie tam gdzie wspomina się życiorys polskiego prezydenta, chcąc podkreślić jego zaangażowanie i solidarnościową działalność. Sam prezydent w „Rzepie” tak mówi o piśmie: „(…) tym poglądom dawałem wyraz już w okresie stanu wojennego, współredagując podziemne pismo „ABC. Adriatyk, Bałtyk, Morze Czarne”. Poświęcone ono było między innymi wspólnej walce z komunizmem narodów tamtego regionu”.
Pismo "ABC" ukazywało się w podziemiu w latach 1985-1989. Obecny prezydent był swego czasu współredaktorem tego pisma. Mało oryginalny tytuł pochodził od skrótu słów: Adriatyk – Bałtyk – Morze Czarne. Pismo "ABC" wydawano w oczekiwaniu na bliski rozpad ZSRR. Wierzono, że należy rozwijać współpracę regionalną wymierzoną w komunizm i wszelkie dążenia imperialne.
Dorobek wydawców pisma był dosyć skromny: w ciągu 4 lat ukazało się zaledwie 8 numerów pisma. Objętość pisma prezentuje się lepiej: od około 70 stron do prawie 150.
I niby wszystko pięknie, ale samych publikacji głównego zainteresowanego jak na lekarstwo. W numerze 8 z 1989 odnajduję jedyną publikację podpisaną „Bronisław Komorowski”. To wywiad z księdzem Kazysem Vaičionisem, „Moja wiara nie jest ani polska ani litewska”. Pozwolę sobie zacytować ostatnie pytanie, bo wydaje się wciąż aktualne.
B.K.: Nasza rozmowa nastraja raczej pesymistycznie. Czy widzi Ksiądz możliwość złagodzenia konfliktu polsko-litewskiego?
K.V.: Tak, gdyż sądzę, że nie ma dla Polaków i Litwinów innego rozsądnego wyjścia. Stosunki polsko-litewskie muszą ułożyć się w przyszłości inaczej, lepiej niż w minionych kilkudziesięciu latach. Dotyczy to zwłaszcza kościoła litewskiego, dla którego Polska jest przecież Matką chrzestną, a matkę chrzestną trzeba szanować.
Być może, krótkie komentarze redakcyjne są autorstwa Bronisława Komorowskiego, ale tego bez bardziej dokładnych badań stwierdzić się nie da. Skoro jednak był współredaktorem, można sądzić, że istnieje takie prawdopodobieństwo.
Co ciekawe, w numerze 3 z 1986 roku w dziale „Poglądy” trafiamy na tekst Zygmunta Komorowskiego, ojca Bronisława, zatytułowany „ Św. Kazimierz a stosunki polsko-litewskie”. Autor zastanawia się on jak mogło dojść do waśni między Polakami i Litwinami, skądinąd bratnimi narodami. Jego zdaniem sprawa sięga pokładów tzw. osobowości społecznej. „Kryje się za nią długi łańcuch grzechów obopólnych, narastających jak lawina, gdy zło rodziło i potęgowało zło. Choć, my Polacy działaliśmy przeważnie mniej brutalnie, bardziej elegancko, chciałoby się powiedzieć po „inteligencku””. Ciekawe to stopniowanie zła. Eleganckie, inteligenckie zło, zawsze mnie to w Wolandzie ujmowało.
Obecnie wznowiono wydawanie pisma „ABC…”. Wydawcy, wyjaśniają przyczyny: „nasze struktury państwowe okazały się nie tylko nie zdolne do prowadzenia polityki wschodniej, ale przede wszystkim ich zainteresowanie współpracą regionalną nie wychodzi poza czcze deklaracje”. Były współpracownik prezydenta, obecny szef wydawnictwa Antyk, Marcin Dybowski, mówi: „Nie przypuszczałem, że tak bardzo się na nim [Bronisławie Komorowskim, przyp. er.] zwiodę. Komorowski był zwolennikiem Okrągłego Stołu, a potem jego beneficjentem”. Według niego Komorowski "zdradził ideały" pisma. „Po 1989 roku postawił na karierę” – dodaje Dybowski.
Poglądy M.Dybowskiego wyraźnie rozmijają się z poglądami obecnego prezydenta. Zdaniem M.Dybowskiego: „Zachód patrzy na nas albo przez pryzmat interesów Rosji i stosunków zachodnio-rosyjskich, albo interesów Niemiec, my zaś pozostajemy niezdolni do wyartykułowania własnego, solidarnego stanowiska. Niech o losie krajów położonych między Adriatykiem, Bałtykiem i Morzem Czarnym nie decydują obce potęgi, lecz suwerenne państwa reprezentujące nasze narody”. Pozostaje pytanie, które należałoby postawić Panu Prezydentowi: "Czy Panskie poglady z czasów działalności w "ABC.." są nadal aktualne"?
Ze zdobywaniem wiedzy jest jak z podróżą do nieznanego miejsca. Niby warto się kierować przewodnikiem i „zaliczyć” to co najważniejsze, ale coś nowego masz szansę odkryć dopiero kiedy zwyczajnie się poszwendasz. Podczas pisania pracy magisterskiej moje szwędanie prowadziło poprzez strategię wejścia polskich firm na rynek wschodni, przez gazociąg północny, przez polsko-kazachskie stosunki gospodarcze, Szestowa, by ostatecznie zakończyć się na Sołowjowie. W przeddzień obrony mój promotor upewnił się: "Pani Ewelino, Bierdiajew, tak? Pani o Bierdiajewie pisała".
Miałam kiedyś sen... moim krajem kierowała elita. Najlepiej wykształcona, z najlepszym manierami i kulturą osobistą, najbardziej błyskotliwa, nieprzeciętnie inteligentna grupa wybranych przez społeczeństwo ludzi. Po wysłuchaniu nagrań ze spotkania w Majszagole, nawet się nie łudzę: tak, to był tylko sen.
W swojej koncepcji elit V. Pareto mówi m.in. o elicie rządzącej, wyłonionej z szeroko pojmowanych elit, o elicie władzy. Uważał on, że społeczeństwo dzieli się na pozaelitarne warstwy niższe i na warstwę wyższą. Ta druga dzieli się z kolei na rządzącą i nierządzącą elitę. Zdaniem Pareto o przynależności do elit decydują walory intelektualne danego człowieka. Michels, Mosca a także Max Weber łączą przynależność konkretnego człowieka do elity z określonymi predyspozycjami psychicznymi. Ortega y Gasset dorzuca do tego przymioty moralne danego człowieka, jako jego kwalifikacje uzasadniającą przynależność do elity. Wypada wspomnieć również o koncepcji charyzmatycznych przywódców Webera i platońskiej koncepcji „państwa doskonałego".
Wszystkie te koncepcje mówiły o pewnej "zaporze", która zapewniałaby, by do świata elit i sfery rządzenia nie przenikały, mówiąc oględnie, osoby przypadkowe, pozbawione mądrości i cnót moralnych, słowem osoby, których kwalifikacje rażąco ranią społeczne wyobrażenia na temat elit.
Pominę intonację. Wznoszącą i opadającą w najbardziej zaskakujących momentach, tak, że nie wiem czy to dobra czy zła wiadomość. Swój stan podczas słuchania wystąpienia nazwałabym „dezorientacją emocjonalną”.
Pominę gestykulację. Czuję jakąś sprzeczność słuchając wypowiedzi i patrząc na gesty, powiem więcej czuję, że „coś tu nie gra”. Jednostajny ruch ręką, machanie w rytm wypowiadanych słów palcem wskazującym. Próby zaakcentowania ważnych momentów wypowiedzi długim, przeciągłym ruchem ręki. Raz po raz wyliczanie „na paluszkach”.
Pominę złe akcentowanie, niedbałą wymowę. Poświęciłam sporo czasu, by odgadnąć jakie słowo/słowa padają tutaj http://www.youtube.com/watch?v=1w3xCfssRqY&feature=player_embedded#at=286 (4.44-4.45). „Piekarzem”, „wiekarzem”…? Po konsultacjach doszliśmy do wniosku, że chodzi o „w Polsce wie każdy”. Ktoś powie: złe nagłośnienie, i owszem, ale to nieodosobniony przypadek (wszędzie powtarzana wymowa: „liteskiej”).
Pominę sposób trzymania mikrofonu. Może to zdenerwowanie, może brak pomysłu na to co zrobić z „druga ręką”, by nie czuła się bezczynna. Nie mam pojęcia dlaczego momentami zagospodarowane są obie dłonie do trzymania mikrofonu.
Pominę wizualną część wystąpienia. W Majszagole widać, próby "wygłoszenia" przemówienia. I słusznie zawsze to lepiej niż przeczytane. Nieszczęście polegało na tym, że konspekt leżacy na stole był zbyt daleko, nie dało się swobodnie do niego zerkać. Uważam, że należało wybrać: albo przeczytanie/posiłkowanie się konspektem przy jakimś wyższym pulpicie, ale mówienie z głowy, albo jeśli spoglądać to usiąść cokolwiek, wybrano opcje najgorszą - przemówienie w półukłonie nad kartką.
Pominę kiepską polszczyznę i niepoprawną składnię. Zły dobór słów, złe odmiany, chybione związki frazeologiczne, mrowie różnorakich błędów... Z wystąpienia w Mejszagole: „Jest rzeczą trudno zrozumiałą dla Polaków, także dla polskich polityków, to że nie może doczekać się wykonania układ polsko-litewski, umowa, która miała być fundamentem relacji pomiędzy naszymi krajami i relacjami”. „Uważam, że warto stawiać na budowanie tkanki współpracy polsko-litewskiej także w obszarze gospodarczym, bo to ułatwi, a nie utrudni rozwiązywanie, dobre, przyzwoite rozwiązywanie problemów polskiej mniejszości na Wileńszczyźnie". „Każdy kamień, każda bruzda, tu na Wileńszczyźnie, każdy dom w Wilnie czasami do mnie krzyczy, czasami do mnie szepcze, czasami do nie mówi”.
Pominę, że ja po prostu nie rozumiem o co chodzi: "Dłużej klasztora niźli przeora. [co oznacza: dłużej istnieje jakieś dzieło niż osoby, które je tworzyły, przyp.er] co oznacza, że trzeba liczyć także na dobrodziejstwo demokracji, które przynosi różne konstelacje partyjne, różne konstelacje personalne, umiejętność politycznego działania Polaków na Wileńszczyźnie, na Litwie, powinna również oznaczać uzyskiwanie zdolności koalicyjnych, porozumiewania się z innymi, także z siłami litewskimi".
Wizytę u księdza Obrembskiego, wystąpienie przed Pałacem Prezydenckim i wypowiedzi w Ponarach pominę, choć nie powinnam.
Prezydent to nie byle kto. Od niego można i trzeba wymagać więcej.
Można zapytać: co komu przyjdzie z krytyki? Równie dobrze można zapytać: co komu przyjdzie z myślenia. Odpowiem za O.Wilde: to krytyka, tworzy z umysłu subtelny instrument.
Dostojewskiego trzeba czytać. Powiem więcej: nie wypada, choćby "nie otrzeć" się o którąkolwiek z powieści Dostojewskiego. Pomimo dewaluacji humanistyki jako nauki, pomimo przemian jakie dokonują się w podejściu do kultury (to potencjał kulturowy, wartości i przekonania społeczeństwa, prowadzą do rozwoju ekonomicznego)... Genialność Dostojewskiego pozwala "stracić" całą noc na dyskusję o jego twórczości. Tym razem pokłóciliśmy się o antypolskość Dostojewskiego. Niestety awersja do Polaków to jeden z motywów do którego zbyt często i zbyt łatwo sprowadza się Dostojewskiego. (fot. fragment rękopisu Dostojewskiego, Muzeum Dostojewskiego w Petersburgu)
Pamiętam jak wiosną 2007 roku ówczesny Minister Edukacji Narodowej RP Roman Giertych zmienił kanon lektur szkolnych. Obok Witolda Gombrowicza (dotąd polscy licealiści czytali "Ferdydurke" i "Trans-Atlantyk"), Witkacego ("Szewcy"), Goethe ("Cierpienia młodego Wertera", "Faust"), Kafki ("Proces"), Conrada ("Lord Jim"), Herlinga-Grudzińskiego ("Inny świat"), z listy lektur wypadł również Fiodor Dostojewski i "Zbrodnia i kara". Pamiętam swoją irytację. W zamian nauczyciele dostali do wyboru m.in. przez cały okres istnienia PRL-u wspierającego władze komunistyczne Dobraczyńskiego i jego "Listy Nikodema". Na liście obok Dobraczyńskiego wpisano wówczas także Jana Pawła II i "Pamięć i tożsamość". Książkę która absolutnie nie nadaje się do liceum. Papież pisał tak hermetycznym jezykiem, że zmuszenie kogokolwiek, a zwłaszcza młodych ludzi do czytania go w liceum musi wywołać skutek odwrotny od planowanego, tj. będzie to pierwsza i ostatnia książka papieża, którą przeczytają. A szkoda!
Dostojewski wypadł z listy lektur, o czym mówiono nieoficjalnie, m.in. za swoją antypolskość. I oto wczoraj przyszło mi po raz kolejny bronić Dostojewskiego.
Głosy przeciwko, oskarżające Dostojewskiego: Polacy przedstawieni w powieściach Dostojewskiego to ludzie bez zasad i wartości, choćby w "Graczu" pokazani są w kasynie, gdzie zajmują się robieniem hałasu licząc, że wygrani rzucą im jakieś drobne; w "Idiocie" "ruchliwy Polaczek" kieruje pijaną kompanią jedengo z głównych bohaterów, prowadzi go do miejsc, gdzie mógłby się jeszcze bardziej zadłużyć itp.
„Dziennik pisarza” i „Bracia Karamazow” te dwa dzieła Dostojewskiego i ukazane w nich postacie polskich szulerów, wywołują najwięcej kontrowersji. Choć odmiennie od np. N.Leskova, Dostojewski nie widzi w nich buntowników czy nihilistów...
Kontrowersje wokół Dostojewskiego biorą się z czytania Dostojewskiego poza kontekstem. Podobnie rzecz się ma z krytyką przez Dostojewskiego Polaków jako katolików. Spór toczy się w kontekście rywalizacji między Polską a Rosją o ukrainskie i białoruskie tereny jagiellońskiej Rzeczypospolitej. W 1878 roku, po śmierci papieża Piusa IX kandydatem na stolicę piotrową był polski kardynał Mieczysław Halka Ledóchowski. Dostojewski obawiał się, że papież-Polak wskrzeszałby ideę wielkiej Polski, zamiast idei socjalistycznych...
Bezpośrednio po śmierci Dostojewskiego, zarzucano mu wielkomocarstwowy szowinizm. Ten wizerunek tworzyli Polacy, towarzysze Dostojewskiego w sybirskiej katordze. Polacy trafiający do łagrów często zachowywali się zgodnie z zasadą: dlaczego niby ja polski szlachcic, będę się bratał z kryminalną kanalią i odmawiali często podania nawet ręki. Trudno się więc dziwić Dostojewskiemu... Polacy niechęć do własnej osoby często interpretowali jako wyraz antypolskości. By nie być gołosłownym odsyłam do Tokarzewskiego, autora książki Siedem lat w Rosji i na Syberii.
Pamiętam, że w 2008 roku, po śmierci Sołżenicyna, podobna dyskusja toczyła się pokół jego antypolskości, a wystarczy szersze, i bardziej wnikliwe, spojrzenie na jego twórczość i kontekst, by dostrzec, że nie był polakożercą. Często krytykował imperium i bynajmniej nie był zwolennikiem jego odrodzenia.
Zostawcie więc pseudoantypolskość Dostojewskiego, rzucam na pożarcie choćby Katkova. Dodam, że przecież postaci z powieści Dostojewskiego nie są alter ego autora.
Nie jest to spojrzenie absolutnie obiektywne, pewnie dlatego, że najwięcej dobra spotkało mnie w Rosji, najwięcej o tym jak żyć dowiedziałam się właśnie mieszkając w Rosji i tam spotkałam ludzi, którzy stali się moimi prawdziwymi przyjaciółmi. Grubą kreską rozgraniczyliśmy wspólnie Rosję na poziomie rządzenia i polityki od ludzi, duchowości, mentalności i kultury rosyjskiej.
Dymitr Mereżkowski powiedział kiedyś, że "Rosja jest bardzo kobieca, ale nigdy nie miała męża. Gwałcili ją Tatarzy, carowie, bolszewicy. Jedynym mężem dla Rosji mogłaby być Polska. Ale Polska była za słaba". Z polskiej strony wyglądało to chociażby tak jak w ówczesnym Krakowie, który był miastem, o którym pisał Żeromski: "Pyskować na Rosję - znaczy tu zdobywać wielkość i patent obywatela". Minął wiek, jest zmiana?
To prawdopodobnie 36-letni chińczyk Liu Xiao Vilniang z Kunming jest anonimowym ofiarodawcą zestawu chińskich zielonych herbat, które w ubiegłym tygodniu trafiły do redakcji Wilnoteki. Gdy do Liu dotarła ekipa Wilnoteki, nie krył zdziwnienia. Podkreślił, że nie zrobił tego dla rozgłosu i nie ma 'parcia na szkło'.
Więc dlaczego ten zapracowany chiński plantator herbaty wysłał półroczny zapas zielonej herbaty do redakcji Wilnoteki?
"Wilnotekę oglądam od zawsze, nie wiedziałem jak mógłbym pokazać moją solidarność z Wami, tyle tam macie problemów, życie niełatwe...a skołatane nerwy najlepiej koi napar z zielonej herbaty. Postanowiłem, więc że prześlę Wam trochę" - wyjaśnia Liu Xiao
Kunming, w którym mieszka Liu to stolica Junnanu, górskiej prowincji w południowo-zachodniej części Chińskiej Republiki Ludowej. Jej nazwę można przetłumaczyć jako "Na Południe od Chmur" lub "Chmurne Południe". Junnan to wysoko (1500-3000 m.n.p.m.) polożony region, znany przede wszystkim z uprawy herbaty. To jeden z pięciu najbardziej znanych i docenianych obszarów herbacianych na świecie. To stąd pochodzi najwyższej klasy herbata.
"Zielona herbata w naszym regionie uznawana jest za cudowny, uzdrawiający napój! Aktywizuje działanie mózgu, usuwa zmęczenie, działa pobudzająco, wspomaga szybkość zapamiętywania i kojarzenia, poprawia koncentrację. Słowem - dobra jest na wszystko!" - z przekonaniem zachwala Liu Xiao.
Niestety, zielona herbata nie cieszy się wzięciem w redakcji Wilnoteki. Z dobrze poinformowanego źródła wiadomo, że istnieją podejrzenia, że w tajemniczych opakowaniach chińskiej herbaty niekoniecznie znajduje się rzeczona chińska herbata.
Z informacji autora wynika, że zalegającą na półkach zieloną herbatę należy wiązać z również nieznikającym cukrem. Przypomnijmy, że redakcja Wilnoteki w ubiegłym roku borykała się z problemem deficytu cukru.
Sprawą podobno zainteresowała się już Państwowa Inspekcja ds. Powiązań Zagranicznych Dziennikarzy na Litwie, która zbada jak zielona herbata w takiej ilości trafiła z Chin na Litwę.
Nieoficjalne doniesienia mówią o polskich korzeniach matki Vilnianga. Podobno jego ojciec Miu Xiao, miał poznać swoją przyszłą żonę w Wilnie...
Jaki związek ma Liu Xiao Vilniang z Wilnem (prócz dziwnie znajomo brzmiącego nazwiska oraz imion dzieci Jan Jintao i Maria Mu)? I istotniejsze pytanie: jakie interesy chciał załatwić poprzez wysłanie herbaty do Wilnoteki? Czyżby to miała być forma "prezentu", który pomoże załatwić jakąś sprawę?
To wspaniale, że Polacy znają języki obce. Nie mogę wyjść z podziwu jak szybko i z jaką łatwością Polacy na Wileńszczyźnie przechodzą na litewski, rosyjski, angielski...narasta we mnie jednak obawa, że niedługo również jezyk polski stanie się językiem obcym. Primo: 21 lutego obchodzimy Międzynarodowy Dzień Języka Ojczystego, secundo: według szacunków UNESCO w ciągu kilku następnych pokoleń zaniknie aż połowa z sześciu tysięcy istniejących obecnie języków, tertio: przeszłam szkołę profesora Bralczyka, który zachęcał mnie do tego by zwracać uwagę, gdy słyszę błędy; pozwolę sobie więc na trzy refleksje.
Niepoprawne wymawianie czasowników: włączać, wyłączać, odłączać, podłączać, przyłączać, załączać... bardzo często słychać wymawiane jako włanczać, wyłanczać, odłanczać, przyłanczać, załanczać. Mój profesor tłumaczył to faktem, że popełniający ten błąd sugerują się czasownikami wykańczać, dokańczać, zakańczać itp.
Wyrażenie 'między Bogiem a prawdą'. Nonsensowane dodawanie słowa 'między'. W cywilizacji euroepjskiej pojęcie Bóg i pojęcie prawda są tożsame. Dodając słowo 'między' do wyrażenia, pośrednio dopinamy do Boga etykietkę 'fałsz', jako coś przeciwstawnego, w opozycji do prawdy. Markowski w Wielkim słowniku poprawnej polszczyzny PWN przestrzega, by nie mówić i nie pisać 'między Bogiem a prawdą', tylko Bgiem a prawdą. Gramatycznie to wyrażenie odpowiada wyrażeniu Bogiem i prawdą. Spójnik 'a' nie ma znaczenia przeciwstawienia. ale jest synonimem spójnika 'i'. Choć, jak mawiał mój profesor, 'takiej polszczyzny nie używa się na co dzień, to styl raczej ksiązkowy' I rzeczwiście dużo bardziej natrualnie brzmi Bogiem i prawdą.
Badania udowodniły, że przeciętny Polak podczas swojego życia używa w rozmowach tylko około dwóch tysięcy różnych słów. Podobno u kobiet ten wskaźnik jest wyższy. Dobrze więc, gdy staramy się sięgać po słowa rzadziej używane. Twierdzę, iż im więcej słów znamy tym precyzyjniej możemy się wyrażać, co pozwala mówić krócej. À propos, dywagować (łac. divagari ‘błąkać się’, fr. divaguer ‘ schodzić na manowce, odbiegać od tematu’) to odstępować od tematu w mowie i piśmie, mówić lub pisać rozwlekle, nie na temat. To nie synonim rozważać, zastanawiać się itp.
Błędy na moim koncie? Byłam przekonana, że spolegliwy, jako termin wprowadzony do języka polskiego przez Kotarbińskiego („Traktat o dobrej robocie”) oznacza 'kogoś niezawodnego, pewnego, oddanego drugiemu człowiekowi'. I oto znajduję (Słownik 100 tysięcy potrzebnych słów PWN pod red. prof. Jerzego Bralczyka, Warszawa 2006, s. 780) informację, że spolegliwy to także ‘taki, który łatwo ustępuje, uległy, potulny, skory do kompromisu'.
Luty 1945 na Krymie był wyjątkowo mroźny. Choć w Pałacu w Liwadii już za czasów ostatniego cara Rosji Nikołaja II zainstalowano ogrzewanie elektryczne, to jednak po raz ostatni w historii postanowiono rozpalić w pałacowych piecach kaflowych. Okazja niebylejaka - oto w liwadijskim pałacu mają się spotkać Stalin, Churchill i Roosevelt. (fot. Pałac w Liwadii, wschodnia fasada)
Pałac w Liwadii związany jest z polską historią już początków XIX wieku, wtedy to polski magnat Leon Potocki za 150 tysięcy rubli, zakupił zimię w okolicach Jałty, w Liwadii. Należy tu odróżnić Leona Potockiego, herbu Pilawa, pseudonim Bonawentura z Kochanowa, syna Stanisława, polskiego pisarza, literata i powieściopisarza, od Leona Potockiego, z Podhajec herbu Pilawa (Srebrna), syna Seweryna. Ten ostatni, członek rady państwa rosyjskiego, tajny radca, urodzony w roku 1788 w Milanowie koło Rzeszowa, w 1834 wybudował w Liwadii swoją rezydencję. Ćwierćwiecze później, po jego śmierci, rodzina Potockich sprzedała posiadłość rosyjskemu carowi Aleksandrowi II Romanowowi. To właśnie ów pałac w lutym 1945 gościł uczestników konferencji "krymskiej", nazywanej również "jałtańską" lub jak lubią ją nazywać miejscowi "liwadijską".
Konferencja trwała od 4 do 11 lutego 1945 roku. Wzięli w niej udział szefowie rządów tzw. "Wielkiej trójki": Związku Radzieckiego - Józef Stalin, Stanów Zjednoczonych - prezydent Franklin Delano Roosevelt oraz premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill. Podczas konferencji w liwadyjskim pałacu rezydował poruszający się na wózku inwalidzkim, prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin D. Roosevelt.
Stalin nie lubił podróżować. Obawiał się o swoje życie, podróże ograniczał więc do minimum. Dlatego też drugą, po teherańskiej, konferencję postanowiono zorganizować na Krymie. Niemałe znaczenie mógł mieć również fakt, iż przeprowadzenie konferencji na "swoim terenie" ułatwiało sowieckim służbom specjalnym penetrowanie delegacji zachodnich, zakładanie podsłuchów itd. Również czas zorganizowania spotkania nie był przypadkowy. Konferencja miała się odbyć już jesienią 1944 roku. Zachodni alianci chcieli skorzystać z udanej inwazji na kontynent europejski w Normandii i wystąpić jako strona, która odniosła sukces. Przeciwnie Stalin, który chciał, żeby Armia Czerwona w Europie Środkowej doszła tak daleko, jak to tylko możliwe. Kiedy odbywała się konferencja, najbardziej wysunięte jednostki Armii Czerwonej znajdowały się już zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Berlina. Stalin czuł, że w takiej chwili ma w ręku same asy. W Liwadii państwa zachodnie prezentowały się szokująco słabo.
W czasie konferencji "Wileka Trójka" ustaliła zasady nowego ładu geopolitycznego, jaki po zwycięstwie nad hitlerowskimi Niemcami miał zapanować w Europie i na świecie. Podjęto decyzję w sprawie okupacji Niemiec przez trzy mocarstwa i Francję, obciążono Niemcy reparacjami wojennymi oraz podzielono Berlin na 4 sektory okupacyjne. Na konferencji jałtańskiej powstała również koncepcja utworzenia Organizacji Narodów Zjednoczonych. Związek Radziecki w zamian za koncesje na Dalekim Wschodzie, zobowiązał się do przystąpienia do wojny przeciw Japonii, po zakończeniu wojny w Europie.
Większość spotkań roboczych odbywających się w sali balowej oraz decyzji podejmowanych w gabinetach Roosevelta było jednak poświęconych sprawie polskiej. Polska utraciła Kresy Wschodnie na rzecz ZSRR. Ustalono też rekompensatę dla Polski w postaci dotychczasowych ziem niemieckich: Pomorza Zachodniego, Prus Wschodnich i Śląska. Mocarstwa zgodziły się na utworzenie Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej w Warszawie. Podczas konferencji przesądzono o przynależności Polski do bloku sowieckiego. Decyzje wielkiej trójki zdecydowały o poważnych zmianach terytorialnych i tym samym tragedii dla milionów Polaków, którzy pozostali na terytorium sowieckim.
Przeprowadziłam (tłumacząc na język polski) przez Pałac w Liwadii grubo ponad 30 polskich grup, gdy już któryś z przewodników wspomniał o sprawie polskiej to przeważnie zdawkowo. Gdy pytałam ich o to, okazywało się, że doskonale orientują się w postanowieniach konferencji oraz skutkach jakie przyniosły dla Polski i Polaków. Nie chcą poruszać tej drażliwej sprawy, by przypadkowo jakimś nieprecyzyjnym określeniem nie wywołać niepotrzebnych scysji. Wiedza Polaków, co wnioskuję na podstawie tych którzy odwiedzali Pałac w Liwadii, jest różna. Od zerowej, poprzez kojarzenie samego faktu, dalej łączenie: Jałta-1945-zdrada Polski, aż po bardzo dobrą orientację. Tej ostatniej, mimo wszystko, najmniej.
Winston S. Churchill, wnuk brytyjskiego premiera, tak broni udziału swojego dziadka w tak zwanej zdradzie Polski: "Mogę stwierdzić bez żadnej wątpliwości, że największym rozczarowaniem czasów wojny było dla mojego dziadka właśnie to, co stało się z Polską. Fakt, że po 5 latach okupacji niemieckiej staliście się ofiarą sowieckiego niewolnictwa. Kwestia niepodległości Polski była dla niego punktem honoru i sprawa ta bolała go do końca życia".
Zaryzykuję stwierdzenie, że w 1945 roku na Krymie, decydującą rolę odegrały fakty dokonane. Spójrzmy na ówczesne tereny Polski: od granicy wschodniej z traktatu ryskiego po granicę zachodnią na Odrze, znajdowały się wojska sowieckie i podległa im armia Berlinga. Tak samo sytuacja wyglądała w Rumunii i Bułgarii, a także na terytorium Węgier czy Czechosłowacji. To Stalin miał najwięcej do powiedzenia wobec krajów na terenie których znajdowała się Armia Czerwona. Co mogli zrobić Churchill i Roosevelt? Wypowiedzieć wojnę, przy pomyślnym przebiegu zdarzeń, pokonać wojska radzieckie, wypędzić je z tych terenów. Spójrzmy jednak na sytuację oczyma społeczeństw doświadczonych dopiero co kończącą się wojną. Ludzie byli zmęczeni, chcieli końca rzezi, a nie nowej wojny. Stalin postawił Zachód przed faktami dokonanymi.
Warto wspomnieć, co rzadko się pamięta, że kluczowe decyzje w sprawie Polski. m.in. oparcie wschodniej granicy o Linię Curzona, zostały podjęte ponad rok wcześniej, podczas konferencji w Teheranie w grudniu 1943 r. Wbrew obiegowym opiniom, to nie Jałta czy Poczdam, ale właśnie konferencja teherańska przesądziła o tym, jakie będą losy Polski po zakończeniu wojny.
Niemałe znaczenie w tak zapamiętanej historii ma fakt, że ustalenia konferencji jałtańskiej i poczdamskiej znane były bezpośrednio po ich zakończeniu, natomiast decyzje podjęte w Teheranie przez ponad rok były utrzymywane w najgłębszej tajemnicy i nikt z Polaków nie wiedział, że zachodni sojusznicy już wydali Polskę w ręce Sowietów. Decyzje jałtańskie były tylko konsekwencją ustaleń podjętych w Teheranie. O ustaleniach tych wciąż nie wszystko wiadomo.
Zbigniew Brzeziński, w książce "Myśl i działanie w polityce międzynarodowej" uznaje za mit sąd, że "Zachód zgodził się w Jałcie na podział Europy. Faktem jest, że Roosevelt i Churchill w praktyce oddali wschodnią Europę Stalinowi już na konferencji w Teheranie (listopad-grudzień 1943), w Jałcie natomiast przywódcy brytyjski i amerykański poniewczasie się w tej sprawie zawahali. Zdobyli się w ostatniej chwili na bezskuteczny wysiłek, by osiągnąć przynajmniej minimalne warunki wolności dla wschodniej Europy. - "Zachodni mężowie stanu nie potrafili jednak należycie ocenić bezwzględności rozwoju powojennej potęgi sowieckiej i w starciu między stalinowską siłą i ich naiwnością zwyciężyła siła" - ocenia Brzeziński.
Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda... (fot. dworzec PKP, Kraków Główny)
Wilno-Warszawa
Zawsze, absolutnie zawsze, autobus Ecolines'a musi być spóźniony…. Dla zabicia czasu wchodzę do dworcowego kiosku. Spotykam Włocha, który łamanym angielskim stara się upewnić, że karta startowa, którą kupił na pewno pozwoli mu dodzwonić się do narzeczonej w Polsce. Ekspedientka, choć chce pomóc mu nie może. Tłumaczę więc ja, Polka na rosyjski. I to wcale nie ekspedientce, ale pani Ukraince, która wyłoniła się z zaplecza. A ona ekspedientce na litewski… Skutecznie. Nikt nie powie, że w Wilnie nie pomaga się turyście.
"Ale tego miejsca nie ma…” – obracam się i widzę dziewczynę bezradnie poszukującą miejsca. Solidna firma Ecolines, oczywiście, przydzieliła jej nieistniejące, środkowe miejsce w samym końcu autobusu… Nie pierwszy, pewnie nie ostatni raz.
Jesteśmy spóźnieni, więc kierowca wybiera opcję „bez postojów”. Do Warszawy docieramy godzinę wcześniej. „Warszawa, ostanovka odin czas” – ogłasza stewardessa, przynajmniej tak siebie każe nazywać. „I co ja mam tutaj o 5 rano robić?!”- słusznie zapewne, denerwuje się chłopak z Łodzi. Ale to nie zmienia zarządzenia, załoga Ecolines'a idzie na śniadanie i zasłużony odpoczynek.
Warszawa-Kraków
Dworzec Zachodni to przedsionek wschodu, taka słowiańska wieża babel, tu słyszy się wszystkie wschodnie języki. W przejściu podziemnym niekończące się stragany z książkami. „Kup książkę – zagraniczny magazyn gratis” - kuszą, ale nie daję się, magazyny zresztą przeterminowane. Kupuję bilet w kasie na 6.40. Upewniam się, że "Kraków Główny" jedzie, że nie ma opóźnienia. Naiwność i niedoczekanie moje – oczywiście - nie jedzie. Fakt ten przyjmuję ze stoickim spokojem, w przeciwieństwie do Pana stojącego tuż obok. „I co ja żonie powiem, miałem być już wczoraj”. „To od wczoraj już Pan tutaj czeka”? – nie chcę wierzyć. „Taa, nie, zasiedziałem się trochę…” – objaśnia. „Zrzuci Pan winę na PKP, chaos na kolei to przecież nie Pańska wina” – podsuwam myśl. „Zawsze tak mówię, a teraz, gdy rzeczywiście nie jedzie, trzeba będzie kłamać”. Siła wyższa.
Patrzę na rozkład, pociąg o 6.40 jest, ale akurat dzisiaj nie jedzie, sic! Jest inny - 7.38. Czekam. 7.45 dzwonię na informację, dowiaduję się, że jedzie… o 7.55. Przestaję być stoikiem, idę nawrzeszczeć na Panią w kasie. Czas oczekiwania umila mi ponadto przyjemny głos z semafora: „Małgorzata Wójcik proszona do nastawni”. Tajemnicza nastawnia, po sprawdzeniu, okazuje się być „budynkiem mieszczącym urządzenia do zdalnego sterowania ruchu kolejowego, z którego ustawia się drogi przebiegu pociągów, przestawia zwrotnice oraz nadaje sygnały”. Niby oczywiste, ale przed 6 rano nic nie brzmi normalnie, zwłaszcza „nastawnia”. Dalej: „Służby porządkowe, proszę nie zrzucać śniegu na tory” i słusznie! „Pociąg do Łodzi Fabrycznej wjeżdża na tor... Hm, proszę patrzeć, gdzie wjeżdża” – i tak trzeba, a co ludzie myślą, że wszystko się im powie, poda jak na tacy, czujności, zaradności trzeba uczyć!”, „Pociąg ekspresowy z Budapesztu, przez Wiedeń, Pragę do Warszawy jest opóźniony około 40 minut, opóźnienie może ulec zmianie… znaczy, zwiększy się” – nie pozostawia wątpliwości, i dobrze. Przeć zawsze lepsza prawda, nie ma się co łudzić.
„Mam przesiadkę w Krakowie czy zdążymy, mieliśmy opóźnienie”… - martwi się ojciec wesołej rodzinki z naprzeciwka. „Zdążymy, zdążymy, mkniemy jak strzała” – z przekąsem zapewnia konduktor. Dobrze, że choć humoru nie traci.
Kraków-Warszawa
„Pociąg Tanich Linii Kolejowych z Krakowa Płaszowa do Białegostoku, przez Włoszczową, Warszawę Centralną, jest opóźniony o 20 minut. Opóźnienie może ulec zmianie” – płynie z głośników, nie rusza mnie to wcale, nawet spodziewałam się. Bilety na trasie między byłą, a obecną stolicą są dwa: bardzo drogie i bardzo tanie. TLK kontra Express Intercity. Zadziwiająca rzecz ,oba jadą około 2h i 40min. Gdy odjeżdża TLK peron jest pełen, stoimy obok siebie tuż przy białej linii bezpieczeństwa. Gotowi do startu. Miejsca nie są numerowane i jest ich zdecydowanie mniej niż sprzedanych biletów. Funkcjonuje więc prosta zasada: „Kto pierwszy ten… siedzi”. Przypominają mi się opowieści moich rodziców, kiedy na przełomie lat 70. I 80. podróżowali pociągiem do Gdyni, miejsc też było mniej niż chętnych, walizki wrzucano więc przez okna, podobnie dzieci... Tam zasady gry były jeszcze bardziej brutalne, kto mniej zaradny, zgrabny i wysportowany, po prostu nie zmieścił się i zostawał na peronie. Może mam to we krwi, może studia w Warszawie i dojazdy, pozwoliły mi opanować tę sztukę do perfekcji, bo zawsze siedzę.
Obok miejsce zdobywa wodzirej wracający ze ślubu w Zakopanem. Rasowy biznesmen, całą drogę rozmawia przez telefon: „Tak, kochanie już wracam…jaja były niezłe, pan młody chciał uciec, aleśmy go powstrzymali, mówię mu: „Chłopie, tyle kasy poszło, już nie marudź, ta czy inna, co za różnica. I przekonałem go… myślę, że tej wódki mu było szkoda”. Tak, proste rozwiązania są najlepsze, a temu zastanawiać się zachciało, jakby nie miał innych zmartwień.
Warszawa-Wilno
Sąsiad Igor jedzie odwiedzić córki. Nie widział ich już od ponad roku. Chciał na święta, ale urlopu nie dostał. Poznali się na studiach w Polsce, ona Litwinka, on Ukrainiec. Żona, po rozwodzie przeprowadziła się dziećmi z powrotem na Litwę. „Ładne miasto, ale cholernie źle mi się kojarzy” – mówi Igor.
Pan w kaszkiecie zgubił kartę do bankomatu, razem z nią paszport oraz karteczki różne, jak mówi: „Wszystko tam sobie zapisałem, wszystkie te kody, bo zapamiętać nie mogę”. „Niech Pan dzwoni, blokować trzeba, bo Pana okradną” – rezolutnie radzi Pani w kremowym futerku. Przejął się cały autobus. Już nie jesteśmy anonimowi, już jesteśmy rodziną, która łączy się w strapieniu z Panem w kaszkiecie.
Pod koniec ubiegłego roku furorę w polskiej telewizji i Internecie zrobił film, na którym widać było jak tir, na litewskich numerach rejestracyjnych, gdzieś na Suwalszczyźnie wyprzedzał na trzeciego, pomimo mgły, padającego śniegu, wąskiej drogi… Niewiele brakowało, by zderzył się czołowo z nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. Po drodze mam kilka identycznych sytuacji…
Rozmawiamy o życiu podczas postoju. Ja, starszy Pan jadący w odwiedziny i młody chłopak zmierzający do Tallina. „Pędzicie, oj pędzicie młodzi, też tak kiedyś miałem… Bardziej niż my, wiecie czego chcecie. Tak mi się wydaje. Ale gdzie dom, gdzie tradycja, boję się, że zginiecie bez tego…” – zamyśla się starszy Pan.
„Tam dom twój, gdzie laptop twój” – dostaje odpowiedz od młodego chłopaka.
Boje się nawet komentować, bo mój laptop zawsze w torbie, ze mną…
Dzisiaj około godziny 15.52 w siedzibie Wilnoteki przy ulicy Naugarduko pojawił się....cukier! Zakupu dokonała Katarzyna K. Po wielu dniach nieobecności, pojawienie się niespodziewanego gościa wywołało niemałą sensację w redakcji! Spożycie herbaty i kawy zwiekszyło się 10-krotnie (fot. paczka cukru w redakcji Wilnoteki, fot. z godziny 16:47)
Według doniesień jednej z dziennikarek cukru nie było "około dwóch miesięcy". Inne źródło podaje, że cukru "nie ma od dawna, choć pojawiał się czasem". Teorię tą potwierdza jeszcze jedna osoba, która chciała pozostać anonimowa: "cukier widuję od czasu do czasu...skąd, kiedy i dlaczego pojawia się nie wiem". Czyżby znikający cukier krył w sobie jakąś tajemnicę...? Dlaczego ktoś chciałby ukrywać cukier przed innymi? I najważniejsza kwestia: jak wytłumaczyć sporadyczne pojawianie się cukru? Póki co, odpowiedzi na te pytania nie ma. Śledztwo dziennikarskie trwa.
A jak pojawienie się cukru komentuje redakcja Wilnoteki?
Przede wszystkim radość, radość i jeszcze raz radość. Po pierwszym szoku, wszyscy otrząsnęli się dość szybko i żwawym krokiem ruszyli przygotowywać gorące napoje. "Odrobina słodyczy w ciężkiej pracy" - westchnęła jedna z dziennikarek. "Jest cukier będzie kiełbasa, mandarynki...będzie wszystko dobrze" - rozmarzyła się dziennikarka. Jaka będzie odpowiedź władz na tą nieśmiałą sugestię...?
Póki co, władza sama nie może uwierzyć, że cukier jest. "Niemożliwe?!?!?! Ktoś popełnił przestępstwo i dlatego kupił cukier" - żywiołowo zareagowała wysoko postawiona osoba w redakcji. Inna osoba z kierownictwa zdaje się potwierdzać tą teorię. Podejrzenia kieruje w stronę jednego z pracowników. Według jej zeznań, miał się on dopuścić zdrady szefostwa i sprzedać informację o miejscu ukrycia cukru należącego do władz, innym pracownikom redakcji. Szczegółów całej akcji niestety nie zdradza.
Podczas briefingu w redakcji Wilnoteki Katarzyna K. zapytana, czy kupi cukier ponownie, bez wahania odpowiedział, że "zrobiłaby to jeszcze raz".
Warto nadmienić, że redakcja Wilnoteki doskonale radzi sobie z brakiem cukru. Włączając kreatywne myślenie przynosi do pracy maleńkie saszetki z cukrem (5-cio gramowe dostępne m.in. w sieci fast food McDonald's).
Według obliczeń ekspertów cukru powinno wystarczyć do jutra. Jednak analizy nie uwzględniają, że 17 stycznia, trzeci poniedziałek roku to Najgorszy Dzień w Roku, więc może się okazać, że cukru zabraknie już około godziny 19.
W obliczu tak trudnej sytuacji anonimowe osoby z redakcji Wilnoteki zwracają się z apelem do wszystkich posiadających cukier w nadmiarze, o bezpłatne przekazanie go redakcji. Jak mówią "każda, nawet najmniejsza porcja się liczy...". Czy odpowiemy na to dramatyczne wezwanie...?
Dociekliwy dziennikarz nie poprzestaje na informacji, że "Na Wileńszczyźnie nikt Cię nie zrozumie jak powiesz filc, to wojłak (choć poprawnie wg słownika języka polskiego PWN powinno być: wojłok") przeć!". "U nas w małopolsce, w Krakowie nikt, nie zrozumie jak powiesz wojłak, to filc przeć!". Ruszam więc, by wyjaśnić jak rzecz ma się z filcem i wojłokiem. (fot. jutra wojłokowa w Kirgistanie)
Zacznijmy od pochodzenia samego filcu. Najbardziej podoba mi się legenda sugerująca, że to Noe był pierwszym filcownikiem (nie jak się często mówi: filcarzem). Wyścielił on swoją arkę runem owczym. Wełna ugniatana przez ludzi i zwierzęta, zawilgocona od powodzi, po jakimś czasie stała się płaskim kawałkiem filcu. Piękne! Ale są i inne, niemniej intrygujące legendy...
Istnieje piękna opowieść o... patronie filcowników. Tak, zgadza się, filcownicy ma swojego patrona! Święty Klemens, w czasie pielgrzymki obtarł sobie nogi. Włożył więc do sandała wełnę, tak by obuwie nie obcierało go. Pod wpływem potu i tarcia wełna, pod jakimś czasie, sfilcowała się. Cudo!
Ale dość żartów, zajmijmy się faktami. Sprawa jest poważna, bo sama historia filcu sięga 6,5 tysiąca lat p.n.e., czyli epoki neolitu. Malowidła ścienne pokazujące dwukolorowy dywan z filcu, odnaleziono w Turcji. Samo słowo filc obecnie w języku tureckim to: keçe. Więc nijak szukać w filcu czy wojłoku śladów etymologicznych w języku tureckim...
Potem na ślady produkcji filcu natrafiamy w Azji Mniejszej, Iranie, Górnym Ałtaju, Chinach, na wybrzeżu Morza Śródziemnego. W Polsce produkcję filcu rozpoczęto na początku 1000 roku n.e. W Europie i Polsce filc powszechny był w wiekach XII-XVII. I oto duma ma, lokalnego patrioty sięga zenitu: największe cechowe produkcje wyrobów filcowych istniały w Krakowie, a także w innych miastach: Gdańsku, Poznaniu i we Lwowie. Warszawa zaś była głównym ośrodkiem produkcji filcowych nakryć głowy.
Z filcu do dziś, choć już od połowy ubiegłego wieku, zdecydowanie rzadziej, produkuje się dywany, kapelusze, okrycia, koce, nakrycia namiotów, torby, czapki, buty, różnego rodzaju tarcze polerskie, uszczelki, podkładki, wykładziny izolacyjne i dźwiękochłonne, okleiny młoteczków klawiatur do pianin i fortepianów itp. Z wojłoku (Słownik języka polskiego PWN jednoznacznie mówi, że walonek to ciepły WOJŁOKOWY but z cholewką) produkuje się w Skandynawii i Rosji walonki. A propos walonki doczekały się nawet swojego muzeum, w jednej z wiosek rosyjskiej republiki Mordwy, w Urusowie, w regionie ardatowskim. Mieszka tam około 900 osób i prawie wszyscy zajmują się produkcją walonek (poprawna jest równeż forma walonków).
Również gdy mowa o jurcie, używa się słowa WOJŁOK a nie filc ("Mongolska jurta składa się z konstrukcji drewnianej, na którą naciągnięte są skóry i wojłok", za słownikiem języka polskiego PWN).
Wypadałoby jeszcze, na koniec, rozstrzygnąć ostatecznie kwestię nazewnictwa. A więc: spilśnianie to proces łączenia włókien w zwartą masę. Odbywa się obecnie na maszynach zwanych spilśniarkami lub foluszami, proces spilśniania nazywany jest również filcowaniem lub folowaniem.
Dalej: słownik języka polskiego PWN, donosi, iż wojłok to filc gorszego gatunku, wytwarzany z wełny odpadowej i sierści. Zgodnie z tą wykładnią filc jest pojęciem szerszym, obejmującym wojłok. Zasięgnęłam języka wśród znawców tematu i oto powiadają oni, że w odróżnieniu od filcu, wojłok posiada mocno zróżnicowane włókna - od grubych wewnątrz do delikatnych po zewnętrznej stronie. Co ciekawe wojłok tym różnić się może od filcu, że wykonuje się go raczej podczas produkcji rzemieślniczej niż przemysłowej. Wojłok to po prostu filc produkowany metodami tradycyjnymi. Bingo! Mamy więc podział na: filc i wojłok. Pozostaje do rozstrzygnięcia jeszcze jedna kwestia: dlaczego ja rozumiem słowo filc jedynie, a wilnianin wojłok wyłącznie...?
Sprawę skoplikował jeszcze jeden znawca tematu, donosząc, że zna również inne synonimy słowa filc, a mianowicie: pilśń i obacz...