Zaraził mnie swoją entuzjastyczną żarłoczną ciekawością wszystkiego.
Swoją postawą zmusił do ciągłego uczenia się, doskonalenia, nieustannego stawiania pytań. Uświadomił potęgę szczegółu, czasem pozornie nic nieznaczącego zdarzenia, epizodu - zbierania i kolekcjonowania takich fragmentów rzeczywistości. Uczył, że dzieje świata najlepiej obserwować przez los pojedynczego człowieka. Pokazał, że braku jednoznacznego i ostatecznego definiowania czegokolwiek ma wartość i sens.
Tak jak jego, i mnie boli: "przyspieszenie i spłycenie informacji we współczesnych mediach jest przez to m.in. niebezpieczne, że upowszechnia stereotypy. Szybko! Szybko! Nie ma czasu na szczegóły, wieloznaczności, różnice, odcienie. Coś jest białe albo czarne i tyle. (...) Reporter zagraniczny jest tłumaczem kultur. Atakuje powszechnie panującą ignorancję, stereotypy, przesądy. Samotność reportera, który jeździ po świecie, do dalekich krajów: pisze o tych, którzy go nie czytają, dla tych, których mało interesują jego bohaterowie. Jest kimś pomiędzy".
Kimś, kto zechce przysiąźć się, pogawędzić, poobserwować. By usłyszeć nie tylko słowa, zobaczyć zdarzenia, lecz by także posmakować zapachy, barwy, uchwycić atmosferę jakiegoś miejsca. Pisanie powinno być tworzeniem ruchomego, wielowymiarowego obrazu.
Nad tekstem pracował długo. Pisał. Poprawiał. Dodawał. Usuwał. Zmieniał. To była harówa. Mozolna, cięzka praca. Niezależnie od różnych prócz demaskacji, mam w pamięci spotkanie z nim. Miałam szansę. Tak, czuję się wybrańcem losu.
Za tydzień 4 rocznica śmierci Ryszarda Kapuścińskiego.
Szkice z podróży po Kazachstanie i Kirgizji.
Kazachstan
Assyl
Przedsionek. Czekamy na spotkanie z polskim konsulem w Kazachstanie. Jest. Wchodzimy do środka. Trwa rozmowa, Assyl wyraźnie pobudzony, czeka na swój moment. Chwilowo nie rozumie, bo rozmawiamy po polsku. Pada pytanie, magiczna zachęta: "A u Was kak diela?" - pyta Pani Konsul. "A ma Pani męża?"- ni stąd, ni zowąd odpowiada Assyl. Pani Konsul zmieszana, nerwowo się uśmiecha, bynajmniej nie ucina rozmowy, ba! wprost przeciwnie, brnie dalej: "Niet’, no Wy nie budiete haroszym mużom, Was nie haczu" - deklaruje Pani Konsul. Wymiana zdań z rodem kiepskiego Harlequin’a wydaje się trwać wiecznie. Nie udało się z żoną, może obiad przynajmniej uda się załatwić. "U Was jest stołowaja?"- nie ma taktu w obliczu głodu.
Assyl podobnie jak większość Kazachów chętnie i często okazuje uczucia. W jego przypadku nasila się to w miejscach publicznych. Trzymanie się za ręce, przytulanie, wszystko dozwolone, nawet gdy dotyczą osób tej samej płci, na przykład dwóch mężczyzn. Assyl obejmuje prawie każdą ze swych koleżanek, dopiero ostatniego dnia odgadujemy, która z nich jest jego aktualną wybranką.
Jermak
W przeciwieństwie do Assyla, zawsze elegancko ubrany, garnitur, czerwony krawat, czarne buty, takie samoe jak u każdego z prawie 7 milionów kazachów, z nieprzeciętnie wydłużonymi czubkami. Jermak to działacz polityczny. Jest w zarządzie kazachskiej partii demokratycznej AZAT. Są opozycją wobec nieprzerwanie, od 1991 roku, czyli od pierwszych wyborów w niepodległym Kazachstanie, panującego prezydenta Nursułtana Abiszewicza Nazarbajewa.
Odwiedza nas wieczorem w hotelu, przynosi pełne reklamówki „podarków”: koszulki, kalendarzyki, długopisy-wszystkie z logo partii i dla każdego zestaw materiałów i książek o rewolucyjnej tematyce, jak choćby: „Czy możliwa jest rewolucja w Kazachstanie?” czy „O wielkim kazachskim marzeniu: wolnych wyborach”. Wśród nich również książka Bizdina Nasza „Altynbek”, o znanym kazachskim działaczu opozycyjnym zabitym kilka lat wcześniej, podczas prezydenckich wyborów w 2005 roku. Dziękujemy, potwierdzamy, że przeczytamy, przekażemy kolejnym. Ostatecznie wszystkie prezenty zostają w hotelu. Tak bezpieczniej, i tak nasz pobyt nadzoruje kazachskie KGB.
Jermak często mówi o Polsce, chwali nas: "Tak, Wy tam już macie demokrację. My dopiero walczymy". Zaangażowany w sprawę, oddany ojczyźnie, ale to nie typ fanatyka.
Olzhas
Pierwszy Kazach, który chodzi po górach. Kazachstan to step. Jednak wschodnie pogranicze w okolicach dawnej stolicy Ałmaty, stanowią góry. To zachodnie krańce Ałtaju i Tien-szanu, z najwyższym szczytem Chan Tengri (Pan Niebios) o wysokości 7010m.n.p.m., w całości zbudowanego z marmuru.
Góry więc są, ale nie zmienia to faktu, że Kazachowie wolą na góry patrzeć. Hasło „jedziemy w góry” wypowiedziane w Ałmaty oznacza, że należy zorganizować maszynę, zebrać ludzi, prowiant i udać się na jeden z licznych punktów widokowych na obrzeżach miasta: w okolicach zbudowanego w latach 60-tych, kompleksu sportowego Medeo czy parku pełnego atrakcjonów, potężnego wesołego miasteczka i ZOO w jednym: Koktiebieł. Trzeba wyjechać na szczyt, zrobić kilka dobrych zdjęć na tle 6-cio tysięczników, potem otworzyć bagażnik, wyciągnąć wódkę i zakuskę i delektować się widokami.
Olzhas jednak zaplanował chodzenie po górach w polskim rozumieniu tego słowa. Zabrał nas nad Wielkie Jezioro Ałmaty (Bolshoye Almatinskoye Ozero), położone na południe od Ałmaty, wśród gór, na wysokości ponad 2,5 tys.m.n.p.m. Jezioro mieści się w zagłębieniu, ze wszystkich stron otoczone jest imponującymi szczytami.
Olzhas chodzi pieszkom. W przeciwieństwie do innych kazachów, bo po co się męczyć skoro jest autobus, tramwaj, trolejbus, samochód, nieważne, że to tylko 100metrów, po co iść?
Olzhas mieszka w akademiku, w jednym pokoju razem z pięcioma jego znajomymi. Miesiąc temu wreszcie kupili samochód, biały mercedes, z śnieżnobiałymi skórzanymi fotelami. Wszyscy się złożyli. Bo przecież bez maszyny „nikuda”, na imprezę, w góry, na zajęcia. Im większy tym lepiej, tym więcej znaczysz: na drodze, w życiu…
Vladimir
Rosjanin, wyróżnia się, nie tylko z powodu swoich blond włosów. Spośród ponad 15 milionów mieszkańców Kazachstanu, tylko niecałe 60% stanowią etniczni kazachowie, mniejszość rosyjska to ponad 25%. To kraj wielonarodowy, nie brakuje też Polaków, potomków przesiedlonych w czasach Związku Radzieckiego w latach 1936-41.
Vladimir wniknął głęboko w kulturę Kazachstanu. Pokochał główne danie tego kraju biszparmak, gotowane mięso baranie z makaronem a zaczął także jeść typowe dla tej części Azji mięso - koninę. Gdy ktoś w Kazachstanie częstuje koniną, jest to wyraz największego uznania i szacunku dla gościa. No chyba, że ten ktoś, tak jak ja, jest wegetarianem. Wtedy jest obcy, jest dziwakiem, ale Vladimir nie traci nadziei na nawrócenie: "Poprobuj koninki, wkusna"- kusi. Kto nie je mięsa jest szpiegiem. Gdy pytam: "A u Was są wegetarianie, albo ludzie którzy po prostu nie lubią mięsa?" - zdecydowanie i krótko odpowiada "Niet!".
Nurzhan
"W Polsce powinniście znienawidzić Niemców, a nie Rosjan. Przecież to Ruscy was wyzwolili po II wonie światowej" - objaśnia mi Nurzhan student Uniwersytetu Stosunków Międzynarodowych. Ten sposób rozumienia historii jest dość częsty, dlatego unikamy tych tematów.
Nurzhan chce zostać prezydentem. Marzy mu się wielka kariera polityczna. Ale najpierw musi pojechać do Wenezueli, to kraj gdzie według niego panuje najlepszy - socjalistyczny, typ władzy. Ze wzorów europejskich: "Na Białorusi żyje się dobrze, prezydent dobry i krizy nie ma" - tłumaczy mi swą sympatię dla naszych sąsiadów.
Kirgistan
Zhanat
To nasz kierowca na trasie Ałmaty – Biszkek. Miasta dzieli odległość zaledwie 250 kilometrów. Ale dzieli także coś więcej: południowa stolica Kazachstanu to potężne, zatłoczone, nowoczesne miasto, a stolica Kirgistanu to milionowa wioska, gdzie centrum miasta niczym nie różni się od dowolnego małego miasteczka w Polsce. W Biszkeku wystarczy iść od centrum prosto, w dowolnym kierunku, by już po 15 minutach spaceru trafić na wieś, z przydomowymi ogródkami, krowami, kurami i pastwiskami...
Zhanat ma komplet pięknych, złotych zębów, widać, że interes taksówkowy idzie nieźle.
Włącza radio, z głośników płynie kirgiskie disco polo, przerywane raz po raz KWN-em (bardzo popularny na wschodzie rodzaj studenckich kabaretów). Na lewo rozciąga się widok na pasmo Tien-szan. Widać tylko drogę, pola maków i góry, na całej trasie zero jakiejkolwiek cywilizacji, nie ma żadnej wioski czy stacji benzynowej.
Zhanat nie chce być zwykłym taksówkarzem, chce być naszym przewodnikiem i przyjacielem. Opowiada o „krizie”, to główny temat rozmów z obcokrajowcami. Prędzej czy później padnie magiczne pytanie: -A jak tam kryzys w Polsce?-.
Zatrzymujemy się na fotografię w makach. Cała trasa łącząca Almaty z Biszkekiem to pola pełne maków. "U nas to nielegalne, nie można od tak uprawiać" - wyjaśnia Krzysiek. "A u nas wszystko można!" - cieszy się Zhanat.
Takan
Spotykamy go w sklepie. Rodzinny interes, mało klientów, więc jest czas by spokojnie pić piwo przed wejściem. Wita nas więc szerokim uśmiechem: "U nas wsio jest! Szto hotitie?" - otwiera ramiona. Ciężko uwierzyć, że jest wszystko, skoro sam sklep to pomieszczenie 2x2 metra. Ale wymagania mamy niewielkie: "Piwo!". Podaje nam zimną Sibirską Koronę.
Takan nie chce nas tak szybko pożegnać: "Do you speak English?" - pyta łamanym angielskim. Na nasze potwierdzenie, kontynuuje: "What’s your name?". Przedstawiamy się więc. By podtrzymać konwersację, pytam: "And, how are you today?". "Yes, yes, thank you" - odpowiada. Zyskuje naszą pełną akceptację. Stajemy się przyjaciółmi, gdy obiecuje skidkę, czyli zniżkę, na jutrzejsze piwo…
Samat
Kirgiz, bliski ubiorem i zachowaniem europejskiej cywilizacji.
W przeciwieństwie do Kazachów, Kirgizji są o wiele bardziej spokojni, nie denerwują się bez powodu, nie widać w ich działaniu pośpiechu. Wieczne leżakują. Taki też jest Samat. Wygląda i zachowuję się jakby każdy dzień, był dla niego niedzielnym, sielskim popołudniem.
Zabiera nas na ekskursję. Chce pokazać miasto – Biszkek. Stara się opowiadać o wszystkim, każdy budynek może stać się istotnym obiektem na mapie turystycznej: "Tu jest szpital prezydencki" - wskazuje na socrealistyczne pudełko z wielkich płyt, "a tutaj park z największą w mieście kolejką a tutaj japońska restauracja". Chce byśmy wiedzieli, że oni też mają to wszystko co widział w Krakowie, a może nawet mają więcej.
Janat
Pracuje w naszym hotelu, zajmuje się ogrodem. Ale jak się szybko okazuje również historią: "Polska miała być kolejną 16 republiką wchodzącą w skład Związku Radzieckiego, ale Rosja się nie zgodziła, bo ekonomicznie i gospodarczo byliście zbytnio w tyle" - tłumaczy historię, na nowo.
Ma również sporą wiedzę o współczesnej Europie: "Ile lat już w Polsce funkcjonuje język rosyjski?" - chce wiedzieć. Dziwi się mojej dezorientacji i bezradnemu rozkładaniu rąk: "Ale my mamy polski język, wszyscy w Polsce mówią po polsku, to język urzędowy" - tłumaczę. Nie daje się zbić z tropu: "Ale drugi język urzędowy, prócz polskiego, to przecież rosyjski!".
"Przyjeżdżają do nas Białorusini, często. Na handel. Z takimi dużymi walizkami" - pokazuje żywiołowo. "Jadą na bazar i tam kupują ubrania, chińskie. U nas tanio kupią, a potem sprzedadzą u siebie". Trudno mi uwierzyć w ten „złoty interes”: "Ale opłaca im się to? Jak oni tu przyjeżdżają?" - pytam. "No, jak to, normalnie, samolotem z Mińska, do Moskwy i dalej do Biszkeku" - z przekonaniem odpowiada Janat. Ciekawe co tak naprawdę kryje się w tych wielkich torbach w kratę…
O dwóch rodzajach Polaków, LitRosPolskim języku, trudnościach w stosowaniu zaimków osobowych "nasz" i "wasz", niełatwych w obsłudze cukierniczkach i o tym, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Niełatwo być Polakiem na Litwie. Jeszcze trudniej jednak, być Polakiem z Polski na Litwie. Gdy przyjechałam do Wilna, przypomniały mi się opowieści pokolenia moich rodziców o walce o wolność, o emocjach towarzyszących przemianom, o wspólnej sprawie w imię której czuło się solidarność... Zawsze im zazdrościłam. Nie wiem czy to Chińczycy czy starożytni Żydzi mieli w zwyczaju złorzeczyć młodszym od siebie interlokutorom: "Obyś żył w ciekawych czasach!". Dla mnie ta maksyma zawsze brzmiała jak zachęta.
Na początku wydawało mi się, że Polacy na Litwie przesadzają. Podobała mi się ta, ich jedność w imię wspólnej sprawy, podejrzewałam jednocześnie, że sami nakręcają siebie nawzajem. I oto czytam dzisiaj komentarz w GW: "Chcąc zrozumieć Litwinów, wyobraźmy sobie co byśmy czuli, gdyby niemiecka kanclerz odmówiła przyjazdu na 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej z powodu np. sporu o niemieckojęzyczne tablice na Opolszczyźnie?" i irytuje mnie to porównanie. Potem czytam, że Bronisław Komorowski nie przyjedzie na obchody 20. rocznicy wydarzeń pod wileńską Wieżą TV a swą nieobecność tłumaczy "międzynarodowymi zobowiązaniami". I sama przywołuję siebie do porządku, by nie przesadzać i szukać dziury w całym.
Litewskie cukierniczki są dziwne. Nie mają zwykłej pokrywki i łyżeczki, lecz podejrzaną metalową rurkę transportującą cukier wprost do kubka. Ale cukier nie zawsze wypada. Próbowałam, potrząsałam, uderzałam w spód cukierniczki i nic. Przestałam słodzić herbatę. Potem stwierdziłam, że przecież lubię słodką herbatę. Rozkręciłam cukierniczkę i łyżeczką wydobyłam cukier. Postępuję tak już czwarty miesiąc. To rozwiązanie tymczasowe. Myślę, że z czasem rozgryzę cukierniczkę. Podobnie rzecz się ma z rozumieniem sytuacji Polaków na Litwie. Nic na siłę. Póki co, mam swój własny sposób, swoją metodę badania i rozumienia.
Trudniej opanować poprawne użycie zaimków: nasz, wasz; nasze, wasze, moje, wasze etc. Co rusz zaliczam faux pas. Jestem gdzieś pomiędzy nasze i wasze. Gdy mówię: "Bo u nas w Polsce" do Polaka z Litwy mam wrażenie, że popełniam nietakt. I jak "nietutejsza" dziwę się kiedy słyszę z ust Polaka "przewierzyć". Z kontekstu domyślam się, że chodzi o czasownik: sprawdzić, skontrolować, czy coś w tym sensie. Ale dopytuję "Po jakiemu to?" i słyszę "Po naszemu". Konsternacja. "Czyli po jakiemu?". "Noo, po polsku".
Niełatwo być Polakiem z Polski na Litwie. Ale jakże ciekawie!
Postanowiłam, że blog powstanie, kiedy zdecyduję się zostać w Wilnie. Klamka zapadła, kobyłka u płotu.