Belgia: „Rewolucja frytek” z okazji rekordu


Budynek belgijskiego parlamentu, fot. omniplan.hu
Dziś mija w Belgii 290 dzień bez rządu. To rekord świata w długości kryzysu politycznego. Dotychczas palmę pierwszeństwa dzierżył Irak, który w ubiegłym roku na powołanie rządu potrzebował 289 dni. W Belgii sytuacja pozostaje jednak daleka od panującej w Iraku - z właściwym sobie humorem studenci obchodzili ten niechlubny rekord, rozdając darmowe frytki, uznawane za belgijski wynalazek i symbol kraju.
Sytuacja w Belgii staje się jednak napięta. Narasta zniecierpliwienie nieudolnością klasy politycznej. Wielopartyjne rozmowy nad sformowaniem nowego rządu trwają od wyborów parlamentarnych 13 czerwca zeszłego roku i na razie nic nie zapowiada ich szybkiego końca. Flamandzkie partie z północy kraju obstają przy postulatach większej autonomii dla regionów, na które nie zgadzają się partie francuskojęzyczne reprezentujące Walonię i Brukselę.

W 2010 roku Irakijczycy potrzebowali 249 dni, by ustalić podział władzy między Kurdami, szyitami i sunnitami; po kolejnych 40 dniach powstał rząd. Wczoraj Belgia dorównała Irakowi, a dziś pobiła światowy rekord, wchodząc w 290. dzień kryzysu.

W Belgii pierwsza ”rewolucja frytek” miała już miejsce 249. dnia bez rządu, 17 lutego, kiedy to różne koncerty i festyny zgromadziły tysiące ludzi w wielu miastach kraju. Wczoraj studenci znowu zorganizowali wiele imprez, a rynki Brukseli, Gandawy, Antwerpii, Liege czy Namur przemianowali na jeden dzień na place Frytek.

”W kraju surrealizmu wolimy się śmiać, ale sytuacja jest poważna, a nawet trochę beznadziejna” - napisał wczoraj francuskojęzyczny dziennik ”La Libre Belgique”.

Dlatego za piknikową zabawą krył się sprzeciw wobec polityków, którzy nie potrafią się porozumieć w sprawie powołania rządu, bo górę biorą partykularne interesy i animozje. Wczorajsze obchody były też odrzuceniem tendencji separatystycznych i nacjonalistycznych obecnych zwłaszcza w zamożniejszej Flandrii na północy kraju. Tam właśnie słychać głosy wzywające do podziału królestwa liczącego blisko 11 milionów mieszkańców.

Według sondażu opublikowanego w poniedziałkowej ”La Libre Belgique”, czołowa, nacjonalistyczna flamandzka partia N-VA ma 33 proc. poparcia we Flandrii, podczas gdy w zeszłorocznych wyborach zdobyła 27,8 proc. Właśnie to ugrupowanie odrzuca kolejne propozycje kompromisowego wyjścia z kryzysu, uznając, że proponowane rozwiązania nie wystarczają Flamandom, oczekującym w dłuższej perspektywie rozpadu Belgii na Flandrię i część francuskojęzyczną.

Dzięki takim postulatom lider N-Va Bart De Wever pozostaje najpopularniejszym politykiem wśród Flamandów, zdobywając 57 proc. pozytywnych opinii. Jeśli do wyników N-VA doliczyć deklarowane w sondażach głosy na ksenofobiczną, izolowaną na scenie politycznej partię Vlaams Belang oraz populistyczną Listę Dedeckera, to okazuje się, że na partie opowiadające się za niepodległością Flandrii, albo przynajmniej daleko idącą autonomią, jest połowa Flamandów!

Obecnie nad znalezieniem porozumienia na scenie politycznej pracuje lider flamandzkich chadeków Wouter Beke. Za sprawy bieżące wciąż odpowiada gabinet premiera Yvesa Leterme'a, który podał się do dymisji przed ubiegłorocznymi wyborami. O tym, że państwo działa i bez stałego rządu można się obyć, upewniają Belgów decyzje podejmowane mimo kryzysu politycznego, takie jak przyjęcie budżetu na 2011 rok czy wysłanie myśliwców F-16 do udziału w koalicji przeciwko reżimowi Muammara Kadafiego w Libii.

Na podstawie: PAP