Pechowa europejska „Concordia“


Fajnie się na Jej tle fotografowało..., fot. D. Lipski/wilnoteka.lt
W miniony weekend wszyscy chyba śledzili los włoskiego wycieczkowca „Costa Concordia“ – ja również. Ze szczególnym zainteresowaniem i sentymentem. Nie bym był fanem katastrof czy wyznawcą kultu „Titanica“, co najwyżej – nosicielem pewnego wirusa, bakcyla – jak kto woli. Ktoś łapie bakcyla na góry, ktoś na żagle czy narty – mnie w ostatnich latach dopadł bakcyl rejsów, a w ubiegłym roku płynąłem właśnie „Costa Concordia“. Też pechowo, ale nie aż tak...
Na Litwie rejsy morskie nie cieszą się dużą popularnością, głównie ze względu na wiele pokutujących od lat mitów i fakt, że „morskość“ naszego kraju wciąż się ogranicza do byczenia się na plaży w Połądze albo Nidzie, a „pływanie“ – do przeprawy promowej z Kłajpedy na Mierzeję Kurońską. Co najwyżej ktoś jeszcze zalicza podróż promem z Kłajpedy do Kilonii czy z Rygi do Sztokholmu, ale to raczej nie umywa się do rejsów wycieczkowcem. Gdy przed kilku laty po raz pierwszy do Kłajpedy zawinął taki moloch – na Litwie była to wiadomość dnia.

Ktoś więc boi się choroby morskiej, ktoś powie – to dobre dla emerytów, ktoś woli każdy inny rodzaj podróży, byle nie wodny, a prawie wszystkim taki rejs kojarzy się z czymś niesłychanie drogim i ekskluzywnym. Same mity: gdy przed kilku laty po raz pierwszy wybrałem się w rejs, poza zamiłowaniem do podróży i morza zadecydowały o tym dwa czynniki, oczywiście finansowy (wyjątkowo okazyjna cena) i rodzinny. Bogaty program atrakcji i opieki nad dziećmi, specjalne menu i kabiny z piętrowymi łóżkami, no i fakt, że dzieci z rodzicami podróżują za darmo do 12, a czasem nawet do 17 lat! W kosztach oczywiście należy uwzględnić dojazd do portu, ale w epoce tanich lotów to także nie jest przeszkoda. Sam wolę kilkudniową podróż autem po różnych ciekawych zakątkach Europy.


Imprezka na "Concordii"...

W pierwszym rejsie poznaliśmy starszą parę z Kalisza, którą do popłynięcia namówili znajomi. Twierdzili, że gdy ktoś raz zasmakuje rejsu, potem nie wyobraża sobie lepszych wakacji. Chyba mieli rację. Dlatego pod koniec marca ubiegłego roku stanęliśmy z przyjaciółmi w porcie Savony (nieopodal Genui), w ogonku aut z całej Europy, by czym prędzej zostawić samochód na parkingu i ruszyć na podbój Atlantyku. Oglądając dominujący nad miastem prom „Costa Concordia“, myślami byliśmy już w Casablance, na Maderze i Wyspach Kanaryjskich, gdy chłopak w kurtce „Costy“ wcisnął nam przez okno jakąś kartkę. Z przerażeniem czytałem, że oto kapitan okrutnie nas przeprasza i ubolewa, ale z powodu kłopotów technicznych (silnik, śruba, coś takiego) musi zmienić trasę rejsu i – niestety – nie wypłyniemy na Atlantyk... Statek powinien jeszcze jeden dzień spędzić w porcie, a potem zamiast Maroka i wysp atlantyckich zawiniemy do portów Hiszpanii, Francji i Włoch.

Zgrzytanie zębów w naszych autach było tym głośniejsze, że Marsylię czy Majorkę zaliczyliśmy rok wcześniej. Ale cóż, po czterech dniach podróży samochodem mamy odebrać pieniądze i ruszyć z powrotem? Widząc wystraszone miny naszych pociech, zacząłem wyciągać walizki... Maszerując labiryntem trapów, wind i pokładów, zastanawiałem się, co jest najważniejsze w takim rejsie – możliwość zobaczenia kawałka świata z luksusowego kompleksu hotelowo-restauracyjno-wypoczynkowego czy samo korzystanie ze wszystkich dostępnych na nim atrakcji? Dziś wyobrażam sobie panikę na tych korytarzach i schodach w nocy, bez elektryczności. Głównym wszak środkiem komunikacyjnym na takim statku pozostają windy, a drzwi kabin zamykają się na kartę magnetyczną...

Przed wypłynięciem rytuałem każdego wycieczkowca jest tzw. szkolenie ewakuacyjne, takie okrętowe BHP: po sygnale (syrena okrętowa) wszyscy muszą się stawić na pokładach łodzi ratunkowych, by poznać „obsługę“ kamizelki ratunkowej i wiedzieć, gdzie jest JEGO łódź, na wszelki wypadek... Wszystko tłumaczone jest w kilku językach. Oglądając wczoraj zdjęcia z leżącej na burcie „Concordii“, przypomniałem sobie, że przed rokiem właśnie „odpuściłem“ te szkolenia... Dla dzieci była to nawet frajda, zastanawiały się, jak by na takiej łodzi popływać. Zawieszona nad pokładem, przykryta plandeką – obiekt dziecięcych marzeń. Tymczasem tata, przedzierając się pod prąd w tłumie rozkrzyczanych włoskich rodzinek, niemieckich lub japońskich emerytów, rozluźnionych Hiszpanów i z daleka nie tylko językowo wyróżniających się Rosjan, ruszył zwiedzać statek. Ciekawe, czy te szkolenia i wytyczone kierunki ewakuacji, mające zapobiec panice, sprawdziły się minionej soboty? Z wypowiedzi rejsowiczów wynika, że chyba nie do końca.


Tak miała wyglądać ewakuacja...

Prawdziwe powody zmiany trasy naszego rejsu były jednym z głównych tematów rozmów przy śniadaniu i podczas wykwintnych kolacji. Dotychczas myślałem, że skłonność do teorii spiskowych jest przypadłością wyłącznie wschodnioeuropejczyków. Wkrótce po wypłynięciu po statku zaczęła jednak krążyć wersja, że nic to problemy techniczne, prom posuwa równo i ostro, a prawdziwym powodem jest... wojna w Libii! Głównym argumentem był fakt, że nowa trasa istotnie prowadziła nas na połudne tylko do Walencji, po czym – by nie zbliżać się do wybrzeży Afryki – przez Baleary, między Korsyką a Sardynią do Civitavecchia i z powrotem wzdłuż Toskanii. Tak czy inaczej dzięki tym zmianom nieplanowo zaliczyliśmy Rzym (40 minut kolejką z Civitavecchia) i na miesiąc przed beatyfikacją modliliśmy się przy grobie Jana Pawła II, jeszcze w Grotach Watykańskich.

Odcinek z Civitavecchia do Livorno nie zapadł nam jakoś w pamięć, poza jednym szczegółem. Na olbrzymich wycieczkowcach o wysokości 14 pięter i bez mała 300 m długości w zasadzie nie odczuwa się bujania, więc obawy przed morską chorobą można między bajki włożyć. No, chyba że ktoś trafi na wyjątkową burzę lub sztorm. Lecz właśnie tego wieczoru u wybrzeży Toskanii jedyny raz odczuwaliśmy lekkie bujanie, chociaż pogoda była włosko piękna (początek kwietnia – jak nasz początek czerwca...). Być może bliskość brzegu, płytsza woda, skaliste dno – wówczas nie dociekaliśmy powodów.

Kolacja - tuż przed wypadkiem wyglądała pewnie podobnie... Po prawej - kapitański stolik.

Katastrofę „Concordii“ media natychmiast okrzynęły mianem „Titanica XXI wieku“, chociaż równie bolesną tragedię odnotowano na przykład w uciańskim okręgu Litwy – dwa auta jednego wieczoru wpadły tam do stawu (Uciana nie leży nad morzem). Utonęło pięć osob, czyli tyle co we Włoszech. Analitycy wróżą już kryzys branży rejsowej, która stanowi ważny element włoskiej turystyki. Tymczasem statystyki ofiar komunikacji często nawet nie uwzględniają transportu morskiego, głosząc, że lotniczy jest znacznie bezpieczniejszy niż kolejowy, nie mówiąc już o ruchu samochodowym, który pochłania ofiary jak wojna. Zastanawiamy się nad tym, wsiadając codziennie do auta?

Co jakiś czas opinią publiczną wstrząsają wielkie katastrofy morskie, jak polski „Heweliusz“, tajemnicza „Estonia“, symptomatycznie rosyjski wypadek „Bułgarii“. Nawet pożar na dumie litewskiej floty „LISCO Gloria“ przypomniał wszystkim, jak groźne może być morze. Tymczasem codziennie w różnych częściach świata statki prują fale, jedynie pod banderą „Costy“ pływa 16 statków wycieczkowych, z czego 10 to nowoczesne olbrzymy, gdzie 1-1,5 tys. członków załogi obsługuje czasem ponad 4 tys. pasażerów (taki Landwarów, nie porównując...). Krążą przy tym na okrągło, 365 dni w roku z małymi przerwami na przegląd techniczny. Jak często słyszymy o katastrofach tych pływających miast?


 "Costa Concordia" - najlepszy model?

Wypadek „Concordii“ – to raczej na pewno czynnik ludzki. Włoska beztroska, bezmyślność, a może rutyna, wszak wycieczkowce jak tramwaje, wciąż krążą tą samą trasą. Eurosceptycy i zwolennicy wizji katastroficznych w tym wypadku mogą się doszukiwać złowieszczej wróżby: Dlaczego właśnie „Costę Concordię“ spotkał ten los? W czasach, gdy Europą wstrząsają kolejne kryzysy, na skałach nieopodal Rzymu, gdzie rozpoczęła się integracja europejska (Traktaty Rzymskie) tonie statek, mający uosabiać europejską Zgodę - Concordia... Centralne miejsca statku zdobiły piękne mapy, mozaiki, alegoria porwania Europy (z bykiem-Zeusem w roli głównej), a każdy pokład nosił nazwę jakiegoś kraju – od Holandii (najniżej) po... Polskę! Jedyny kraj z Europy Środkowo-Wschodniej, który dąstąpił tego „zaszczytu“ i razem z Austrią dzieli niewielki dwunasty pokład w nadbudówkach: Polska – na dziobie, Austria – na rufie.

Mówta co chceta, a ja zaczynam uważniej śledzić oferty rejsów. Dzieciaki ze smutkiem obejrzały w TV ICH statek, po czym zaczęły dopytywać: „Ale popłyniemy na nim jeszcze kiedyś? A na innym? Kiedy znów popłyniemy? W tym roku popłyniemy?“. Być może. A już na pewno wszyscy razem pomaszerujemy na szkolenia ewakuacyjne. 

Fotografie: Daniel Lipski / Wilnoteka.lt
 

Komentarze

#1 To że zdarzają się wypadki

To że zdarzają się wypadki jest wiadome. Jednak to co najbardziej przeraża to postawa kapitana. Typowy przykład głupoty i beztroski baraku odpowiedzialności i tchórzostwa jakich mamy wokół coraz więcej. Temu człowiekowi powierzono losy tysięcy ludzi w drodze, wydawać by się mogło, wnikliwej weryfikacji w ciągu kariery zawodowej. Przecież zanim został kapitanem kończył szkołę lata pływał i podnosił kwalifikacje był wielokrotnie weryfikowany. Cały system zawiódł co pozwala przypuszczać ze tak jest w przypadku pozostałych kapitanów tejże floty. Mnie to skutecznie zniechęca do korzystania z ofert takiej firmy.

#2 Po tym wypadku akcje tego

Po tym wypadku akcje tego przewoznika spadly o 18%. Widze to u siebie w banku na laptopie. Mowia rez, ze wyplaty odszkodowan beda najwyzsze jak dotad w historii swiata. Ale forsa! Zbyt duzo zer...

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.