Wróciliśmy ze Smoleńska w przekonaniu, że nie możemy milczeć
Edyta Maksymowicz, 10 maja 2010, 04:10
10 maja mija miesiąc od podsmoleńskiej katastrofy prezydenckiego samolotu TU 156, w której zginęło 96 osób: prezydent Polski Lech Kaczyński, jego małżonka Maria oraz grono najważniejszych osób w państwie, polska elita. Śledztwo w sprawie przyczyn wypadku trwa. Nie gasną jednak emocje związane z przyczyną katastrofy samolotu. Tym bardziej, że rodzi się wiele wątpliwości dotyczących rzetelności śledztwa prowadzonego przez stronę rosyjską.
Trzy tygodnie po wypadku polscy turyści odnajdują rzeczy osobiste ofiar, szczątki samolotu, a nawet fragmenty ludzkich ciał.
W dniach 2–3 maja do Smoleńska i Katynia wybrała się grupa przyjaciół z Polski, by na miejscu, w skupieniu, odmówić modlitwę za zmarłych przyjaciół, w spokoju przeżyć refleksję. Jednak to, co zobaczyli w Smoleńsku, ich przeraziło. Okazało się bowiem, że miejsce katastrofy nie zostało dokładnie uporzadkowane i zbadane, nie zebrano wszystkich dowodów rzeczowych niezbędnych w śledztwie. Nie pozbierano wszystkich osobistych rzeczy ofiar. Nie trafiły one do rodzin, wciąż poniewierają się na smoleńskim polu tragedii albo, co gorsza, stały się przedmiotem handlu mieszkańców Smoleńska.
Świadkowie tych odkryć nie chcieli i nie mogli milczeć. Za swój obywatelski obowiązek uznali poinformowanie polskiego społeczeństwa o tym, co zobaczyli i odnaleźli w Smoleńsku.
Rodzi się fundamentalne pytanie: Czy w tej sytuacji można mówić o rzetelnym i pełnym śledztwie badającym przyczyny katastrofy samolotu?
O doznanym w Smoleńsku szoku i przeżyciach Polaka portalowi "Wilnoteka" opowiada Rafał Dzięciołowski, wiceprezes Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie.