Odzyskanie niepodległości - wynik zbiegu okoliczności


Maciej Janowski (pierwszy z lewej), fot. nowekryteria.pl
"Tygodnik Powszechny", 09.11.2010
Maciej Janowski, historyk w rozmowie z Andrzejem Brzezieckim, o narodzie, który dążył do niepodległości i drogą powstań, i pracy organicznej, o odzyskaniu niepodległości, które było efektem zbiegu okoliczności...
Andrzej Brzeziecki: Kiedy w polskiej tradycji praca zaczęła być postrzegana jako wartość, coś, co może przyczynić się dla dobra ogółu?

Maciej Janowski: Sądzę, że praca ma zawsze jakieś miejsce w tradycji chrześcijańskiej, a więc tym samym i w polskiej. Jednak kultura polska była kulturą szlachecką, a w takiej kulturze wartością jest wypoczynek. Ten, kto miał wolny czas, by robić rzeczy dla przyjemności, był człowiekiem szczęśliwym. Wśród rzeczy robionych w czasie wolnym może być też działalność dla dobra kraju, służba wojskowa, ale to nie jest praca: szlacheckie urzędy w dawnej Rzeczypospolitej pełni się honorowo, bez wynagrodzenia. Mikołaj Rej nie postrzegał pielęgnacji ogródka jako pracy. To było zajęcie dobrej woli. „Pracowitym” nazywano chłopa. Nie była to obelga, ale też nie komplement. Sytuacja – właściwie we wszystkich dziedzinach polskiego życia umysłowego – zaczyna się zmieniać w końcu XVIII w., w czasach oświecenia. Tu można szukać pierwocin idei pracy organicznej, a więc takiej, której przyświeca coś większego, jakaś idea dobra powszechnego, nie tylko własnej korzyści: pracuje się nad drobnymi rzeczami, ale z poczuciem, że cel jest ogólnokrajowy. Obecne jest już wtedy poczucie zagrożenia państwa. W jednym z listów do biskupa Adama Naruszewicza król pisał, że będzie pracował, by potomność pamiętała, iż był taki król, który robił coś dla ludzi.

Skoro nie możemy służyć ojczyźnie orężem, to musimy pracować?

Jest w tym może trochę rezygnacji: „Ktośkolwiek prawy Polaków potomek, bierz się do rudla, a ratuj ułomek” – pisał Naruszewicz. Ale chyba jest w tym też zmiana hierarchii wartości, przekonanie, że mogą być rzeczy nie mniej ważne od niepodległości, a z pewnego punktu widzenia może nawet ważniejsze. Stefan Bratkowski napisał „Opowieści z drugiego kwadratu”, gdzie m.in. porównuje XIX-wieczną Polskę do Hiszpanii i pokazuje, że niepodległość bez modernizacji, bez tego całego ruchu społecznego, gospodarczego, umysłowego, wywołanego przez środowiska pracy organicznej, nie uchroniła Hiszpanii przed marginalizacją, utratą znaczenia międzynarodowego i nędzą. Bratkowski cytuje Czerwoną Królową z „Alicji po drugiej stronie lustra”. Królowa mówi, że aby stać w miejscu, trzeba biec tak szybko, jak się umie, a żeby się poruszać, trzeba biec dwa razy szybciej, niż się potrafi. A Polacy nie biegli w czasach dobrobytu i dlatego teraz trzeba pracować, bo bez pracy niepodległość staje się pustą formułą. Już w pierwszych latach po trzecim rozbiorze w działalności Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Warszawie te elementy pracy organicznej są wyraźne.

W pracach Antoniego Tyzenhauza na Litwie też?

Tyzenhauz rozbudowywał fabryki w Wielkim Księstwie Litewskim w czasach Stanisława Augusta i jego działalność wpisuje się w oświeceniowe koncepcje merkantylistyczne – koncepcje, według których każdy kraj powinien produkować na własny użytek i na eksport, bo jedynym źródłem dobrobytu jest gromadzenie pieniądza kruszcowego i zapobieżenie jego wypływowi za granicę. To były koncepcje, którym hołdowało w XVIII w. wielu władców i myślicieli. Nie jestem pewien, czy doszukiwanie się w nich elementów pracy organicznej nie byłoby przesadą. Może bardziej widać coś z interesującej nas postawy u księcia Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego, ministra skarbu w Królestwie Polskim w latach 20. XIX w. Choć z drugiej strony można powiedzieć, że on po prostu był dobrym urzędnikiem. Robił to, co powinien, i tyle.

Był w tym chyba jakiś zamysł: że to służba ojczyźnie.

Jeśli minister skarbu dąży do tego, aby zlikwidować deficyt budżetowy, to czy jest w tym „jakiś zamysł”, czy tylko (może „aż”) wypełnianie obowiązku? Nawiasem mówiąc, Jerzy Jedlicki opisał kiedyś, jak wszystkie te pieniądze, które skarbowa polityka Druckiego-Lubeckiego zaoszczędziła, zostały zmarnowane, bo działalność inwestycyjna Banku Polskiego była bezsensowna. W każdym razie zwolennicy pracy organicznej cenili wypełnianie codziennych obowiązków; lubili pisać o cnotach małych, dotyczących życia codziennego, i stawiali je wyżej niż cnoty heroiczne.

Drucki-Lubecki będzie pamiętany jako człowiek, który hamował powstanie listopadowe i zryw patriotyczny, a nie jako ten, który próbował odbudować gospodarczo kraj. Czy to nie dramat?

Nie jestem pewien, czy Drucki-Lubecki jest pamiętany przez kogokolwiek poza paroma specjalistami. A co do hamowania powstania listopadowego – trzeba wejść w ówczesne postawy. Pokolenie późnego oświecenia przywitało Królestwo Polskie, utworzone na Kongresie Wiedeńskim w 1815 r. i połączone unią personalną z Rosją, jako własne państwo. U tych ludzi pojęcie zdrady było inne niż później. Uważali, że stojąc po stronie króla są dobrymi Polakami. To romantycy uważali ich za zdrajców, a my przejęliśmy opowieść romantyków. „Noc listopadowa” nie była zderzeniem patriotyzmu z oportunizmem, ale dwóch patriotyzmów, dwóch lojalności wobec zasad.

Mam wrażenie że lepszym przykładem dla naszych rozważań byłby Stanisław Staszic ze swym etatystyczno-modernizacyjnym entuzjazmem. Jak wielu ludzi oświecenia, wierzył, że reforma kraju powinna się dokonać od góry, przez działania oświeconego monarchy. Był wierny swym poglądom, tylko liczył, że zrealizuje je Stanisław August, potem Bonaparte, a potem car Aleksander I. Nie był to oportunizm ani przechodzenie z obozu do obozu. Rozumienie dobra ojczyzny zmienia się po powstaniu listopadowym, którego Staszic już nie doczekał. Upada wiara w oświeconego monarchę. Pojawia się patriotyzm romantyczny w jego klasycznej formie, wyznaczanej przez takie dzieła jak „Kordian”, trzecia część „Dziadów” czy „Księgi Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego”. Zarazem w tej właśnie ultraromantycznej epoce, na przełomie lat 30. i 40. XIX w., pojawia się w Poznańskiem, w zaborze pruskim, idea pracy organicznej. To koncepcja też w jakiś sposób romantyczna. Karol Libelt, August Cieszkowski, Marceli Motty i wreszcie Hipolit Cegielski – to ludzie mocno zakorzenieni w romantyzmie. Czasem konspirujący, nieodrzucający powstania. Cieszkowski stara się przedstawiać prace nad powolnym przetwarzaniem polskiego społeczeństwa jako „czyn romantyczny” – jako specyficzny rodzaj ewolucyjnego mesjanizmu. Libelt romantycznie pisał o narodach, ich roli w planach Opatrzności itp.

Z jednej strony mamy klęski powstańcze i narastające przekonanie, że przelewanie krwi nie ma sensu, z drugiej świadomość rzeczywistego zapóźnienia Polaków. Co było istotniejsze?

Te dwie postawy nie zawsze się wykluczają; np. w przededniu powstania styczniowego albo w okolicach rewolucji 1905 r. współistniały w społeczeństwie postawy insurekcyjne i organicznikowskie. Społeczeństwo o szlacheckiej kulturze miało w genach opór przeciw monarsze, i taki opór mógł się łatwo przekształcić w powstanie narodowe. Nie przypadkiem porządne powstania w XIX w. robiły narody szlacheckie – dwa razy Polacy i raz Węgrzy. Jeżeli jest w polskiej historii jakiś okres, w którym postawy organicznikowskie dominują, to pewnie byłyby to lata 70. i 80. XIX w. Nie jestem pewien jednak, na ile ich tryumf świadczył o sile organicznikowskich idei, a na ile – o przygnębieniu klęską bez precedensu, jaką w XIX w. było bez wątpienia powstanie styczniowe. Niezależnie jednak od owego poczucia klęski druga połowa XIX w. to okres, w którym rozwija się kapitalizm, a co za tym idzie: coraz silniejsza staje się świadomość, że trzeba coś robić, aby wyrwać się z zacofania. Wzmacnia się przekonanie, że społeczeństwo musi nadrobić to, czego nie może zrobić państwo (bo państwa nie ma): organizować szkoły, wspierać spółdzielczość, kulturę, rozwój gospodarczy. W tym sensie praca organiczna była też przejawem obrony przeciw państwom, które realnie istniały, czyli zaborcom.

Czy trudno było szlacheckiemu narodowi „posunąć się” na rzecz kupców galanteryjnych?

Jest o tym sporo w literaturze. Trudno. Obawiano się, że kiedy – mówiąc skrótowo – kontusz przegra z frakiem, obyczaj krajowy ulegnie modzie ogólnoeuropejskiej, a wtedy wraz z upadkiem pozostałości kultury sarmackiej upadnie sama polska odrębność narodowa. Okazało się jednak, że odłożono karabele i kontusze, a polskość nawet się wzmocniła. Proszę zauważyć, że mamy tu do czynienia z dwoma diametralnie różnymi wizjami tożsamości narodowej: wizja tradycyjna obawia się innowacji, widząc w nich zagrożenie dla polskości, wizja zwolenników pracy organicznej śmiertelne zagrożenie dla przetrwania narodu widzi właśnie w próbach odgradzania się od nowoczesności i zachodniej kultury. Organicznicy starali się budzić świadomość tego, że niedorozwój cywilizacyjny jest groźniejszy niż brak niepodległości. Że stanie się z nami to, co z Indianami ­północnoamerykańskimi – już podobno Fryderyk Wielki porównał Polaków do Irokezów, a potem Ludwik Powidaj w Galicji pisał o powstaniu styczniowym „Polaków i Indian”. Przekaz zwolenników pracy organicznej był taki: albo się zorganizujemy, albo znikniemy.

Co mogli polskiej szlachcie obiecać zwolennicy pozytywizmu?

Nic – jeśli patrzeć na świat oczami romantyka. Mogli proponować unowocześnienie się, przekształcenie feudalnych majątków w kapitalistyczne przedsiębiorstwa produkujące żywność. Trzeba tu wyjaśnić pewną kwestię: zazwyczaj idee odwołujące się do metafory społeczeństwa jako organizmu są konserwatywne. Tłumaczą istnienie hierarchii w społeczeństwie – jak w organizmie jest głowa i nogi, tak w społeczeństwie ktoś musi być głową, a ktoś palcami u nóg. To uzasadniało wyższość jednych nad drugimi. Tymczasem teoretycy pracy organicznej mówili inaczej: trzeba rozwijać cały organizm, bo on będzie niedorozwinięty, więc co z tego, że szlachta będzie mówić po francusku, kiedy chłopi będą klepać biedę. Społeczeństwo jest organizmem, wszystkie więc, nawet najbardziej pospolite jego członki muszą pozostawać w dobrym zdrowiu, inaczej cały będzie chory. W ten sposób idea pracy organicznej była ideą demokratyczną. A wracając do tego, co zwolennicy pracy organicznej proponowali szlachcie: szlachta w ich opinii mogła, przekształcając się w nowoczesne ziemiaństwo, dbając o oświatę ludu i jego podniesienie materialne, zachować ważną pozycję w demokratycznym społeczeństwie kapitalistycznym – ale nie mocą dziedzicznego przywileju czy tradycji, tylko osobistej zasługi. Egoistycznej i odosobniającej się od społeczeństwa szlachcie i arystokracji polskiej – takiej jak Łęccy w „Lalce” – przeciwstawiany był często, jako wzór do naśladowania, wyidealizowany obraz arystokracji angielskiej jako grupy akceptującej jakoby kapitalistyczne przemiany i utratę feudalnych przywilejów.

Mało porywające...

Bo nie da się tego napisać na transparencie ani wyśpiewać w hymnie. Nie ma popularnych piosenek o pracy organicznej, tak jak są pieśni powstańcze.

Jeśli nie przez serce, to może przez rozum? Józef Szujski, sam powstaniec, pisał po powstaniu styczniowym, że normalna praca ma absolutną słuszność, a konspiracja absolutną niesłuszność.

Konstrukcja myślowa w tym tekście była dość finezyjna, bo konspiracja, według Szujskiego, miała słuszność, póki nie uwłaszczono chłopów, ale jak już się to dokonało, to nie było po co walczyć. Ale tak: Szujski odrzucał walkę. Pisał, że krakowska szkoła stańczyków jest jak straż pożarna – do gaszenia pożarów uczuć społecznych. Żeby nie było jeszcze jednej klęski. Wspomniałem już, że po 1863 r. poczucie wyczerpania klęską dało „przyzwolenie” na pracę organiczną. Można widzieć w tym rezygnację, ale nie sądzę, żeby taka np. Orzeszkowa miała poczucie rezygnacji – ona i wielu innych pozytywistów uważało, że zadanie unowocześnienia społeczeństwa jest ogromnym wyzwaniem i zobowiązaniem moralnym. Jest też w idei pracy organicznej obecne przekonanie, że ostatecznie nie da się winy za wszystko zwalić na zaborców: są dziedziny życia, za które sami jesteśmy odpowiedzialni.

Kogo można nazwać człowiekiem sukcesu – według wartości pozytywistycznych?

Istnieje pewna rozbieżność między doktryną pracy organicznej a zwykłym zarabianiem pieniędzy. W naszej świadomości ta idea łączy się z wielkimi powieściami, jak „Lalka” czy „Nad Niemnem”, i zaborem rosyjskim. A przecież w praktyce rozwijała się lepiej w zaborze pruskim, a nawet austriackim. W zaborze rosyjskim nie można było nic robić, więc się myślało, gadało i pisało powieści. Tak powstała ideologia bez praktyki. Z kolei w innych zaborach trudno powiedzieć, czy ci, który odnieśli sukces gospodarczy, byli pozytywistami, czy po prostu kapitalistami. Może przykładem mógłby być Hipolit Cegielski – odniósł sukces sprzedając narzędzia rolnicze i był ideologiem z piórem w ręku. A wcześniej, póki nie popadł w konflikt z władzą, był gimnazjalnym profesorem łaciny. Gdy stał się człowiekiem zamożnym, łączył biznes z pracą naukową i działalnością społeczną.

Wiemy już, że praca jest drogą do celu, czyli rozwiniętego społeczeństwa. Ale w którymś momencie, żeby odzyskać niepodległość, społeczeństwo i tak musi chwycić za broń – najlepiej w wojnie powszechnej, o którą kazał się modlić Mickiewicz. Jak to sobie wyobrażali pozytywiści?

Żartobliwie odpowiem, iż pewnie by odpowiedzieli: jak już będziemy na poziomie Anglii, to się zastanowimy. Innymi słowy: tyle dzieci chodzi bez butów, że najpierw skupmy się na tym. Pozytywiści w zaborze rosyjskim nie mogli napisać wprost, o co im chodzi – mrugali okiem. Nie jest jasne, w jakim stopniu byli niepodległościowcami. Aleksander Świętochowski w artykule „Wskazania polityczne” wyrzekał się niepodległości, a nacisk kładł na praworządność i rozwój ekonomiczny. Takim poglądom towarzyszyło myślenie, że w ostatecznym rozrachunku może się okazać, iż nie ma nieusuwalnego konfliktu między Polską a Rosją, i jeśli Rosja będzie imperium praworządnym, liberalnym, jeśli będzie się można kształcić po polsku, pracować po polsku i znosić się z urzędem po polsku – to po co walka? Wojna w tej koncepcji jest czymś strasznym, a dążenie do niej – czymś okropnym. Interes narodowy, który kazałby narazić na śmierć tysiące ludzi, to czysty egoizm, który należy potępić. W tym duchu wielokrotnie się wypowiadał Jan Baudouin de Courtenay.

Imperia zaborcze na przełomie wieków stają się bardziej liberalne lub bardziej praworządne, ale młode pokolenie znów chce walczyć.

Początek XX w. był zaskoczeniem dla pozytywistów. W ich rozumieniu świata nie było miejsca dla tego wzrostu szowinizmów, nastrojów niepodległościowych i konfliktów społecznych. Nie pojmowali młodopolskiego irracjonalizmu, tego, że emocje mogą być ważniejsze od rozumu – i to chociaż żeby takie „poważne” emocje, jak miłość ojczyzny, ale pasje!? Ustąpienie pola tym ideom byłoby w ich optyce oddaniem sprawy narodowej jako zakładnika emocji niedojrzałej młodzieży. Konflikty narodowościowe też były dla pozytywistów niepojęte. Przez większość XIX w. wydawało się, że wrogiem „ludów” są niedemokratyczne rządy, że jeśli one upadną, nastąpi braterstwo ludów – tak myśleli romantycy, ale podobnie, choć z innych przyczyn, sądzili również pozytywiści. Tymczasem na przełomie XIX i XX w. rządy ustępują, mamy demokratyzację i początki nowoczesnego społeczeństwa masowego – i oto wszędzie powstają partie nacjonalistyczne. Okazuje się, że narody też się nie cierpią, okazując to w sposób o wiele ostrzejszy niż monarchowie czy gabinety.

Obawiano się wojny, która miała nam dać niepodległość?

Nie dałbym głowy, czy wojna była tak nieuchronna, jak dziś piszą w podręcznikach. Wyobraźmy sobie, że nie wybuchła: wtedy Piłsudski jest przez całe życie dziwakiem, co to na błoniach musztruje młodych chłopaków z karabinami i opowiada, że jak będzie wojna, to odbuduje Polskę. Tomasz Masaryk byłby emerytowanym profesorem uniwersytetu w Pradze: w 1915 r. miał skończyć 65 lat i koledzy przygotowywali uroczystości na zakończenie kariery naukowej. Do tego wcale nie było nigdzie powiedziane, że ta wojna, skoro się pojawiła, „miała” nam dać niepodległość. Mogła się zakończyć na różne sposoby. Były powody, by się jej obawiać.

Wcześniej był rok 1905.

I też go przyjęto z przerażeniem. Rzucanie bomb to był dla pozytywistów bandytyzm. „Dzieci” Prusa czy publicystyka Świętochowskiego były wyrazem poczucia załamania się ich ideałów. Brutalna walka prowadziła do zagubienia się słusznego celu.

Jak rozumiano patriotyzm w sierpniu 1914 r.?

Różnie, polskie społeczeństwo było już spluralizowane. Jedni rozumieli go jako konieczność walki zbrojnej, a inni...

...zamykali okiennice.

To chyba nie jest kwestia rozumienia patriotyzmu, tylko zwyczajny strach, który zresztą można zrozumieć: ludzie w Królestwie mogli się bać, że akcja Piłsudskiego to kolejne powstanie, które doprowadzi do zguby.

Tymczasem sprawa niepodległości zyskała innego sprzymierzeńca. To w XIX w. przerobiono słowa pieśni religijnej i śpiewano: „Ojczyznę wolną racz nam zwrócić, Panie”.

Przemiana stosunku Kościoła do sprawy narodowej to ciekawe zjawisko, bo przez większość XIX w. ruch niepodległościowy był daleki od katolicyzmu. Społeczeństwo było religijne, ale myśl oświeceniowa była ateistyczna lub deistyczna, ludzie oświecenia na pewno nie byli katolickimi ortodoksami, nawet księża. Romantyzm jest religijny, ale też daleki od ortodoksji – poza Norwidem. Jeden z papieży mawiał z wyrzutem, że Polacy przedkładają królestwo polskie nad królestwo niebieskie. To się zmienia dopiero w ostatniej ćwierci XIX w. Jakiś wpływ miał fakt, że Rosjanin to prawosławny, a Prusak protestant. Ale jeszcze w ówczesnej encyklopedii katolickiej nacjonalizm oceniano krytycznie. Gdzieś na przełomie XIX i XX w. postawa Kościoła wobec ruchu narodowego zmienia się nie do poznania. Mamy np. rok 1913, w którym namiestnik Galicji Michał Bobrzyński – przecież konserwatysta, z ugrupowania uważanego za bliskie Kościołowi – próbuje reformować prawo wyborcze, by załagodzić konflikt polsko-ukraiński i dać Ukraińcom nieco więcej miejsc w sejmie galicyjskim. Katoliccy biskupi stają wtedy po stronie polskiej opinii nacjonalistycznej: wydają list, że kompromis jest wbrew wierze katolickiej. Bobrzyński podaje się do dymisji.

Kościół się integrował z narodem?

Raczej się zendeczył i zapomniał o swej uniwersalnej misji. Być może była to gorsza strona poszukiwań kontaktu Kościoła ze współczesnym światem. Jak encyklika „Rerum Novarum” była próbą nawiązania kontaktu z ludźmi pracy, tak przejęcie nacjonalizmu było próbą zbliżenia do nowoczesnych ideologii, aby nie zostać zmarginalizowanym.

Jaki kapitał wybijającej się na niepodległość Polsce dała idea pracy organicznej?

Utrzymała rozsądny poziom dyskusji, czy szerzej – życia umysłowego, bo gdyby romantyzm nie miał przeciwnika, to by się wyrodził w coś okropnego. Przyczyniła się też do pewnej modernizacji mentalności – jeśli nie całego społeczeństwa, to przynajmniej części elit. Hołdowanie jedynie powstaniom z bronią w ręku – łącznie z powstaniem warszawskim – jest zubożaniem naszej wiedzy o przeszłości. Warto pamiętać, że w 1815 r. mieliśmy trzy i pół uniwersytetu: w Krakowie, w Warszawie i w Wilnie oraz kilka katedr we Lwowie. Po powstaniach w latach 1830, 1846 i 1863 – żadnego. Powstania załamały możliwości rozwoju Polski.

Jednak Polacy odzyskali niepodległość w akcie czynu zbrojnego, a potem obronili ją przed nawałą bolszewicką – czy to nie dowód, że „patriotyzm z szablą w dłoni” jest bardziej skuteczny?

Mnie się zdaje inaczej: ostatecznie odzyskanie niepodległości jest wprawdzie po części zasługą społeczeństwa, wojska, Piłsudskiego i innych polityków, ale w większym może stopniu wynika z niesamowitego zbiegu okoliczności. Nie legioniści, których było raptem kilkanaście tysięcy, pokonali mocarstwa i ich wielomilionowe armie – one pokonały się nawzajem. Nam się udało, a Ukraińcom na przykład nie. Możemy powiedzieć za Bobrzyńskim, że naród dążył do niepodległości i drogą powstań, i pracy organicznej, która przygotowała kadry przyszłej Polski. To ci ludzie nie dali uciec szczęściu. Niekoniecznie więc niepodległość musi być wynikiem walki, a choć 11 listopada jest dniem odzyskania niepodległości, to nie jest świętem tylko tradycji powstańczej.

Maciej Janowski (ur. 1963) jest historykiem, pracownikiem naukowym Instytutu Historii PAN i Central European University w Budapeszcie. Opublikował m.in. „Inteligencję wobec wyzwań nowoczesności”, jest współautorem „Dziejów inteligencji polskiej do 1918 r.”.