Wszędzie dobrze, a w Wilnie...
Ze śniadaniem wychodzimy na balkon, nasz skład: Francuzka, Litwinka, Łotysz, Polka i gościnnie Francuz...a i kot, to przykład zgodnego współżycia międzykulturalnego. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że mamy podobne poglądy i we wszystkim się zgadzamy. O nie! Płaszczyzna porozumienia powstała jednak na bazie naszego podobnego podejścia do życia.
W Krakowie tracimy masę czasu na gadanie, omawianie spraw, zastanawianie się, planowanie, zanim przejdziemy do działania, o ile w ogóle dojdziemy do tego etapu. Żyjemy w świadomości nieograniczonej potencjalności swoich sił i możliwości. Jesteśmy pewnie siebie, czasem nazbyt, zarozumiali wręcz, ale bez słów tolerujemy to u siebie nawzajem. Potrafimy pięknie żyć, paląc sziszę w Czajowni, pijąc kawę na Brackiej, wygrzewając się przed Alchemią na Kazimierzu, targując na Kleparzu, kłócąc się nocami czy grupa czy jednostka jest ważniejsza, tańcząc na Szerokiej podczas żydowskiego festiwalu, godzinami pracując nad czymś zupełnie niepotrzebnym, etc etc. Po mistrzowsku potrafimy tracić czas. Tego brakuje mi w Wilnie, czasem.
Tak, tęsknie za Krakowem. Bo Kraków to Kraków.
Przeważnie po kilku miesiącach przebywania w innym kraju dochodziłam do etapu: "wszędzie dobrze, ale w Krakowie najlepiej". Dzisiaj jednak Wilno wydało mi się aż tak moje, krakowskie. Aż miło.
Nieraz pada pytanie dlaczego przyjechałam do Wilna: ciekawość miejsca. Dlaczego zostałam: ciekawość ludzi. Czasem wystarczy tylko tyle.
Comments
#1 Tylko tyle?
Aż tyle...:):)
#2 Ojej, tylko pozazdrościć.
Ojej, tylko pozazdrościć.