Wilniuki, co także pokonali Atlantyk. O wzlocie i upadku braci Adamowiczów...
Walenty Wojniłło, 18 lipca 2013, 19:23
W 70. rocznicę tragicznego przelotu i śmierci litewskich lotników Steponasa Dariusa i Statysa Girėnasa warto przypomnieć także o... Polakach z Wileńszczyzny, pilotach-amatorach, którym udał się wyczyn podobny do tego zakończony sukcesem. Również pokonali Atlantyk (ale rok później), szczęśliwie (chociaż nie bez przygód) i - dla Polski. Bracia Bolesław i Józef Adamowiczowie także byli emigrantami - wyjechali do USA za chlebem jeszcze w 1911 r., by powrócić do wolnej ojczyzny na skrzydłach sławy i chwały. Nawet samolot, który nabyli z własnych oszczędności, był taki sam, co "Lituanica" - amerykańska „Bellanca“ 300. Adamowiczowie byli pierwszymi Polakami, którzy pokonali północny Atlantyk i sprowadzili drogą lotniczą samolot z USA do Polski. Jednak pierwszym Polakiem, który przeleciał ocean - Atlantyk południowy - do tego samotnie i samolotem polskiej konstrukcji (RWD-5 bis), parę miesięcy wcześniej niż tandem Darius-Girėnas, bo już w maju 1933 r., był kapitan polskiego lotnictwa wojskowego Stanisław Skarżyński.
Za przykładem najstarszego brata - Bronisława Adamowicza, kóry pojechał do USA już w 1905 r. - wyemigrowali tuż przed I wojną światową, osiedli na Brooklynie. Najpierw pracowali jako zwykli robotnicy, ale po kilku latach, w 1918 r. (już jako Ben i Joe) z uzbieranych oszczędności otworzyli własną wytwórnię napojów chłodzących i gazowanych. Interes nieźle prosperował, a że fascynowali się techniką, ogarnęła ich pasja motocyklowa, a po dziesięciu latach - lotnicza. W 1928 r. ukończyli naukę pilotażu i za 3400 dolarów nabyli swój pierwszy samolot - dwupłat WACO.
Słynny pierwszy samotny przelot Charlesa Lindbergha w 1927 r., pierwsze nieudane polskie próby podboju Atlantyku przez Ludwika Idzikowskiego oraz Kazimierza Kubalę w 1928 i 1929 r. (byli w tłumie Polonii amerykańskiej, która sponsorowała ten przelot i czekała na przylot "Orła Białego"(Amiot 123) na lotnisku w Nowym Jorku...), a także kolejne wyczyny epoki wielkich przelotów pobudziły ambicje braci Adamowiczów. Stwierdzili wówczas, że "jakiś Polak musi wreszcie zwyciężyć ocean, bo nie może być Polak gorszy od Amerykanina, Francuza albo Duńczyka i Włocha". Myśl o przelocie ostatecznie opanowała ich wyobraźnię po dość przypadkowym zwycięstwie w amatorskim konkursie samolotów turystycznych w 1932 r.
Za przykładem Hausnera?
Być może decydującym czynnikiem, który pchnął lotników-amatorów do porwania się na Atlantyk, o zdobyciu którego marzyło wielu ówczesnych asów lotnictwa, pilotów wyczynowych i wojskowych, okazała się nieudana próba innego Polaka z USA - Stanisława Hausnera. Urodzony na Rzeszowszczyźnie w 1900 r. Hausner już jako 21-letni młodzieniec zaczął myśleć o wielkim przelocie nad Północnym Atlantykiem z USA do Polski. Został pilotem-mechanikiem w znanej wytwórni filmowej Warner Bros i już 28 maja 1932 r. podjął pierwszą próbę przelotu z lotniska Newark (New Jersey) do Warszawy, jednak po sześciu godzinach lotu musiał zawrócić: zawiódł samolot, nie dopisała pogoda.
Po kilku dniach ponownie wystartował. Powiadomiono lotnisko docelowe – warszawskie Okęcie, jednak gdy nie zauważono go ani w Nowej Funlandii, ani w Irlandii czy Londynie (tak wiodła zaplanowana trasa lotu), zaczęto się niepokoić. Przez cały tydzień trwały poszukiwania na Atlantyku, lotnika uznano za zaginionego, aż nocą z 11 na 12 czerwca 1932 r. światowe agencje podały sensacyjną wiadomość: "Hausner uratowany!". Około 800 km od wybrzeży Portugalii brytyjski tankowiec napotkał unoszący się na falach samolot – była to "Rosa Maria" polskiego pilota.
Okazało się, że doszło do uszkodzenia zbiornika paliwa, które zaczęło wyciekać i po 28 godzinach lotu silnik po prostu stanął. Lotnik umiejętnie wodował i przez 6 dni dryfował na coraz bardziej zanurzającym się płatowcu, który utrzymywały na powierzchni oceanu... właśnie puste zbiorniki, które pełniły funkcję pływaków! Kilkakrotnie widział przepływające w oddali statki, jednak nie był dostrzegany. Jak przyznał potem kapitan tankowca, już na statku pilot wyszeptał tylko "Dziękuję, kapitanie. Czekałem na pana siedem dni. Zawiadomcie żonę, ocalcie samolot" i zemdlał.
Hausner nie zraził się kolejnym niepowodzeniem i po wyjściu ze szpitala rozpoczął przygotowania do trzeciej próby przelotu nad Atlantykiem Północnym. Zamierzał wystartować z Nowego Jorku, dotrzeć do Warszawy, a następnie lecieć dalej, dalej, aż po Ural... Ale bracia z Wileńszczyzny szybciej wylądowali w Warszawie.
"Lituanica" i "City of Warsaw"
Z myślą o przelocie bracia Adamowiczowie sprzedali stary samolot i - już za 22 000 $, co było wówczas niemałą fortuną - nabyli specjalną wersję popularnego samolotu turystycznego Bellanca - J 300, dostosowaną do lotów dalekodystansowych. Darius i Girėnas w tym samym czasie za 3 200 $ kupili podstawową (pasażerską, 6-miejscową) wersję Bellanci - CH-300 Pacemaker, zaś amerykańscy Litwini uzbierali kolejne 4 200 $ na jego dostosowanie do przelotu.
Bellanca Adamowiczów miała nieco słabszy silnik, niż "Lituanica", przez co też niższą prędkość lotu (ok. 200-210 km/h), ale też mniejsze zużycie paliwa. Oprócz standardowych zbiorników o pojemności 1627 litrów paliwa, bracia zamontowali w kadłubie dwa dodatkowe zbiorniki na 440 galonów benzyny. Samolot posiadał jedynie żyrokompas, gdyż z racji kurczących się oszczędności braci nie było stać na radio, ani na autopilota. Podobnie wyposażona została "Lituanica", która po przebudowie zabrała jeszcze więcej (ok. 3540 litrów) paliwa, miała wydłużone skrzydła i nowe śmigło. Z radiostacji czy spadochronów Darius i Girėnas także zrezygnowali - samolot był przeciążony, liczył się każdy kilogram, jednak nie przeszkodziło to Litwinom np. w zabraniu poczty - około 1000 listów. Worek ważył około 25 kg, ale było to dochodowe novum - poczta lotnicza już istniała na poszczególnych kontynentach, jednak nikt z dotychczasowych zdobywców Atlantyku nie wpadł na pomysł zawarcia umowy z pocztą i zabrania na pokład korespondencji...
Litwini i Polacy z Wileńszczyzny przygotowywali się do lotu w tym samym czasie - latem 1933 r. Dla obu załóg ważny był element narodowy, propagandowy: jedni po przebudowie (płatowiec dostał też nowe poszycie) wymalowali samolot na pomarańczowo (by w razie czego z daleka był widoczny np. na powierzchni oceanu) i nadali mu nazwę "Lituanica", drudzy tylko zmienili nazwę swojej Bellanci z "Olympia" na "City of Warsaw" (z podkreśleniem "city"!), dodali napis "New York - Warszawa" i wymalowali na kadłubie godło Orła Białego, co nie pozostawia wątpliwości w kwestii tożsamości narodowej braci Adamowiczów. Sam płatowiec pozostał w barwach fabrycznych - biały kadłub, czerwona osłona silnika i podwozie, ciemnoniebieskie skrzydła i stateczniki.
Darius i Girėnas wystartowali jako pierwsi - 15 lipca o świcie i w nocy z 16 na 17 lipca planowali wylądować w Kownie. Na Aleksocie zapalono światła, zgromadził się prawie 20-tysięczny tłum gapiów, od wieczora w powietrzu krążyły witające samoloty litewskich sił powietrznych... Litewscy bohaterowie szczęśliwie przybyli do Europy, jednak tu pogoda zaczęła się psuć i już nad Niemcami wpadli w potężną (jedną z największych tego roku!) burzę.
Okoliczności ich tragicznego wypadku do dziś budzą kontrowersje, jednak za najbardziej wiarygodną uznaje się następującą wersję: piloci prawdopodobnie zdecydowali wylądować i przeczekać fatalne warunki, w okolicy wsi Kuhdam nieopodal miasteczka Soldin (dzisiejsze Pszczelnik i Myślibórz na Pomorzu Zachodnim) dostrzegli nadającą się do tego równinę (pola) i masyw leśny, nad którym postanowili zawrócić. Być może zatoczyli nawet kilka kręgów przymierzając się do nocnego lądowana w trudnych warunkach. Stasys Darius był doświadczonym pilotem i niejednokrotnie ćwiczył takie lądowania orientując się np. na ognisko. Podchodząc do lądowania od strony lasu, lotnicy źle ocenili swą wysokość lub nie dostrzegli leśnego wzgórza, wystającego nieco powyżej płaszczyzny, no i zahaczyli o wierzchołki drzew... Obaj zginęli na miejscu. Do Kowna pozostawało 650 km.
New York - błąkanie się po Europie - Warszawa
Bracia Józef i Bolesław Adamowiczowie planowali wystartować kilka tygodni później - w sierpniu tegoż 1933 roku, ale nie z Nowego Jorku, tylko z niewielkiego lądowiska Harbour Grace na Nowej Fundlandii. Zrządzeniem losu pilot, który miał odstawić samolot na to lotnisko w celu ostatecznego przygotowania go do lotu, uszkodził płatowiec podczas lądowania... Maszyna wymagała remontu, więc start odłożono - ostatecznie aż o rok. Przymusową przerwę Bolesław wykorzystał na pogłębienie umiejętności z nawigacji lotniczej i zdał (zaledwie na kilka dni przed startem!) egzamin z lotów bez widoczności ziemi.
28 czerwca 1934 bracia Adamowiczowie wystartowali wreszcie z lotniska Floyd Bennett Field koło Nowego Jorku (skąd też startowały "Rosa Maria" Hausnera i "Lituanica") do wysuniętego najbardziej na północny wschód lotniska na Nowej Fundlandii - tym razem lecieli o własnych siłach i wylądowali bez kłopotów. Następnego dnia, 29 czerwca o godzinie 5 rano, bracia wystartowali do lotu przez Atlantyk, wpisujac w dzienniku pokładowym: "June 29. Take off 5 O’Clock From Harbour Grace for Warsaw, Poland".
Początkowo lot przebiegał bez zakłóceń, na wysokości 3000 m, lecz po sześciu godzinach "wiszenia nad oceanem" temperatura spadła i samolot zaczął pokrywać się warstwą lodu, tracąc manewrowość. Zamarznięta woda zwiększała wagę i tak przeciążonego samolotu, który w pewnej chwili zaczął po prostu spadać... Sytuacja wymykała się spod kontroli, katastrofa wydawała się nieunikniona. Józef, prowadzący dziennik pokładowy po angielsku, po uwagach: ice.. ice.. (lód), wpisał z wileńska dramatyczne "Boże zletujsie nad nami"... Na wysokości ok. 1200 m ciepłe powietrze zaczęło jednak topić lód i siedzący za sterem Bolesław odzyskał wreszcie panowanie nad samolotem. Po kilku kolejnych godzinach lotu na niskiej wysokości bracia wpadli w burzę z gęstymi chmurami i porywistym wiatrem, jednak udało się wylecieć ponad chmury, wracając na wysokość ok. 4000 m.
Wówczas, po 11 godzinach lotu, odkryto, że jeden ze zbiorników jest nieszczelny - wycieka paliwo. Do zbiorników głównych przepompowano jednak zapasy z blaszanych baniek i po ok. 20 godzinach lotu bracia ujrzeli wreszcie brzeg Europy, lecz... nie wiedzieli, gdzie dokładnie się znajdują. Nadciągnęły chmury i mgła, więc dalsze trzy godziny Adamowiczowie lecieli na wschód nie widząc ziemi, po czym zawrócili i przez godzinę lecieli w przeciwnym kierunku. Ostatecznie widząc, że paliwo się kończy i korzystając z polepszenia widoczności, a nie mogąc zlokalizować żadnego miasta, wylądowali na "pierwszym-lepszym miejscu do lądowania" - przygodnym pastwisku, przeskakując stado krów i rozwalając drewniany płot - jak się okazało, koło miejscowości Fleury-sur-Orne w Normandii (Francja).
Zamieszkały w okolicy Polak, Stefan Jamiołkowski, zajął się nimi serdecznie, z pobliskich miast zjechali dziennikarze, lotnicy i miejscowi urzędnicy, a następnego dnia powitał Adamowiczów szef sztabu francuskiego ministra lotnictwa kpt. Picard i attaché wojskowy Ambasady Polskiej płk Jerzy Błeszyński. Po naprawie kółka ogonowego, które podczas lądowania uległo lekkiemu uszkodzeniu, bracia wystartowali do Paryża (francuski samolot wojskowy poprowadził ich najkrótszą drogą), gdzie ich przylot stał się już sensacją. Oficjalne uroczyste powitanie nastąpiło na lotnisku wojskowym Le Bourget.
Po zatankowaniu bracia kontynuowali lot do Warszawy, gdzie spodziewano się ich 1 lipca ok. 18.30. Na Okęciu zgromadziły się tłumy. By „powitać bohaterskich zwycięzców Atlantyku” wyruszyły polskie myśliwce, lecz wszystko na próżno - "City of Warsaw" nie było widać. Jak się potem okazało, znowu nastąpił wyciek paliwa i Adamowiczowie zmuszeni byli wylądować w Brandenburgii, nieopodal Crossen, (obecnie Szczawno k. Krosna Odrzańskiego), tuż przed granicą niemiecko-polską. Policjanci niemieccy odnieśli się do nich z niechęcią. Nocleg zaproponował im właściciel pobliskiego majątku ziemskiego. Lotników odnalazł korespondent Polskiej Agencji Telegraficznej z Berlina, który przekazał informacje o ich losie prasie. Rano Niemcy przywieźli im - za zwrotem kosztów - potrzebne paliwo. Od Francuzów otrzymali je za darmo...
2 lipca cała Warszawa ponownie czekała na "świeżo upieczonych" bohaterów, ale Adamowiczowie ponownie spłatali psikusa: pogubili ukochane "city" i omyłkowo wylądowali... w Toruniu! „Szukaliśmy dużego miasta i dużej rzeki z mostami, czyli Warszawy nad Wisłą” – opowiadali potem. „Jesteśmy nad Polską” – zawołał w pewnej chwili wzruszony Joe. „A oto Wisła i Warszawa z jej mostami” – tryumfował nieco później Ben. „Tam, tam – widzisz? Lotnisko, polskie lotnisko!” – znów wołał Joe.
Oficerem służbowym 4. Pułku Lotniczego w Toruniu był tego dnia por. Barski. W gorące letnie południe, nad lotniskiem ukazała się nieznana sylwetka samolotu - jednosilnikowa awionetka z dziwnymi znakami. Samolot podszedł do lądowania. Podoficer startowy wskazał płytę postojową. Por. Barski udał się w kierunku samolotu, z którego po wyłączeniu silnika wyszło dwóch niskich, przysadzistych, pucułowatych grubasków. Por. Barski pomyślał, że na lotników to oni nie wyglądają. "Hallo boy!" – zawołał jeden z nich - "Jesteśmy w Warsaw. Right?"
Wojskowi zaopiekowali się zdobywcami Atlantyku i poinformowali Warszawę, która poprosiła o parę godzin na przygotowanie przyjęcia bohaterów narodowych na Mokotowie (wszak było to już trzecie "podejście"...). Bracia zwiedzili więc Toruń, hucznie przyjmowani przez mieszkańców miasta, którzy szybko dowiedzieli się o niezwykłych gościach. Ostatni etap transatlantyckiej epopei Adamowiczowie przebyli w towarzystwie pilota Aleksandra Onoszki, czuwającego nad prawidłowością nawigacji. Tak relacjonował on potem lądowanie w Warszawie: „Wyobraźcie sobie (…) widzę na dole mrowie ludzi, więc odchodzę daleko nad Okęcie, aby lądować na Rakowieckiej, z dala od tłumów . Gdy jesteśmy nad środkiem lotniska Mokotowskiego, jeden z Adamowiczów pyta zdenerwowany, gdzie się podziało lotnisko? Nie widział w ogóle, ani pola, ani ludzi!”.
W gościnie u Żeligowskiego i Stalina
W "city" Warszawie na braci czekało kilkanaście tysięcy osób, m.in. p.o. prezydenta stolicy Karol Ołpiński, szef lotnictwa gen. Ludomił Rayski, wiceminister komunikacji Aleksander Bobkowski, ambasador USA, generałowie WP i dziennikarze. „Byli tam młodzieńcy i starsi, panny, wojskowi, jakieś chłopaki, a nawet Żydzi” - wspominał potem Ben czyli Bolesław. Obrzucano ich kwiatami, a potem tłum porwał Adamowiczów na ręce i „rzucił do jakiegoś auta”. „Ben, co to jest? Czy ty rozumiesz? To dla nas” - odezwał się wtedy Joe. Zamieszanie i uniesienie było tak wielkie, że niemożliwe stało się wygłaszanie powitalnych przemówień.
Kawalkada aut, obrzucana z okien i balkonów kwiatami, posuwając się wśród rozentuzjazmowanych tłumów, dotarła do ratusza. Dopiero wówczas przemówił prezydent Ołpiński, ambasador amerykański i wicemarszałek Senatu. Braciom wręczono odznaki honorowe miasta Warszawy. Orkiestra odegrała „Mazurka Dąbrowskiego”, „Pierwszą Brygadę” i „Warszawiankę”, a Józef, dziękując Warszawie, „swoją mową polsko–amerykańską z kresowym akcentem" powiedział: „Chcieliśmy wsławiċ imię Polski. Cieszymy się, że zwycięstwo nasze jest również zwycięstwem Polonii w Stanach Zjednoczonych. Największą jednak radością i nagrodą jest dla nas fakt, że nasz lot Nowy Jork – Warszawa przysporzył chwały polskiemu lotnictwu”.
Podobnie jak w Warszawie Adamowiczów witali mieszkańcy Bydgoszczy, Łodzi, Grudziądza, Częstochowy, Gdyni, Krakowa, Śląska i - jakżeby inaczej - kochanego Wilna. Rozpisywano się o nich w gazetach, odznaczeni zostali Krzyżami Oficerskimi IV klasy Orderu Polonia Restituta, wręczano im dyplomy honorowe miast i wydawano na ich cześċ bankiety. Ich wyczyn szczególnie wywoływał duże emocje, gdyż obaj bracia byli, jak to określano w publikacjach z tego okresu, zwykłymi "zjadaczami chleba", dwoma starszymi panami o pewnej skłonności do łysiny, o nieprzeciętnej tuszy i jowialnym wyglądzie businessmanów z działu gastronomicznego. W istocie, ich wyczyn, przy jedynie amatorskim doświadczeniu w pilotażu, był wysoce śmiały i ryzykowny i udał się, jak to sami bracia przyznawali, dzięki dużemu łutowi szczęścia. Bolesław w przypływie szczerości przyznał, że już nigdy nie siądą za sterami samolotu, bowiem po przeżyciach nad Atlantykiem mają dość latania do końca życia.
Wyjątkowo serdeczne przyjęcie zgotowało swoim krajanom Wilno. Spotykały ich władze i społeczność miasta oraz sam gen. Lucjan Żeligowski (wówczas już w stanie spoczynku). Ksiądz Paczkowski z rodzinnej parafii Adamowiczów w Olkowiczach wręczył im dyplomy honorowych obywateli Olkowicz oraz urnę z ziemią rodzinną. Bracia udali się do Ostrej Bramy, by podziękować Matce Bożej za szczęśliwy przelot przez ocean. Wpisywali się do ksiąg pamiątkowych i rozdawali autografy.
Rodzinna Janowszczyzna leżała wówczas na samej granicy polsko-sowieckiej. Olkowicze były po polskiej, ale już Krajsk - po bolszewickiej stronie. Jedyną bliską osobą, która pozostała w ojczystych stronach była siostra Adamowiczów, która mieszkała właśnie w Krajsku i była obywatelką ZSRS. Kreml śledził triumf braci i poprzez "Inturist"zaprosił ich także do odwiedzenia "krainy szczęśliwości". Adamowiczowie się zgodzili - już 20 lipca byli w Moskwie, 23 w Mińsku, skąd zawitali w rodzinne strony. Do dziś starsi ludzie opowiadają tu o wizyce "amerykańców", którym Stalin pozwolił odwiedzić siostrę w Krajsku. Ba, dobrze na tym wyszła: ponoć władze zaopatrzyły ją w różne produkty, by godnie "ugościła" krewniaków i dały nawet krowę, by wykazała się "dobrobytem"...
Po miesiącu odbierania honorów bohaterscy zdobywcy Atlantyku zaczęli się pakować do domu. Bracia sprzedali swój samolot Lidze Obrony Przeciwlotniczej i Przeciwgazowej i powrócili statkiem do USA. Do 1937 r. "City of Warsaw" służył w Sztabowej Eskadrze Treningowej. Wykorzystywany był do lotów propagandowych, potem został przebudowany na samolot transportowy do wywozu skoczków spadochronowych. Po wybuchu wojny, we wrześniu 1939 r., Bellanca wykonywała loty transportowe, 7 września została ostrzelana z ziemi przez obronę przeciwlotniczą (prawdopodobnie nawet polską...) i lądowała przymusowo pod Brześciem nad Bugiem. Niezdolny do lotu historyczny samolot podobno dostał się w ręce Niemców, którzy go odremontowali i przekazali sojusznikom - używany był na froncie wschodnim w lotnictwie rumuńskim... Inna wersja głosi, że tuż przed wojną "City of Warsaw" został przekazany do Muzeum Narodowego, gdzie został zniszczony podczas niemieckiego nalotu.
Mafia, wyrok i zapomnienie
Po wojnie losy braci Adamowiczów przez wiele lat pozostawały prawie nieznane, przynajmniej głośno się o nich nie mówiło. Nie tylko dlatego, że Polacy-emigranci, do tego z Kresów, gdzieś z Wileńszczyzny nie byli dobrym wzorcem, podobnie jak osiągnięcia przedwojennego lotnictwa nie były tematem politycznie poprawnym [no, może Wigura i Żwirko (kolejny wilniuk - ze Święcian), ewentualnie Skarżyński...). Otóż wieniec laurowy, nałożony w "starej ojczyźnie" dość szybko został strącony Adamowiczom w tej "nowej", a to m.in. za sprawą ich wileńskich korzeni i kresowej mentalności, która w USA nie do końca się sprawdziła.
Powrót na Brooklyn bracia postrzegali bardzo optymistycznie. Józef zapowiadał nawet, że po powrocie dodadzą do swojej wody napis „Zdobywcy Atlantyku”, co z pewnością będzie znakomitą reklamą. Tu jednak warto powrócić do prehistorii podboju Atlantyku i zastanowić się, skąd emigranci, nawet nieźle usytuowani, razem z całą rodziną (sprowadzili do USA większość z ośmiorga rodzeństwa Adamowiczów i wielu krewnych z rodzinnych stron) w epoce szalejącego kryzysu uzbierali 22 000 dolarów na zakup samolotu, podczas gdy cała emigracja litewska w USA, aktywnie wspierająca Dariusa i Girėnasa uzbierała na ich projekt zaledwie 8 000 dolarów?
Pierwsza po śmierci braci i jedyna jak dotąd wyczerpująca monografia zdobywców północnego Atlantyku ukazała się w Polsce przed dwoma laty. Na nowo odkryli ich - z inicjatywy syna, znanego reżysera Grzegorza Brauna - Zofia Reklewska-Braun i Kazimierz Braun, autorzy książki "Bracia Adamowiczowie. Emigranci lotnicy. Pierwsi polscy zdobywcy północnego Atlantyku" (Rzeszów, 2011). Oni też spróbowali wytłumaczyć kłopoty, jakie spadły na braci po powrocie do USA.
Przypominając o sytuacji Polaków na Wschodzie pod carskim zaborem, gdzie ludzie musieli kombinować, a nawet oszukiwaċ, by „się nie daċ” narzuconej władzy, Braunowie próbują tłumaczyć swoistą "polską schizofrenię": w domu, wśród najbliższych starali się zachowaċ wiernośċ Bożym przykazaniom, polskiej wierze, mowie ojców i polskiej tradycji, podczas gdy państwo było symbolem ucisku. Dozwolone więc było „co innego w domu, a co innego w szkole, w urzędzie i w wojsku”. „Ta swoista polska schizofrenia – choroba duszy i umysłu”, która po krótkiej przerwie na czas istnienia II Rzeczypospolitej narodziła się znowu po utracie przez Polskę niepodległości w roku 1939, jakże dobrze jest znana do dziś Polakom na Litwie, Białorusi, Ukrainie...
Aby więc osiedliċ się w Ameryce wraz z liczną rodziną Bronisław (jako najstarszy robił za ojca i chociaż nie leciał, to jest niewątpliwym współautorem sukcesu braci), Bolesław, a i Józef niejednokrotnie oszukiwali władze imigracyjne USA, „podawali się jeden za drugiego”, przekręcali dane osobowe i „kombinowali, jak mogli”, starając się „omijaċ przepisy prawne zarówno po jednej, jak i po drugiej stronie oceanu”. Najtrudniejsze czasy nastały jednak, gdy w USA wprowadzono prohibicję. Czy amerykańscy funkcjonariusze mogli sobie wyobrazić, czym jest zakaz alkoholu dla chłopaków z Wileńszczyzny? Świeżo upieczeni producenci "wody sodowej i gazowanej" raczej nie mieli dylematu i czule pielęgnowali tradycje z rodzinnych stron - pędzili bimber... Czy właśnie z nielegalnego bimbrownictwa uzbierali na samolot - dziś już trudno dociec, ale na pewno nie tylko z "wód" sodowych i gazowanych...
Ktoś złożył na nich donos. Wtedy właśnie, gdy mówił o nich „cały świat”. Donosicielem mógł byċ, jak sądzą autorzy książki, konkurent „na rynku napojów chłodzących”, albo po prostu ktoś zazdrosny, może nawet ktoś z Polaków. Mogła to też byċ zemsta mafii, kontrolującej produkcję i zbyt alkoholu, której bracia mogli się naraziċ lub - jako sławni lotnicy - wydawali się dużo groźniejszą konkurencją. Możliwe też, że policję zawiadomił ktoś, kogo kłuła w oczy światowa sława prostych robotników polskiego pochodzenia... Braunowie piszą o „ogólnej nieżyczliwości otoczenia amerykańskiego” wobec Adamowiczów. Dwóch niepozornie wyglądających mężczyzn, którzy nie posiadali wykształcenia, ogłady towarzyskiej czy „koneksji środowiskowych”, stało się po ujawnieniu sprawy bimbrowni łatwym celem „nonszalanckich i pogardliwych reporterów prasowych”. Gazety lubowały się wtedy w drwinach pod adresem wyglądu braci (prymitywni, bez ogłady, tędzy), a także motywacji ich czynów („dla większej chwały Polski”).
Jeszcze w trakcie trwania procesu sądowego, jaki wytoczono braciom w styczniu 1935 r., sąd podjął decyzję o przejęciu ich własności na rzecz państwa. Sędzią w procesie drugiej instancji był Grover M. Moskowitz, „znany z surowości i nieprzejednania wobec Polaków”. Sprawę prowadził „z nieukrywaną wrogością i pogardą wobec oskarżonych”, uchylał liczne zapytania adwokatów, przerywał wypowiedzi świadków i oskarżonych. Instruując ławę przysięgłych, „koncentrował całą sprawę na braciach Adamowiczach”. Nie wnikał, kto wytwarzany przez nich alkohol dystrybuował i kto go sprzedawał, kto poza nimi czerpał zyski z jego produkcji.
1 kwietnia 1935 r. Bronisław, Bolesław i Józef Adamowiczowie skazani zostali na 15 miesięcy więzienia, choċ prawo amerykańskie przewidywało także możliwośċ ukarania grzywną, nakazując przy tym uiszczenie podatków. Oczekując (!) na przyjęcie do federalnego więzienia w Lewisburgu, które to przyjęcie wyznaczono na 27 maja 1936 r., bracia tułali się, mieszkając kątem u krewnych i znajomych - dom ich także został skonfiskowany. Dopiero co byli dumą Polski, „a tu taki wstyd”... W Polsce więc o losach braci niewiele pisano.
Z więzienia zostali zwolnieni warunkowo „za dobre sprawowanie” już po roku, trzy miesiące przed upływem wyroku. Potem planowali ponoć jeszcze „podróż powietrzną dookoła świata”, czy też lot nad biegunem północnym do Chin, ale to były już tylko marzenia. Przeżyċ udało im się chyba tylko dzięki licznej i „zdumiewająco solidarnej rodzinie". W latach czterdziestych pracowali jako prości robotnicy na Brooklynie, o lataniu musieli zapomnieċ... Sami także zostali zapomniani. Anglojęzyczni historycy zajmujący się podbojem Atlantyku umniejszają ich wyczyn, rzadko zamieszczając o nich wzmianki.
Na podstawie: Zofia Reklewska-Braun, Kazimierz Braun "Bracia Adamowiczowie. Emigranci – lotnicy. Pierwsi polscy zdobywcy północnego Atlantyku", „Nasz Dziennik”, "Regianalnaja Gazeta".
Zdjęcia: Narodowe Archiwum Cyfrowe (audiovis.nac.gov.pl), PAT (kroniki Polskiej Agencji Telegraficznej - kopia Filmoteki Narodowej), plienosparnai.lt
Komentarze
#1 Brawo! Bardzo dobry i
Brawo! Bardzo dobry i niezwykle interesujący materiał! Już wiemy, że Darius i Girenas nie byli jedyni ze swoim wyczynem! Szkoda, że takich artykułów jest tak niewiele na stronach portali.
#2 Trzeba wiedziac, ze ten
Trzeba wiedziac, ze ten Sędzią Grover M. Moskowitz byl Zydem i to co w artykule napisano: o „ogólnej nieżyczliwości otoczenia amerykańskiego” wobec Adamowiczów, to oznacza ze "piszą o „ogólnej nieżyczliwości otoczenia Zydwoskiego ” wobec Polakow. Nierozumiem, po co to kamuflowac? ;)
#3 Inny artykul o Adamowiczach,
Inny artykul o Adamowiczach, w ktorym naisano "los ich zakończył się “w niesławie, jaką sami na siebie lekkomyślnie sprowadzili”.
Nie zgadzam sie z tym, bo Zydzi byle kogo zniszcza, jak im cos nie pasuje. U Syjonistow tylko pokrewniony z nimi "szlachcic" moze byc bohaterem, a nie jakies tam chlopi z Bialorusi.
http://www.dziennik.com/przeglad-polski/artykul/bracia-adamowiczowie-na-...
#4 "Produkowali go nielegalnie,
"Produkowali go nielegalnie, nie płacili podatków, latami łamali obowiązującą wtedy prohibicję."
A mozna bylo napisac ze poprostu nie zgadzali sie z prohibicja i mieli racje, bo prohibicja byla zniesiona w 1933 roku, przelot dokonali w 1934, a ich osadzono w 1935 roku. Jak mogli placic podatki z tego, co robili potajemnie, tak jak i Pilsudski w carskiej Rosji. Zydzi dopadli z zniszczyli zycie slynnym Polakom, nie nowina.
#5 Mam w swoim zbiorze rodzinnym
Mam w swoim zbiorze rodzinnym zdjęcia braci witanych na lotnisku w Warszawie. Będą one opublikowane w wychodzącej własnie książce "Turysta Sikorskiego" poświęconej mojemu ojcu Płk J.Kosińskiemu
#6 Sędzią Grover M. Moskowitz
Sędzią Grover M. Moskowitz był Żydem i kiedy mowa w artykule idzie: o „ogólnej nieżyczliwości otoczenia amerykańskiego wobec Adamowiczów", to jest ona ob „ogólnej nieżyczliwości otoczenia żydowskiego wobec Polaków", które powszechnie przejawiało się i przejawia się obecnie, zwłaszcza w Ameryce (wiem, bo tu mieszkam).
#7 Przeciąż Żydzi mieli w Polsce
Przeciąż Żydzi mieli w Polsce najlepiej na całym Świecie, i dla tego poczuli się tam panami i spychali Polaków i Słowian na margines. Ludzie nie mogli już tego cierpieć i dla tego najwięcej "pogromów" było własnie w Białymstoku. Jeżeli cos wynaleziono, osiągnięto, zarobiono, to nie może być w tym głównym jakiś prosty Polak, a musi być podstawiony Żyd. Dla tego ten żydowski sędzia i zniszczył wyczyn braci Adamowiczów, bo to było nie przeciw nich, a przeciw wszystkich Polaków.