Iwona Wiśniewska – Salamon jest absolwentką Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego w Poznaniu gdzie w 1990 r. uzyskała tytułu magistra sztuki. W latach 1990-1992r. kontynuowała naukę na Podyplomowym Studium Emisji Głosu, a w 1994-1996 na Podyplomowym Studium Chórmistrzowskim w Akademii Muzycznej im. F. Nowowiejskiego w Bydgoszczy.
W 1991 roku stworzyła Chór Kameralny przy Akademii Rolniczej (od 2009 r. Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie), który prowadzi do dziś. Zespół był wielokrotnie laureatem polskich i zagranicznych konkursów i festiwali chóralnych.
Od 2003r. pełni rolę konsultanta wokalnego pracującego z aktorami Teatru Lalek „Pleciuga” w Szczecinie.
W latach 2003-2012 wielokrotnie organizowała i zdobywała środki finansowe m.in. w ramach programu „Młodzież” na organizacje Międzynarodowych Warsztatów Chóralnych odbywających się na terenie Polski, Niemiec, Litwy, Łotwy i Danii... więcej na stronie: http://www.wisniewska-salamon.pl/
fot. http://bartoszfratczak.com
http://vilniusfotografas.lt
Zapytała Pani o czym będziemy rozmawiać podczas wywiadu – zażartowałem, że chciałbym by ludzie Panią poznali, że opowiemy kim jest
Iwona Wiśniewska - Salamon. Zacznijmy od tego pytania - kim tak właściwie jest tajemnicza Iwona Wiśniewska - Salamon ?
- Dlaczego tajemnicza? Jest zupełnie odwrotnie.
Jestem otwarta, temperamentna, zauważalna i głośna. Po prostu pełno mnie wszędzie!
Właściwie, to chyba wymieniłam większość wad, ale jak widać można z nimi żyć. Uśmiech.
A tak bardziej na poważnie - prawda o mnie zawiera się w słowach: kobieta,
matka - żona, pasjonatka - życia i zawodu.
Bardzo dużo wynika właśnie z mojej kobiecej natury. Szczęście od losu, że natura ofiarowała mi właśnie taką płeć.
Następnie matka i żona – dla mnie to rola wyjątkowa i wymagająca. Cały czas się jej uczę. Życie płynie i przynosi wciąż nowe zadania, odmienne od poprzednich sytuacje i nigdy nie ma powtarzających się rozwiązań – na szczęście.
Kocham swoją rodzinę i swój dom, a ponieważ jest on wymagający, to z tego tytułu zadań jest wiele.
Pasjonatka życia i zawodu - uwielbiam świat za piękno które mogę w nim podziwiać. Codziennie tuż po przebudzeniu zadaje sobie pytanie - czym mnie dziś zaskoczysz Życie? Potem wyskakuję z łózka i.... już się coś dzieje.
Moja profesja - To mi się udało.
Po prostu dar od losu i rodziców, którzy znaleźli w sobie determinacje i pieniądze, kształcąc mnie muzycznie.
Bardzo jestem za to wdzięczna – dzięki nim mogę robić to co naprawdę uwielbiam.
Przeczytałem Pani autobiografię, naprawdę jestem pod wrażeniem. Tak wielu osiągnięć w dziedzinie chóralistyki - przyznam, aż trudno w to uwierzyć. Czy to wszystko
dzieło przypadku? Czy też zawsze Pani chciała zajmować się chóralistyką?
- Dzieło przypadku? Nie. Wszystko to rzetelna praca połączona z ogromną dyscypliną którą wyniosłam z domu rodzinnego.
Bardzo się na siebie złoszczę kiedy pozwalam sobie na zbyt długie
rozleniwienie. Wtedy szybko szukam nowych wyzwań i tak powstają nowe
działania, festiwale itp..
A chóralistyka - zakochałam się na studiach - było to wtedy śpiewająca w obowiązkowym chórze.
W trakcie studiów poczułam, że nie chcę być nauczycielem uczącym w szkole muzyki
(choć robiłam i to), ale zrozumiałam że chcę prowadzić własny zespół.
I udało się. Po skończonych studiach w Poznaniu przeniosłam się za mężem i pracą do
Szczecina. Natychmiast założyłam chór , który pod moją dyrekcją trwa nieprzerwanie już 23 lata. Uśmiech.
Jest Pani Dyrektor artystycznym aż trzech festiwali, na czym polega ta Pani funkcja?
- Na ciężkiej pracy. To zaciągnięty dług wobec otrzymanego wykształcenia. Po habilitacji doszłam do wniosku, że chcę się dzielić tym co dostałam. Dyrektor artystyczny, to trochę taki otrzymany "kwiatek za wysiłek" który jest jednocześnie aktem wdzięczności jak i zobowiązaniem.
Dyrektorowanie trzem festiwalom to masa prasy organizacyjno - artystycznej.
Każdy z festiwali jest inny, opiera się na innych zasadach, obejmuje odmienny
repertuar i nieco rożni się celami. Moje zadanie nad wszystkim tym czuwać by po zakończonym festiwalu zarówno organizatorzy jak i chórzyści mogli powiedzieć - było wspaniale!.
W kwietniu tego roku w Szczecinie odbył się Pierwszy Międzynarodowy Festiwal Muzyki Pasyjnej, była Pani jednym z pomysłodawców tego przedsięwzięcia- skąd pomysł zorganizowania właśnie takiego festiwalu w Szczecinie?
- Szczecin pomimo tego, że żyjemy w mieście jak najbardziej chóralnym ma tylko festiwal organizowany raz na dwa lata w dodatku brakowało konkursu
chóralnego o zasięgu międzynarodowym. Pomyślałam, że nasze miasto zasługuje na taki festiwal. A skoro można coś pomyśleć to i można zrobić.
Dlaczego festiwal o tematyce pasyjnej?
- Festiwal jest miejscem zarówno dla chórzystów jak i słuchaczy, tematyka była dobrze rozumiana prowokacją do zastanowienia się nad sensem ludzkiej egzystencji. Bardzo chciałam poprzez muzykę
dotknąć takich problemów jak śmierć, cierpienie, samotność i miłość. Stad pomysł na pasyjną tematykę - ona zawiera w sobie to wszystko.
Jest Pani również dyrygentem Chóry Kameralnego ZUT w Szczecinie - częstotliwość koncertowania i licznych sukcesów wzbudza podziw. Zdradziłaby Pani jakie są najbliższe plany koncertowe chóru?
- Dziękuję. Ponoć dyryguję bardzo skutecznie i plastycznie. O skuteczności mówią mi chórzyści a plastyce widzowie. Uśmiech.
Jeśli chodzi o plany wyjazdowe - w najbliższym czasie Hiszpania i Portugalia, w sierpniu Niemcy, wrzesień Wieka Brytania, a potem
Międzyrzecz, Gniezno i Chełmno. Jak wystarczy nam pieniędzy, to może jeszcze w grudniu konkurs w Bratysławie, ale to już ciche marzenie.
A kiedy będziemy mogli posłuchać Pani chóru na Litwie?
- Choćby jutro, potrzeba tylko miejsca na koncert, jakiejś strawy i "kawałka podłogi".
Nieśmiało mogę powiedzieć, że wraz z chórami z Litwy jest pomysł na wspólne wykonanie utworu J. Szopińskiego - aktualnie jesteśmy w trakcie rozmów . Kto wie, może nawet w tym roku spotkamy się w Ejszyszkach, Solecznikach i w Wilnie.
Jedna z płyt chóru Kameralnego ZUT nosi tytuł "Muzyka łączy narody" – Skąd pomysł na taki tytuł?
- Chóralne doświadczenie samo zatytułowało. Nawet na końcu świata, gdy język narodowy kraju jest nam nie znany to muzyka staje się czy może inaczej muzyka jest
językiem komunikacji. Wyobraź sobie, że stają na scenie farerczycy z Wysp Owczych i Polacy ze Szczecina. Faktem jest, że dzieli ich tysiące kilometrów oraz różnica kultury, ale najnaturalniej w świecie stają oni na scenie i wykonują wspólnie Requiem Mozarta.
Serdecznie dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że będziemy mogli porozmawiać po zakończonym festiwalu i opowie nam Pani o jego przebiegu.
Zawsze najtrudniej jest rozpocząć pisanie. Siedząc na piasku oddzielającym od Polskiego morza zastanawiałem się nad moimi oczekiwaniami w stosunku do sztuki teatralnej...
Zawsze najtrudniej jest rozpocząć pisanie. Siedząc na piasku oddzielającym od Polskiego morza zastanawiałem się nad moimi oczekiwaniami w stosunku do sztuki teatralnej. Wypisywałem w myślach czego tak naprawdę chcę, a co otrzymuję w kontakcie z sztuką teatralną. Luźno wypisane myśli są jak właściwości tworzące moje perpetuum mobile odczuwania inscenizacji teatralnej. Odczytując kartkę niczym nalepkę na keczupie „produkt zawiera”, albo przynajmniej powinien zawierać właściwości które spowodują by inscenizacja teatralna: dotykała najdalszych zakamarków duszy, spowodowała katharsis, napełniła inspiracją, pokolorowała szarość dni, ożywiła myśli, rozwiązała problem socjologiczny, bawiła, powodowała zadumę, napełniała estetycznym pięknem, odrażała brzydotą. Jeśli tak się nie zdarza to czuję zawód – podobny do obrażania się przez dziecko, wyrażony w słowach „nie podoba mi się i koniec!”. Postanowiłem zbadać sprawę – nie tyle brać pod analizę cały teatr począwszy od budynku, scenografii, oświetlenia czy pracy reżysera a jedynie skoncentrować się na samych aktorach. W dodatku na aktorach w potencji czyli takich którzy na razie są zwykłymi studentami ale mają potencjalną możliwość bycia aktorami – w myśl filozofii Arystotelesa. Chciałem zobaczyć ich proces kształcenia, jak budzi się w nich aktorską ekspresję.
Dzięki uprzejmości Jovity Jankelaityte mogłem jeden dzień spędzić z studentami aktorstwa Wileńskiej LMTA Lietuvos Musico ir Teatro Academia. Zabrałem ze sobą aparat i uczestniczyłem w ich zajęciach, przyglądałem się, słuchałem, starałem zrozumieć. Kilkugodzinny balet, później próba z wspaniałą młodą reżyserką. Zobaczcie to co dla was sfotografowałem.
Martynę spotkałem tuż po ukończonym ultramaratonie. Biegnąc od Szczecina do Kołobrzegu pokonała dystans 150km - zajmując 3 miejsce w kategorii kobiet.
Również jestem biegaczem, ale nie przeszło mi przez myśl, że człowiek potrafi pokonać dystans 150km i to praktycznie bez przystanków. W krótkim wywiadzie Martyna opowiedziała o swoich wrażeniach zdobytych podczas zawodów.
Na początku gratuluje zdobycia medalu. To Twój pierwszy taki bieg i już podium, spodziewałaś się takiego wyniku?
-Nie, w zasadzie nie wiedziałam czego mogę się spodziewać, ale o podium nie myślałam.
Przeglądałem listę startową, miałaś numer 186, czy tak dużo ludzi wystartowało?
-Tak, wystartowało 200 zawodników z całego świata.
Ilu z nich ukończyło bieg?
- Zaledwie 70. Reszta zrezygnowała, kontuzje, złe przygotowanie, bądź zwyczajnie się poddali.
Dobiegłaś do mety czy to znaczy, że byłaś dobrze przygotowana?
-Właściwie nie do końca. To był mój pierwszy taki długi bieg. Zrobiłam kilka błędów, ale jak widać nie były aż tak duże, bo przecież dobiegłam – uśmiech.
Co było dla Ciebie najtrudniejsze? Palące słońce, źle dobrane buty, zmęczenie?
- Bieg jest nieustanną walką ze samym sobą. Myślisz sobie, że już nie dasz rady dalej biec. Dla mnie najtrudniejszy był widok leżących biegaczy przy drodze, którzy są już tak wycieńczeni, że zwyczajnie padają i czekają na transport. Bałam się, że za chwilę mogę to być ja.
Ukończony wczoraj maraton był próbą sił zarówno tych fizycznych jak i psychicznych o czym człowiek wtedy myśli? Biegłaś ponad 25 godzin, to dużo czasu na zastanowienia.
- Po przebiegnięciu 60 km człowiek wyłącza myślenie, po prostu biegnie. Jedyne myśli to ból jaki odczuwa i to by się nie podać.
Właśnie, na trasie słyszy się często „nie poddawaj się, będziesz tego żałować” – Co macie wtedy na myśli mówiąc „żałować”?
Tak, to prawda, każdy to powtarza. Żałować można 2 rzeczy – pierwszą jest czas który poświęciło się na przygotowanie do udziału w ultramaratonie. Ten czas to często wiele miesięcy intensywnych treningów, diety, wyrzeczeń i walki o kondycję. Druga rzecz jest gorsza do zniesienia – świadomość porażki, przegranej rozumianej nie jako rywalizacji z innymi, ale tej, że przegrało z samym sobą.
Twój chłopak Adam opowiadał o dziewczynie która była opiekunem jednego biegacza, a był to jej chłopak. Zapytała Adama o to, czy to normalne, że chłopak w ogóle jej nie poznaje. Czy Ty również tak miałaś?
- Podczas biegu człowiek jest tak wykończony, że nawet jak widzi coś, to jest mu to obojętne. Emocje gdzieś znikają. Pamiętam jak biegliśmy etap poprzez pole i obsiadały nas muchy końskie. Gryzły nas, ale nikt nie odganiał ich nawet, po prostu biegł. Reszta ciała była tak obolała, ze ugryzień nie czuło się wcale. Pod koniec nie widziałam nawet wielkich oznaczeń na drodze wskazujących kierunek biegu.
Mówiłaś, że byli również zawodnicy spoza granic Polski, na liście startowej widziałem jedno litewskie nazwisko, poznaliście się?
- Jeden odcinek biegłam z Litwinem, odpowiadało mi jego tempo.
Rozmawialiście między sobą? Po litewsku? – uśmiech.
- Nie, mówił łamaną polszczyzną, ale to bez znaczenia, nawet gdyby mówił po litewsku nie zrobiłoby mi to różnicy.
Dlaczego? O czym rozmawialiście?
- Nieważne kto co mówi, ważne by się odzywać i nie zasnąć. Nie pamiętam o czym rozmawialiśmy. Byłam już tak wycieńczona, że nie wiedziałam zbytnio co się wokół mnie dzieje, a co dopiero zapamiętać rozmowę.
Czy wystartujesz jeszcze w ultramaratonie?
- Wczoraj mówiłam, że już nigdy! Dziś mówię chyba, nie. Co powiem jutro? Z pewnością był to mój pierwszy - ale nie ostatni ultramaraton. Niech tylko nogi przestaną boleć i wracam do treningów.
Raz jeszcze Tobie gratuluje i dziękuję za rozmowę.
Nigdy nie zapomnę atmosfery tego miejsca, ducha utkwionego w książkach i obrazach wiszących na ścianach Jego pokoju – niestety Pan Stanisław spał, nie udało mi się z nim porozmawiać. Zrobiłem jedynie kilka fotografii które przemawiały za niego. Kolejne spotkanie również nie doszło do skutku z powodu złego stanu zdrowia Pana Laguna.
Dziś już nie będzie to możliwe - Wybitny Wilnianin i pionier Szczecina, założyciel teatru lalek „Pleciuga” Stanisław Lagun nie żyje. Zmarł 11 maja 2014 roku w Szczecinie.
W encykopedi.szczecin.pl czytamy:
„Stanisław Lagun urodził 27 marca 1919 roku w Wilnie. Pochodzi z rodziny kupieckiej. W wieku siedmiu lat wstąpił do harcerstwa. W latach 1933-1939 był zawodnikiem i działaczem sportowym. Po zajęciu Wilna przez wojska radzieckie został aresztowany i skazany na śmierć za próbę obalenia ustroju. Po zmianie wyroku przez władze okupacyjne, został skazany na dwadzieścia lat ciężkich robót i zesłany do obozu pracy koło Irkucka. Po ucieczce z obozu w 1943 roku ukrywał się. Dzięki pomocy anonimowych ludzi uzyskał papiery na nazwisko Piotr Gwoździński. Wkrótce po dotarciu do rodzinnego Wilna, został aresztowany przez Niemców i wywieziony na przymusowe roboty do III Rzeszy, gdzie pracował jako robotnik w fabryce włókienniczej Karla Henschela w Hessisch-Lichtenau. Po zakończeniu wojny osiadł w Szczecinie (12 maja 1945). Niemal od początku wziął czynny udział w organizowaniu życia kulturalnego i sportowego miasta. Był jednym z inicjatorów powołania do życia Teatru Lalek „Rusałka” (obecnie „Pleciuga”), a także pierwszym dyrektorem tej placówki (od 1 listopada 1953 do 1955). Później kierował licznymi placówkami kulturalnymi Szczecina i Pomorza Zachodniego, m.in. prowadził amatorski zespół lalkowy w Domu Kultury w Świnoujściu, kierował Domem Kultury Kolejarza. W 1977 roku przeszedł na emeryturę. Był zasłużonym dla miasta działaczem społecznym i jednym z pomysłodawców budowy Pomnika Pionierów Szczecina 1945-1946, który w 1995 roku stanął na kwaterze 88 przy alei Zachodniej Cmentarza Centralnego. Pracował na rzecz Komitetu Pamięci Pionierów Szczecińskiej Kultury, dla których zorganizował m.in. pielgrzymkę do Watykanu i do Katynia. Zainicjował kontakty z Polakami na Wileńszczyźnie. Czynnie działał w Związku Piłsudczyków RP w Szczecinie.”
Msza żałobna za duszę śp. Stanisława Laguna zostanie odprawiona w katedrze św. Jakuba w Szczecinie 16.05 o godz. 13.
Wystawę będzie można zobaczyć od 24 kwietnia do 4 maja w kawiarni Planeta mieszczącej się w budynku kina Skalvija przy ul. Goštauto 2/15.
Wystawa autorstwa Bartosza Frątczaka przedstawia portrety ludzi napotkanych podczas podróży po Polsce, Litwie, Ukrainie oraz Irlandii. „Wpatrywałem się w twarz osoby którą fotografowałem tak długo, aż ściągnęła maskę i prawdziwie naga stawała przede mną – wtedy naciskałem spust migawki. Przygotowując wystawę zdecydowałem wciągnąć ludzi w grę – zasady są proste; stań„twarzą w twarz” z portretem i wsłuchaj się w niego. Niektóre fotografie mówią subtelnie, inne dotykają mocno, zmuszając do postawienia wielu egzystencjalnych pytań.” – mówił autor zdjęć.
Bartosz Frątczak urodzony w 1987 roku w Stargardzie Szczecińskim. Fotograf ,filozof i nauczyciel, członek Szczecińskiego Towarzystwa Fotograficznego. Specjalizuje się w fotografii ślubnej, społecznej oraz artystycznej. O sobie mówi - „ Niektórzy ludzie mają sklonność do bycia szalonym, ja mam jej wiele, a fotografia jest moim największym szaleństwem.”
Strona artysty: http://bartoszfratczak.com/ http://vilniusfotografas.lt
12 Szczecińska Dywizja Zmechanizowana jedzie na Litwę, jednak celem wyjazdu nie będą ćwiczenia militarne, a podróż historyczno - wojskowa. Nie jest to pierwszy wyjazd Klubu 12 DZ poza granice Polski, ale po raz pierwszy kierunkiem podróży stała się Litwa. Żołnierze 12 DZ wspólnie ze swoimi rodzinami planują odkrywać piękno Wilna, a następnie odwiedzić Troki, Wiżajny, Kowno oraz Puńsk. Zainteresowanie wyjazdem przekroczyło oczekiwania organizatorów - na 40 przewidzianych miejsc chętnych jest już ponad 100 osób!
„Wszystkich nie będziemy mogli zabrać”- mówił instruktor Klubu 12 DZ kmdr por. rez. Adam Wojtkowiak.
„A dla tych, którzy zostaną w Szczecinie, postaramy się przywieźć mnóstwo wspomnień oraz zdjęcia zrobione podczas podróży. W planie przewidziane jest zwiedzanie Wilna tylko przez jeden dzień. Oczywiście jest to bardzo mało czasu, by zwiedzić wszystkie zakamarki tego pięknego miasta, nawet z przewodnikiem. Dlatego zabieramy ze sobą historyka, który wieczorami przybliży nam historię miasta i okolic, oczywiście z akcentem na polskie korzenie Wileńszczyzny. Jako klub podjęliśmy inicjatywę, by zabrać upominki dla naszych rodaków, aby w ten sposób okazać naszą solidarność z Polakami mieszkającymi na Litwie. Myśleliśmy o książkach dla polskiej szkoły, zabawkach dla przedszkola, ale gdyby ktoś z okazji narodzin dziecka potrzebował wózka spacerowego, to my ten wózek dla niego przywieziemy! Dzwoniliśmy już do kilku instytucji, ale nikt nie jest zainteresowany naszą inicjatywą. Pozostało jeszcze trochę czasu, bo wyjazd planowany jest na 27 kwietnia 2014 roku, więc może to, co Pan o nas napisze sprawi, że ktoś się do nas jeszcze zgłosi.” - powiedział kmdr por. rez. Adam Wojtkowiak.
Jeśli ktoś z was zechciałby przyjąć ich bezinteresowną pomoc, to wystarczy napisać e-mail do instruktora klubu 12 DZ na adres: adamtroll@o2.pl.
Oczywiście wyjeżdżającym życzymy udanej podróży i niezapomnianych wrażeń.
-Babciu, to jak z tym Wilnem było? Ukradli? Zabrali? Sami oddaliśmy?
-Ukradli, złodzieje, ukradli!
-Kto, babciu? Rosjanie, Litwini, Niemcy?
-Złodzieje ukradli! Litwini z zazdrości ukradli!
Czy możemy bezwarunkowo wierzyć babci, która podczas burzy zapala w oknie gromnicę, bo przed piorunem ochroni? A może warto wyprzeć się przesądów zakorzenionych w nas potajemnie, gdy rozum spał? Zdobyć się na krytyczne podejście do sprawy odebrania Wilna z rąk polskich, by zrozumieć dlaczego ? Posłużyłem się metaforą babci i gromnicy jako analogii ludzi wiedzących „lepiej”, argumentujących „bo tak”; ludzi z którymi wielokrotnie rozmawiałem i pytałem o sprawy utraconej Wileńszczyzny. Najczęściej w wypowiedziach wybrzmiewało głownie to, że stosunki między Polakami a Litwinami zadecydowały o aktualnej przynależności Wilna do Litwy. Oczywiście w większości wypadków argumentacja była nacechowana emocjonalnie i pozbawiona racjonalnych wywodów. W rezultacie przestałem walczyć z „gromnicami w oknach” - niech się palą i bronią domostw tych wszystkich, którzy muszą w to wierzyć. A każdego, komu „bo tak” nie wystarcza, zachęcam do pochylenia się nad 78 nrem Karty, kwartalnika historycznego, w którym pojawia się fragment dziennika napisanego w Kownie (po polsku!) na początku II wojny światowej przez Michała Römera - jednego z najwybitniejszych specjalistów prawa międzywojennej Litwy.
Na podstawie przeczytanego tekstu Römera, Wielu może śmiało twierdzić, że to właśnie wojna spowodowała utratę Wilna przez Polskę. Wojna, a nie stosunki litewsko - polskie.
Oczywiście inne czynniki grają role drugoplanowe, ale w tym wypadku Oscara dostaje tylko pierwszoplanowa rola II wojny światowej. Mogę się mylić, dlatego zachęcam do przeczytania i konfrontacji bądź asocjacji tego twierdzenia.
Jednemu jednak nie można zaprzeczyć - jak powszechnie wiadomo, II wojny światowej Litwini nie wywołali.
Mieszkańcy stołecznej dzielnicy Justyniszki posadzili w ubiegłym tygodniu ponad 4 tys. krzewów. Aleja Uśmiechów (Šypsenų) obsadzona została krzewami róż...
Ruszyła 27. edycja plebiscytu czytelników „Kuriera Wileńskiego” „Polak Roku 2024”. Celem konkursu jest wyróżnienie osoby zasłużonej dla polskości na Wileń...
Litwa zakupiła dodatkowe systemy obrony powietrznej NASAMS o wartości 234 mln euro, w piątek, 4 października, poinformował minister ochrony kraju Laurynas...
Najwięcej mieszkańców UE poszło do wyborów do Parlamentu Europejskiego z uwagi na rosnące ceny i koszty życia. Przyznało tak 42 proc. z nich – wynika z...
Publikacje wyrażają jedynie poglądy autorów i nie mogą być utożsamiane z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie"