Kraj nieprzewidywalny, dziwny, zwariowany – takie epitety stały się ostatnio udziałem Litwy. Padły one z ust m.in. Edwarda Lucasa, korespondenta tygodnika „The Economist”, znawcy realiów Europy Środkowo-Wschodniej.
I rzeczywiście - coś jest na rzeczy. Do takich wniosków skłania mnie coraz bardziej szowinistyczna postawa coraz szerszego kręgu polityków litewskich, ksenofobiczne wypowiedzi i teksty publikowane w mediach litewskich.
Notoryczne pogarszanie stanu posiadania mniejszości narodowych, dziwny stosunek wobec największej polskiej inwestycji poza granicami kraju – rafinerii w Możejkach – oraz inne czynniki doprowadziły do ochłodzenia relacji polsko-litewskich. „The Economist” ostrzega jednak, że idąc tą drogą Litwa zapędza się w kozi róg, ponieważ „Polska może sobie pozwolić na ignorowanie Litwy, natomiast Litwa i pozostałe kraje bałtyckie obejść się bez Polski nie mogą”...
E. Lucas twierdzi, że swemu wizerunkowi Litwa niebywale szkodzi uprawiając nikomu niezrozumiały flirt z białoruskim prezydentem, świadomie (bądź też nie) prowadzi do samoizolacji – wprawiając tym wszystkich w osłupienie - poprzez opór stawiany wobec amerykańskiego START-u.
W połowie stycznia br. ukazał się artykuł litewskiego politologa (nie będę mu robiła reklamy poprzez podawanie nazwiska), w którym ruchy ksenofobów nazywa… niewinną samoobroną narodową.
Prawie w tym samym dniu litewski portal DELFI opublikował wysnucia komentatora litewskiego Česlovasa Iškauskasa pt. „Piąta kolumna: segment litewski”, w którym – pośrednio, co prawda – obecność mniejszości narodowych, w tym polskiej, na Litwie oraz ich działania wobec zakusów asymilacyjnch państwa litewskiego nazywa on nie inaczej jak piątą kolumną…
Wiem, że czytelnikowi, nie mającemu wiele wspólnego z tą częścią Europy, od zaprezentowanych tutaj informacji włosy mogą stanąć dęba. Mi też stają. Choć mieszkam tu od zawsze. Pytanie: co dalej z państwem litewskim, w którym coraz częściej i gęściej do głosu dochodzą różnej maści nacjonaliści? Aż strach się bać…
Cicho wszędzie, głucho wszędzie - co to będzie, co to będzie?...
Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda... (fot. dworzec PKP, Kraków Główny)
Wilno-Warszawa
Zawsze, absolutnie zawsze, autobus Ecolines'a musi być spóźniony…. Dla zabicia czasu wchodzę do dworcowego kiosku. Spotykam Włocha, który łamanym angielskim stara się upewnić, że karta startowa, którą kupił na pewno pozwoli mu dodzwonić się do narzeczonej w Polsce. Ekspedientka, choć chce pomóc mu nie może. Tłumaczę więc ja, Polka na rosyjski. I to wcale nie ekspedientce, ale pani Ukraince, która wyłoniła się z zaplecza. A ona ekspedientce na litewski… Skutecznie. Nikt nie powie, że w Wilnie nie pomaga się turyście.
"Ale tego miejsca nie ma…” – obracam się i widzę dziewczynę bezradnie poszukującą miejsca. Solidna firma Ecolines, oczywiście, przydzieliła jej nieistniejące, środkowe miejsce w samym końcu autobusu… Nie pierwszy, pewnie nie ostatni raz.
Jesteśmy spóźnieni, więc kierowca wybiera opcję „bez postojów”. Do Warszawy docieramy godzinę wcześniej. „Warszawa, ostanovka odin czas” – ogłasza stewardessa, przynajmniej tak siebie każe nazywać. „I co ja mam tutaj o 5 rano robić?!”- słusznie zapewne, denerwuje się chłopak z Łodzi. Ale to nie zmienia zarządzenia, załoga Ecolines'a idzie na śniadanie i zasłużony odpoczynek.
Warszawa-Kraków
Dworzec Zachodni to przedsionek wschodu, taka słowiańska wieża babel, tu słyszy się wszystkie wschodnie języki. W przejściu podziemnym niekończące się stragany z książkami. „Kup książkę – zagraniczny magazyn gratis” - kuszą, ale nie daję się, magazyny zresztą przeterminowane. Kupuję bilet w kasie na 6.40. Upewniam się, że "Kraków Główny" jedzie, że nie ma opóźnienia. Naiwność i niedoczekanie moje – oczywiście - nie jedzie. Fakt ten przyjmuję ze stoickim spokojem, w przeciwieństwie do Pana stojącego tuż obok. „I co ja żonie powiem, miałem być już wczoraj”. „To od wczoraj już Pan tutaj czeka”? – nie chcę wierzyć. „Taa, nie, zasiedziałem się trochę…” – objaśnia. „Zrzuci Pan winę na PKP, chaos na kolei to przecież nie Pańska wina” – podsuwam myśl. „Zawsze tak mówię, a teraz, gdy rzeczywiście nie jedzie, trzeba będzie kłamać”. Siła wyższa.
Patrzę na rozkład, pociąg o 6.40 jest, ale akurat dzisiaj nie jedzie, sic! Jest inny - 7.38. Czekam. 7.45 dzwonię na informację, dowiaduję się, że jedzie… o 7.55. Przestaję być stoikiem, idę nawrzeszczeć na Panią w kasie. Czas oczekiwania umila mi ponadto przyjemny głos z semafora: „Małgorzata Wójcik proszona do nastawni”. Tajemnicza nastawnia, po sprawdzeniu, okazuje się być „budynkiem mieszczącym urządzenia do zdalnego sterowania ruchu kolejowego, z którego ustawia się drogi przebiegu pociągów, przestawia zwrotnice oraz nadaje sygnały”. Niby oczywiste, ale przed 6 rano nic nie brzmi normalnie, zwłaszcza „nastawnia”. Dalej: „Służby porządkowe, proszę nie zrzucać śniegu na tory” i słusznie! „Pociąg do Łodzi Fabrycznej wjeżdża na tor... Hm, proszę patrzeć, gdzie wjeżdża” – i tak trzeba, a co ludzie myślą, że wszystko się im powie, poda jak na tacy, czujności, zaradności trzeba uczyć!”, „Pociąg ekspresowy z Budapesztu, przez Wiedeń, Pragę do Warszawy jest opóźniony około 40 minut, opóźnienie może ulec zmianie… znaczy, zwiększy się” – nie pozostawia wątpliwości, i dobrze. Przeć zawsze lepsza prawda, nie ma się co łudzić.
„Mam przesiadkę w Krakowie czy zdążymy, mieliśmy opóźnienie”… - martwi się ojciec wesołej rodzinki z naprzeciwka. „Zdążymy, zdążymy, mkniemy jak strzała” – z przekąsem zapewnia konduktor. Dobrze, że choć humoru nie traci.
Kraków-Warszawa
„Pociąg Tanich Linii Kolejowych z Krakowa Płaszowa do Białegostoku, przez Włoszczową, Warszawę Centralną, jest opóźniony o 20 minut. Opóźnienie może ulec zmianie” – płynie z głośników, nie rusza mnie to wcale, nawet spodziewałam się. Bilety na trasie między byłą, a obecną stolicą są dwa: bardzo drogie i bardzo tanie. TLK kontra Express Intercity. Zadziwiająca rzecz ,oba jadą około 2h i 40min. Gdy odjeżdża TLK peron jest pełen, stoimy obok siebie tuż przy białej linii bezpieczeństwa. Gotowi do startu. Miejsca nie są numerowane i jest ich zdecydowanie mniej niż sprzedanych biletów. Funkcjonuje więc prosta zasada: „Kto pierwszy ten… siedzi”. Przypominają mi się opowieści moich rodziców, kiedy na przełomie lat 70. I 80. podróżowali pociągiem do Gdyni, miejsc też było mniej niż chętnych, walizki wrzucano więc przez okna, podobnie dzieci... Tam zasady gry były jeszcze bardziej brutalne, kto mniej zaradny, zgrabny i wysportowany, po prostu nie zmieścił się i zostawał na peronie. Może mam to we krwi, może studia w Warszawie i dojazdy, pozwoliły mi opanować tę sztukę do perfekcji, bo zawsze siedzę.
Obok miejsce zdobywa wodzirej wracający ze ślubu w Zakopanem. Rasowy biznesmen, całą drogę rozmawia przez telefon: „Tak, kochanie już wracam…jaja były niezłe, pan młody chciał uciec, aleśmy go powstrzymali, mówię mu: „Chłopie, tyle kasy poszło, już nie marudź, ta czy inna, co za różnica. I przekonałem go… myślę, że tej wódki mu było szkoda”. Tak, proste rozwiązania są najlepsze, a temu zastanawiać się zachciało, jakby nie miał innych zmartwień.
Warszawa-Wilno
Sąsiad Igor jedzie odwiedzić córki. Nie widział ich już od ponad roku. Chciał na święta, ale urlopu nie dostał. Poznali się na studiach w Polsce, ona Litwinka, on Ukrainiec. Żona, po rozwodzie przeprowadziła się dziećmi z powrotem na Litwę. „Ładne miasto, ale cholernie źle mi się kojarzy” – mówi Igor.
Pan w kaszkiecie zgubił kartę do bankomatu, razem z nią paszport oraz karteczki różne, jak mówi: „Wszystko tam sobie zapisałem, wszystkie te kody, bo zapamiętać nie mogę”. „Niech Pan dzwoni, blokować trzeba, bo Pana okradną” – rezolutnie radzi Pani w kremowym futerku. Przejął się cały autobus. Już nie jesteśmy anonimowi, już jesteśmy rodziną, która łączy się w strapieniu z Panem w kaszkiecie.
Pod koniec ubiegłego roku furorę w polskiej telewizji i Internecie zrobił film, na którym widać było jak tir, na litewskich numerach rejestracyjnych, gdzieś na Suwalszczyźnie wyprzedzał na trzeciego, pomimo mgły, padającego śniegu, wąskiej drogi… Niewiele brakowało, by zderzył się czołowo z nadjeżdżającym z naprzeciwka samochodem. Po drodze mam kilka identycznych sytuacji…
Rozmawiamy o życiu podczas postoju. Ja, starszy Pan jadący w odwiedziny i młody chłopak zmierzający do Tallina. „Pędzicie, oj pędzicie młodzi, też tak kiedyś miałem… Bardziej niż my, wiecie czego chcecie. Tak mi się wydaje. Ale gdzie dom, gdzie tradycja, boję się, że zginiecie bez tego…” – zamyśla się starszy Pan.
„Tam dom twój, gdzie laptop twój” – dostaje odpowiedz od młodego chłopaka.
Boje się nawet komentować, bo mój laptop zawsze w torbie, ze mną…
Polskie radio na Litwie. Co nam się w nim podoba, a co nie? Czego chcemy słuchać? Przecież to radio w jakimś sensie należy do nas, Polaków na Litwie. Każdy zapewne ma własne refleksje. O ile słucha tego radia. Dla mnie na przykład najważniejsza jest polska muzyka.
Dokładnie pamiętam ten gorący lipcowy dzień, naprawiałem wtedy akurat radio w samochodzie, szukałem stacji i przypadkowo usłyszałem polski głos. Zdębiałem, ale po chwili byłem mega zadowolony i trochę zdezorientowany, ale byłem chyba jednym z pierwszych słuchaczy. Informowałem kolejnych, którzy nie wiedzieli. W 1992 r. sytuacja Litwy była zupełnie odmienna od obecnej. Kraj ogłosił niepodległość i wszedł na drogę kapitalizmu. Nikt nie wiedział, jak będzie wyglądała nasza (polska) przyszłość na Litwie, a co dopiero rynek radiowy. Jedną z pierwszych niezależnych rozgłośni stworzyli Polacy z Wileńszczyzny, dobrze więc znali upodobania Polaków i specyfikę mniejszości polskiej na Litwie. Do dziś radio przeszło ogromną metamorfozę. Od malucha do pełnoletniej osoby. Jak każdy z nas odbiera te zmiany?
Na początku radio serwowało muzykę polską, litewską, rosyjską i zachodnią. Po tym, gdy stało się jasne, że ani Rosjanie, ani Litwini nie będą słuchaczami radia, zaczęło nadawać przeboje wyłącznie polskie i zachodnie. Dla mnie właśnie wtedy zaczęło to być rzeczywiście „Nasze radio” przez duże „N”. Mam wrażenie, że ilość polskiej muzyki w "Znad Wilii" jest nawet większa niż w tak dużych polskich rozgłośniach, jak Radio Zet, RMF, Eska. Jak bywam w Polsce, to wcale nie tak łatwo posłuchać polskich przebojów - co nie rozgłośnia, to przede wszystkim zachodnie. A my mamy możliwość słuchać polskiej muzyki na żywo tu, na Litwie i choć dawno zdążyliśmy się do tego przyzwyczaić, nie pomniejsza to znaczenia samego faktu, a raczej ewenementu. Radio też spełnia kluczową rolę jeśli chodzi o promocję konkretnych utworów na Litwie. Pamiętam jak występujący na Litwie polscy wykonawcy dziękowali "Znad Wilii" za wypromowanie ich najnowszych hitów. Bez radia byłoby to niemożliwe.
Jednak... czy potrzebujemy tej polskiej muzyki? Czy nasza młodzież potrafi docenić to, co posiada? Polska muzyka jeżeli chodzi o wartości samej muzyki jest oceniana bardzo wysoko, a dodatkowo po polsku, czego chcieć więcej? Co gorsza, konkurencją nie są tu litewskie rozgłośnie - raz lepsze, raz gorsze - ale rosyjska stacja z muzyką weselną, takie disco-polo. Czyżby takie są właśnie gusta naszej młodzieży? Banalne rytmy, banalne słowa, łatwe, głupie, proste i chyba lepiej zrozumiałe niż polski pop-rock, gdzie wymagania co do IQ są wyższe. Czy Polacy na Litwie dorośli do poziomu radia? No bo chyba nie rozgłośnia musi cofnąć się lub zejść parę poziomów w dół. Jeżeli nie będziemy oceniać muzyki, to rosyjskie radio jest dynamiczne, wesołe, ciekawe. Może dlatego nie raz byłem świadkiem słuchania tej rozgłośni w otoczeniu rozmawiającym po polsku (co też staje się coraz rzadsze...), ale czy to oznacza, że polskość dziś dla nas - to wysiłek? Czyżby rosyjskość - pójście na łatwiznę?
Trudno nie zauważyć, że w miarę upływu lat na antenie zapanował poprawny język polski, który warto naśladować, uczyć się i przyswajać. Bądźmy szczerzy: nie ma kilku języków polskich. Najbardziej autentyczny i prawidłowy pozostanie zawsze ten aktualny używany w Polsce! Oczywiście zdarzają się komiczne sytuacje, gdy dzwoniący Polak-słuchacz nie rozumie co mówi do niego Polak-prezenter, ale trudno, to owoce sowietyzacji, która zabrała nam polski język oraz inteligencję. Ale to jest właśnie do nadrobienia.
Co więcej nam słuchaczom potrzeba? Właściwie tylko aktualnej informacji - lokalnej, szybkiej, dotyczącej nas i naszego otoczenia. Czy jest inne źródło informacji szybsze niż radio? Równie szybki jest dziś internet, ale radio ma tę przewagę, że odbieramy go wszędzie nie przerywając pracy, słuchamy kogoś na żywo, a w portalach musimy sami się wysilić na szukanie, czytanie lub oglądanie podawanej informacji. No i poświęcić temu czas, którego zwykle brakuje.
Radio ciągle promuje polskie wydarzenia. I to dzięki tej promocji na różne imprezy polskie na Litwie przychodzi sporo Polaków. Imprezy z kolei promują radio - często widzimy tam znajomy balon. Ale może tego za mało, by wypromować też pewne wartości, np. dobrą muzykę? Moim zdaniem jest to bardzo ważna sprawa dla radia, ale też dla naszego społeczeństwa. Radio w dużej mierze spełnia przecież rolę społeczną, wręcz misyjną, ale też jest dobrym narzędziem do promocji gospodarczej. Promocji własnych, polskich firm. Taka współpraca jest podwójnie korzystna. Litewscy Polacy słysząc reklamę mogą się dowiedzieć, że ta czy inna spółka jest "polska" (czyt. założona lub prowadzona przez Polaków na Litwie) i być może warto zostać jej klientem. W ten sposób będziemy się wspierali nawzajem. Ja czuję ogromną satysfakcję, kiedy w jakiejś polskiej firmie zostanę obsłużony po polsku. Wtedy właśnie czuję się u siebie.
Czyli radio wspiera nas - litewskich Polaków, mieszkańców Wileńszczyzny. Pełni swoją misję, coś nam daje. Ale też musi na siebie zarobić. Czy MY także wspieramy radio? Wiele polskich spółek czy imprez na Litwie reklamowano „za darmo” i nadal wielu uważa, że radio „powinno” więcej się przykładać do promocji polskiego biznesu - właśnie za darmo. Tradycyjne "nam się należy". Jednak skoro promujemy te spółki, by lepiej zarabiały, to radio także powinno płacić wynagrodzenie ludziom, którzy tam pracują. Im też się należy. Mamy sporo dużych i znanych polskich (założonych przez wilniuków) firm na Litwie. Ile z nich chociaż raz w ciągu tych 19 lat zamówiło reklamę w radiu, by się zaprezentować wśród rodaków na Wileńszczyźnie, ale też... wesprzeć rozgłośnię „Znad Wilii”? Nie jestem rzecznikiem radia, jednak na całym świecie obowiązują normalne układy i zasady biznesowe, a Litwa nie jest tu wyjątkiem.
Wiadomo, że nie każdy może wspierać radio finansowo. Każdy natomiast może je wspierać inaczej - po prostu SŁUCHAJĄC! Skoro nie słuchamy radia, to źle wypada w rankingach, tzn. ma małą liczbę słuchaczy, czyli mniej zarobi na reklamach, możliwości doskonalenia radia będą mniejsze. No i adekwatne świadectwo dla społeczności polskiej, która nie potrafi się zatroszczyć o to, co ma. Bo jakże potem wymagać od rozgłośni, skoro sami nie dajemy jej szans. Być może radio także ma swoje "grzechy", może za mało jest tych "firmowych" imprez (Lato z radiem, jakaś dyskoteka), aktywności (no, jest przynajmniej konkurs dla szkół, to już coś!), promocji. Ale zacznijmy od siebie. Ustawmy w odbiorniku te 103,8 - informacja jest podstawą funkcjonowania w XXI w. Ale przede wszystkim poczujemy, że nie jesteśmy osamotnieni. W polskości. To jest właśnie największy wyraz poparcia i wsparcia. Wzajemnego. Przynajmniej tak to odbieram.
Dzisiaj około godziny 15.52 w siedzibie Wilnoteki przy ulicy Naugarduko pojawił się....cukier! Zakupu dokonała Katarzyna K. Po wielu dniach nieobecności, pojawienie się niespodziewanego gościa wywołało niemałą sensację w redakcji! Spożycie herbaty i kawy zwiekszyło się 10-krotnie (fot. paczka cukru w redakcji Wilnoteki, fot. z godziny 16:47)
Według doniesień jednej z dziennikarek cukru nie było "około dwóch miesięcy". Inne źródło podaje, że cukru "nie ma od dawna, choć pojawiał się czasem". Teorię tą potwierdza jeszcze jedna osoba, która chciała pozostać anonimowa: "cukier widuję od czasu do czasu...skąd, kiedy i dlaczego pojawia się nie wiem". Czyżby znikający cukier krył w sobie jakąś tajemnicę...? Dlaczego ktoś chciałby ukrywać cukier przed innymi? I najważniejsza kwestia: jak wytłumaczyć sporadyczne pojawianie się cukru? Póki co, odpowiedzi na te pytania nie ma. Śledztwo dziennikarskie trwa.
A jak pojawienie się cukru komentuje redakcja Wilnoteki?
Przede wszystkim radość, radość i jeszcze raz radość. Po pierwszym szoku, wszyscy otrząsnęli się dość szybko i żwawym krokiem ruszyli przygotowywać gorące napoje. "Odrobina słodyczy w ciężkiej pracy" - westchnęła jedna z dziennikarek. "Jest cukier będzie kiełbasa, mandarynki...będzie wszystko dobrze" - rozmarzyła się dziennikarka. Jaka będzie odpowiedź władz na tą nieśmiałą sugestię...?
Póki co, władza sama nie może uwierzyć, że cukier jest. "Niemożliwe?!?!?! Ktoś popełnił przestępstwo i dlatego kupił cukier" - żywiołowo zareagowała wysoko postawiona osoba w redakcji. Inna osoba z kierownictwa zdaje się potwierdzać tą teorię. Podejrzenia kieruje w stronę jednego z pracowników. Według jej zeznań, miał się on dopuścić zdrady szefostwa i sprzedać informację o miejscu ukrycia cukru należącego do władz, innym pracownikom redakcji. Szczegółów całej akcji niestety nie zdradza.
Podczas briefingu w redakcji Wilnoteki Katarzyna K. zapytana, czy kupi cukier ponownie, bez wahania odpowiedział, że "zrobiłaby to jeszcze raz".
Warto nadmienić, że redakcja Wilnoteki doskonale radzi sobie z brakiem cukru. Włączając kreatywne myślenie przynosi do pracy maleńkie saszetki z cukrem (5-cio gramowe dostępne m.in. w sieci fast food McDonald's).
Według obliczeń ekspertów cukru powinno wystarczyć do jutra. Jednak analizy nie uwzględniają, że 17 stycznia, trzeci poniedziałek roku to Najgorszy Dzień w Roku, więc może się okazać, że cukru zabraknie już około godziny 19.
W obliczu tak trudnej sytuacji anonimowe osoby z redakcji Wilnoteki zwracają się z apelem do wszystkich posiadających cukier w nadmiarze, o bezpłatne przekazanie go redakcji. Jak mówią "każda, nawet najmniejsza porcja się liczy...". Czy odpowiemy na to dramatyczne wezwanie...?
Dociekliwy dziennikarz nie poprzestaje na informacji, że "Na Wileńszczyźnie nikt Cię nie zrozumie jak powiesz filc, to wojłak (choć poprawnie wg słownika języka polskiego PWN powinno być: wojłok") przeć!". "U nas w małopolsce, w Krakowie nikt, nie zrozumie jak powiesz wojłak, to filc przeć!". Ruszam więc, by wyjaśnić jak rzecz ma się z filcem i wojłokiem. (fot. jutra wojłokowa w Kirgistanie)
Zacznijmy od pochodzenia samego filcu. Najbardziej podoba mi się legenda sugerująca, że to Noe był pierwszym filcownikiem (nie jak się często mówi: filcarzem). Wyścielił on swoją arkę runem owczym. Wełna ugniatana przez ludzi i zwierzęta, zawilgocona od powodzi, po jakimś czasie stała się płaskim kawałkiem filcu. Piękne! Ale są i inne, niemniej intrygujące legendy...
Istnieje piękna opowieść o... patronie filcowników. Tak, zgadza się, filcownicy ma swojego patrona! Święty Klemens, w czasie pielgrzymki obtarł sobie nogi. Włożył więc do sandała wełnę, tak by obuwie nie obcierało go. Pod wpływem potu i tarcia wełna, pod jakimś czasie, sfilcowała się. Cudo!
Ale dość żartów, zajmijmy się faktami. Sprawa jest poważna, bo sama historia filcu sięga 6,5 tysiąca lat p.n.e., czyli epoki neolitu. Malowidła ścienne pokazujące dwukolorowy dywan z filcu, odnaleziono w Turcji. Samo słowo filc obecnie w języku tureckim to: keçe. Więc nijak szukać w filcu czy wojłoku śladów etymologicznych w języku tureckim...
Potem na ślady produkcji filcu natrafiamy w Azji Mniejszej, Iranie, Górnym Ałtaju, Chinach, na wybrzeżu Morza Śródziemnego. W Polsce produkcję filcu rozpoczęto na początku 1000 roku n.e. W Europie i Polsce filc powszechny był w wiekach XII-XVII. I oto duma ma, lokalnego patrioty sięga zenitu: największe cechowe produkcje wyrobów filcowych istniały w Krakowie, a także w innych miastach: Gdańsku, Poznaniu i we Lwowie. Warszawa zaś była głównym ośrodkiem produkcji filcowych nakryć głowy.
Z filcu do dziś, choć już od połowy ubiegłego wieku, zdecydowanie rzadziej, produkuje się dywany, kapelusze, okrycia, koce, nakrycia namiotów, torby, czapki, buty, różnego rodzaju tarcze polerskie, uszczelki, podkładki, wykładziny izolacyjne i dźwiękochłonne, okleiny młoteczków klawiatur do pianin i fortepianów itp. Z wojłoku (Słownik języka polskiego PWN jednoznacznie mówi, że walonek to ciepły WOJŁOKOWY but z cholewką) produkuje się w Skandynawii i Rosji walonki. A propos walonki doczekały się nawet swojego muzeum, w jednej z wiosek rosyjskiej republiki Mordwy, w Urusowie, w regionie ardatowskim. Mieszka tam około 900 osób i prawie wszyscy zajmują się produkcją walonek (poprawna jest równeż forma walonków).
Również gdy mowa o jurcie, używa się słowa WOJŁOK a nie filc ("Mongolska jurta składa się z konstrukcji drewnianej, na którą naciągnięte są skóry i wojłok", za słownikiem języka polskiego PWN).
Wypadałoby jeszcze, na koniec, rozstrzygnąć ostatecznie kwestię nazewnictwa. A więc: spilśnianie to proces łączenia włókien w zwartą masę. Odbywa się obecnie na maszynach zwanych spilśniarkami lub foluszami, proces spilśniania nazywany jest również filcowaniem lub folowaniem.
Dalej: słownik języka polskiego PWN, donosi, iż wojłok to filc gorszego gatunku, wytwarzany z wełny odpadowej i sierści. Zgodnie z tą wykładnią filc jest pojęciem szerszym, obejmującym wojłok. Zasięgnęłam języka wśród znawców tematu i oto powiadają oni, że w odróżnieniu od filcu, wojłok posiada mocno zróżnicowane włókna - od grubych wewnątrz do delikatnych po zewnętrznej stronie. Co ciekawe wojłok tym różnić się może od filcu, że wykonuje się go raczej podczas produkcji rzemieślniczej niż przemysłowej. Wojłok to po prostu filc produkowany metodami tradycyjnymi. Bingo! Mamy więc podział na: filc i wojłok. Pozostaje do rozstrzygnięcia jeszcze jedna kwestia: dlaczego ja rozumiem słowo filc jedynie, a wilnianin wojłok wyłącznie...?
Sprawę skoplikował jeszcze jeden znawca tematu, donosząc, że zna również inne synonimy słowa filc, a mianowicie: pilśń i obacz...
Zaraził mnie swoją entuzjastyczną żarłoczną ciekawością wszystkiego.
Swoją postawą zmusił do ciągłego uczenia się, doskonalenia, nieustannego stawiania pytań. Uświadomił potęgę szczegółu, czasem pozornie nic nieznaczącego zdarzenia, epizodu - zbierania i kolekcjonowania takich fragmentów rzeczywistości. Uczył, że dzieje świata najlepiej obserwować przez los pojedynczego człowieka. Pokazał, że braku jednoznacznego i ostatecznego definiowania czegokolwiek ma wartość i sens.
Tak jak jego, i mnie boli: "przyspieszenie i spłycenie informacji we współczesnych mediach jest przez to m.in. niebezpieczne, że upowszechnia stereotypy. Szybko! Szybko! Nie ma czasu na szczegóły, wieloznaczności, różnice, odcienie. Coś jest białe albo czarne i tyle. (...) Reporter zagraniczny jest tłumaczem kultur. Atakuje powszechnie panującą ignorancję, stereotypy, przesądy. Samotność reportera, który jeździ po świecie, do dalekich krajów: pisze o tych, którzy go nie czytają, dla tych, których mało interesują jego bohaterowie. Jest kimś pomiędzy".
Kimś, kto zechce przysiąźć się, pogawędzić, poobserwować. By usłyszeć nie tylko słowa, zobaczyć zdarzenia, lecz by także posmakować zapachy, barwy, uchwycić atmosferę jakiegoś miejsca. Pisanie powinno być tworzeniem ruchomego, wielowymiarowego obrazu.
Nad tekstem pracował długo. Pisał. Poprawiał. Dodawał. Usuwał. Zmieniał. To była harówa. Mozolna, cięzka praca. Niezależnie od różnych prócz demaskacji, mam w pamięci spotkanie z nim. Miałam szansę. Tak, czuję się wybrańcem losu.
Za tydzień 4 rocznica śmierci Ryszarda Kapuścińskiego.
Szkice z podróży po Kazachstanie i Kirgizji.
Kazachstan
Assyl
Przedsionek. Czekamy na spotkanie z polskim konsulem w Kazachstanie. Jest. Wchodzimy do środka. Trwa rozmowa, Assyl wyraźnie pobudzony, czeka na swój moment. Chwilowo nie rozumie, bo rozmawiamy po polsku. Pada pytanie, magiczna zachęta: "A u Was kak diela?" - pyta Pani Konsul. "A ma Pani męża?"- ni stąd, ni zowąd odpowiada Assyl. Pani Konsul zmieszana, nerwowo się uśmiecha, bynajmniej nie ucina rozmowy, ba! wprost przeciwnie, brnie dalej: "Niet’, no Wy nie budiete haroszym mużom, Was nie haczu" - deklaruje Pani Konsul. Wymiana zdań z rodem kiepskiego Harlequin’a wydaje się trwać wiecznie. Nie udało się z żoną, może obiad przynajmniej uda się załatwić. "U Was jest stołowaja?"- nie ma taktu w obliczu głodu.
Assyl podobnie jak większość Kazachów chętnie i często okazuje uczucia. W jego przypadku nasila się to w miejscach publicznych. Trzymanie się za ręce, przytulanie, wszystko dozwolone, nawet gdy dotyczą osób tej samej płci, na przykład dwóch mężczyzn. Assyl obejmuje prawie każdą ze swych koleżanek, dopiero ostatniego dnia odgadujemy, która z nich jest jego aktualną wybranką.
Jermak
W przeciwieństwie do Assyla, zawsze elegancko ubrany, garnitur, czerwony krawat, czarne buty, takie samoe jak u każdego z prawie 7 milionów kazachów, z nieprzeciętnie wydłużonymi czubkami. Jermak to działacz polityczny. Jest w zarządzie kazachskiej partii demokratycznej AZAT. Są opozycją wobec nieprzerwanie, od 1991 roku, czyli od pierwszych wyborów w niepodległym Kazachstanie, panującego prezydenta Nursułtana Abiszewicza Nazarbajewa.
Odwiedza nas wieczorem w hotelu, przynosi pełne reklamówki „podarków”: koszulki, kalendarzyki, długopisy-wszystkie z logo partii i dla każdego zestaw materiałów i książek o rewolucyjnej tematyce, jak choćby: „Czy możliwa jest rewolucja w Kazachstanie?” czy „O wielkim kazachskim marzeniu: wolnych wyborach”. Wśród nich również książka Bizdina Nasza „Altynbek”, o znanym kazachskim działaczu opozycyjnym zabitym kilka lat wcześniej, podczas prezydenckich wyborów w 2005 roku. Dziękujemy, potwierdzamy, że przeczytamy, przekażemy kolejnym. Ostatecznie wszystkie prezenty zostają w hotelu. Tak bezpieczniej, i tak nasz pobyt nadzoruje kazachskie KGB.
Jermak często mówi o Polsce, chwali nas: "Tak, Wy tam już macie demokrację. My dopiero walczymy". Zaangażowany w sprawę, oddany ojczyźnie, ale to nie typ fanatyka.
Olzhas
Pierwszy Kazach, który chodzi po górach. Kazachstan to step. Jednak wschodnie pogranicze w okolicach dawnej stolicy Ałmaty, stanowią góry. To zachodnie krańce Ałtaju i Tien-szanu, z najwyższym szczytem Chan Tengri (Pan Niebios) o wysokości 7010m.n.p.m., w całości zbudowanego z marmuru.
Góry więc są, ale nie zmienia to faktu, że Kazachowie wolą na góry patrzeć. Hasło „jedziemy w góry” wypowiedziane w Ałmaty oznacza, że należy zorganizować maszynę, zebrać ludzi, prowiant i udać się na jeden z licznych punktów widokowych na obrzeżach miasta: w okolicach zbudowanego w latach 60-tych, kompleksu sportowego Medeo czy parku pełnego atrakcjonów, potężnego wesołego miasteczka i ZOO w jednym: Koktiebieł. Trzeba wyjechać na szczyt, zrobić kilka dobrych zdjęć na tle 6-cio tysięczników, potem otworzyć bagażnik, wyciągnąć wódkę i zakuskę i delektować się widokami.
Olzhas jednak zaplanował chodzenie po górach w polskim rozumieniu tego słowa. Zabrał nas nad Wielkie Jezioro Ałmaty (Bolshoye Almatinskoye Ozero), położone na południe od Ałmaty, wśród gór, na wysokości ponad 2,5 tys.m.n.p.m. Jezioro mieści się w zagłębieniu, ze wszystkich stron otoczone jest imponującymi szczytami.
Olzhas chodzi pieszkom. W przeciwieństwie do innych kazachów, bo po co się męczyć skoro jest autobus, tramwaj, trolejbus, samochód, nieważne, że to tylko 100metrów, po co iść?
Olzhas mieszka w akademiku, w jednym pokoju razem z pięcioma jego znajomymi. Miesiąc temu wreszcie kupili samochód, biały mercedes, z śnieżnobiałymi skórzanymi fotelami. Wszyscy się złożyli. Bo przecież bez maszyny „nikuda”, na imprezę, w góry, na zajęcia. Im większy tym lepiej, tym więcej znaczysz: na drodze, w życiu…
Vladimir
Rosjanin, wyróżnia się, nie tylko z powodu swoich blond włosów. Spośród ponad 15 milionów mieszkańców Kazachstanu, tylko niecałe 60% stanowią etniczni kazachowie, mniejszość rosyjska to ponad 25%. To kraj wielonarodowy, nie brakuje też Polaków, potomków przesiedlonych w czasach Związku Radzieckiego w latach 1936-41.
Vladimir wniknął głęboko w kulturę Kazachstanu. Pokochał główne danie tego kraju biszparmak, gotowane mięso baranie z makaronem a zaczął także jeść typowe dla tej części Azji mięso - koninę. Gdy ktoś w Kazachstanie częstuje koniną, jest to wyraz największego uznania i szacunku dla gościa. No chyba, że ten ktoś, tak jak ja, jest wegetarianem. Wtedy jest obcy, jest dziwakiem, ale Vladimir nie traci nadziei na nawrócenie: "Poprobuj koninki, wkusna"- kusi. Kto nie je mięsa jest szpiegiem. Gdy pytam: "A u Was są wegetarianie, albo ludzie którzy po prostu nie lubią mięsa?" - zdecydowanie i krótko odpowiada "Niet!".
Nurzhan
"W Polsce powinniście znienawidzić Niemców, a nie Rosjan. Przecież to Ruscy was wyzwolili po II wonie światowej" - objaśnia mi Nurzhan student Uniwersytetu Stosunków Międzynarodowych. Ten sposób rozumienia historii jest dość częsty, dlatego unikamy tych tematów.
Nurzhan chce zostać prezydentem. Marzy mu się wielka kariera polityczna. Ale najpierw musi pojechać do Wenezueli, to kraj gdzie według niego panuje najlepszy - socjalistyczny, typ władzy. Ze wzorów europejskich: "Na Białorusi żyje się dobrze, prezydent dobry i krizy nie ma" - tłumaczy mi swą sympatię dla naszych sąsiadów.
Kirgistan
Zhanat
To nasz kierowca na trasie Ałmaty – Biszkek. Miasta dzieli odległość zaledwie 250 kilometrów. Ale dzieli także coś więcej: południowa stolica Kazachstanu to potężne, zatłoczone, nowoczesne miasto, a stolica Kirgistanu to milionowa wioska, gdzie centrum miasta niczym nie różni się od dowolnego małego miasteczka w Polsce. W Biszkeku wystarczy iść od centrum prosto, w dowolnym kierunku, by już po 15 minutach spaceru trafić na wieś, z przydomowymi ogródkami, krowami, kurami i pastwiskami...
Zhanat ma komplet pięknych, złotych zębów, widać, że interes taksówkowy idzie nieźle.
Włącza radio, z głośników płynie kirgiskie disco polo, przerywane raz po raz KWN-em (bardzo popularny na wschodzie rodzaj studenckich kabaretów). Na lewo rozciąga się widok na pasmo Tien-szan. Widać tylko drogę, pola maków i góry, na całej trasie zero jakiejkolwiek cywilizacji, nie ma żadnej wioski czy stacji benzynowej.
Zhanat nie chce być zwykłym taksówkarzem, chce być naszym przewodnikiem i przyjacielem. Opowiada o „krizie”, to główny temat rozmów z obcokrajowcami. Prędzej czy później padnie magiczne pytanie: -A jak tam kryzys w Polsce?-.
Zatrzymujemy się na fotografię w makach. Cała trasa łącząca Almaty z Biszkekiem to pola pełne maków. "U nas to nielegalne, nie można od tak uprawiać" - wyjaśnia Krzysiek. "A u nas wszystko można!" - cieszy się Zhanat.
Takan
Spotykamy go w sklepie. Rodzinny interes, mało klientów, więc jest czas by spokojnie pić piwo przed wejściem. Wita nas więc szerokim uśmiechem: "U nas wsio jest! Szto hotitie?" - otwiera ramiona. Ciężko uwierzyć, że jest wszystko, skoro sam sklep to pomieszczenie 2x2 metra. Ale wymagania mamy niewielkie: "Piwo!". Podaje nam zimną Sibirską Koronę.
Takan nie chce nas tak szybko pożegnać: "Do you speak English?" - pyta łamanym angielskim. Na nasze potwierdzenie, kontynuuje: "What’s your name?". Przedstawiamy się więc. By podtrzymać konwersację, pytam: "And, how are you today?". "Yes, yes, thank you" - odpowiada. Zyskuje naszą pełną akceptację. Stajemy się przyjaciółmi, gdy obiecuje skidkę, czyli zniżkę, na jutrzejsze piwo…
Samat
Kirgiz, bliski ubiorem i zachowaniem europejskiej cywilizacji.
W przeciwieństwie do Kazachów, Kirgizji są o wiele bardziej spokojni, nie denerwują się bez powodu, nie widać w ich działaniu pośpiechu. Wieczne leżakują. Taki też jest Samat. Wygląda i zachowuję się jakby każdy dzień, był dla niego niedzielnym, sielskim popołudniem.
Zabiera nas na ekskursję. Chce pokazać miasto – Biszkek. Stara się opowiadać o wszystkim, każdy budynek może stać się istotnym obiektem na mapie turystycznej: "Tu jest szpital prezydencki" - wskazuje na socrealistyczne pudełko z wielkich płyt, "a tutaj park z największą w mieście kolejką a tutaj japońska restauracja". Chce byśmy wiedzieli, że oni też mają to wszystko co widział w Krakowie, a może nawet mają więcej.
Janat
Pracuje w naszym hotelu, zajmuje się ogrodem. Ale jak się szybko okazuje również historią: "Polska miała być kolejną 16 republiką wchodzącą w skład Związku Radzieckiego, ale Rosja się nie zgodziła, bo ekonomicznie i gospodarczo byliście zbytnio w tyle" - tłumaczy historię, na nowo.
Ma również sporą wiedzę o współczesnej Europie: "Ile lat już w Polsce funkcjonuje język rosyjski?" - chce wiedzieć. Dziwi się mojej dezorientacji i bezradnemu rozkładaniu rąk: "Ale my mamy polski język, wszyscy w Polsce mówią po polsku, to język urzędowy" - tłumaczę. Nie daje się zbić z tropu: "Ale drugi język urzędowy, prócz polskiego, to przecież rosyjski!".
"Przyjeżdżają do nas Białorusini, często. Na handel. Z takimi dużymi walizkami" - pokazuje żywiołowo. "Jadą na bazar i tam kupują ubrania, chińskie. U nas tanio kupią, a potem sprzedadzą u siebie". Trudno mi uwierzyć w ten „złoty interes”: "Ale opłaca im się to? Jak oni tu przyjeżdżają?" - pytam. "No, jak to, normalnie, samolotem z Mińska, do Moskwy i dalej do Biszkeku" - z przekonaniem odpowiada Janat. Ciekawe co tak naprawdę kryje się w tych wielkich torbach w kratę…
Obserwując naganną - mówiąc dyplomatycznie – politykę poszczególnych krajów unijnych wobec mniejszości narodowych trudno nie dostrzec braku zdecydowanej reakcji Rady Europy czy Unii Europejskiej na to. Zastanawiające, nieprawdaż? Przecież prawa człowieka są jedną z podstawowych wartości UE i niekwestionowanym filarem Rady Europy.
Ile jest spółek na Litwie, które są prowadzone i zostały założone przez lokalnych Polaków na Litwie?
Czy możliwa jest współpraca Księgarni Elepphas, radia Znad Wilii, Kuriera Wileńskiego i Wilnoteki, Infopolu we wzajemnej promocji? I czy Polakom na Litwie potrzebny jest taki katalog?
Witam
Jest taki pomysł na wzajemną promocję Polskich organizacji na Litwie.
Ile jest spółek na Litwie, które są prowadzone i zostały założone przez lokalnych Polaków na Litwie? Jest ich sporo, ale gdzie są, co jest ich przedmiotem działalności.
Często można je „odnaleźć” na różnych imprezach, kiedy to wspierają jakieś polskie przedsięwzięcie. Np. ostatnio taki zestaw widziałem przy okazji koncertu Jubileuszowego „Wilii”.
I stwierdziłem, że właśnie tylko w takich okazjach możemy odkryć listę nazw spółek, którym nie jest obojętny los Polaków na Litwie, ale i w których my sami możemy swoją potrzebę zrealizować.
My Polacy na Litwie musimy się wspierać wyraźnie i mocno i na różne sposoby. Dlatego chciałbym zaproponować mediom polskim na Litwie, takim jak radio, audycja tv, gazety, portale aby umieszczały informacje, promowały i reklamowały je polskie spółki za darmo jako wyraz poparcia. W ten sposób Polacy na Litwie będą mogli po pierwsze wiedzieć, że te spółki są tworzone przez Polaków na Litwie a po drugie zwyczajnie w takich spółkach załatwić sprawę po polsku, co może być milsze i przyjemniejsze niż gdzie indziej.
Aby taka świadomość powstała wśród Polaków w Wilnie i rejonie wileńskim, media oraz ich wkład jest niezbędny. A więc takie strony w internecie jak www.zw.lt (radio Znad Wilii), www.wilnoteka.lt, www.kurierwilenski.lt, www.polskidom.lt, www.magwil.lt, www.infopol.lt, www.zpl.lt, www.snpl.lt (Stowarzyszenie naukowców Polaków), http://www.tygodnik.lt, http://www.awpl.lt oraz inne których tu nie wymieniłem mogą promować wszystkie nasze polskie spółki na swojej stronie internetowej, a te spółki w odpowiedzi promować polskie media też umieszczając informację o nich. To nic nie kosztuje. A tworzy wartość dodaną dla nas Polaków na Litwie. Być możemy zrobimy nasz własny mały katalog polskich firm. Moim zdaniem wystarczy krótki opis czym się zajmuje spółka, jej adres, telefon, mail no i oczywiście logo. A więc obojętnie jaką potrzebę byśmy mieli fryzjer, stomatolog, hydraulik, wynajem autobusów, zamówienie tortu, kwiatów, pomocy komputerowej czy organizacji wesela moglibyśmy wiedzieć, że załatwimy sprawę po polsku oraz na pewno wspomożemy taką spółkę naszym zamówieniem, pomijając oczywiście fakt iż lepiej się poznamy nawzajem.
Taki pomysł ma na celu aby Polacy na Litwie wspierali lokalne polskie spółki jeśli mają taką możliwość i chęć, ale też ma na celu popularyzowanie nazw, znaków handlowych, logo lokalnych polskich spółek.
Rozumiem, że wyemitowanie reklamy w radiu, czy wydrukowanie ją w gazecie kosztuje, jednak umieszczanie tego na stronie internetowej nie zwiększy kosztów, a będzie na pewno dobrym i bardzo pożytecznym uczynkiem dla nas Polaków na Litwie oraz ogromną wartością dodaną naszej wspólnoty. Po prostu Polacy na Litwie Polakom na Litwie. Poza tym właśnie media takie jak gazeta czy radio mogą oferować wysokie rabaty dla Polskich lokalnych firm, które chciałyby głębszą promocję.
Takiej treści list wysłałem pod wyżej wymienione adresy emailowe. I nie otrzymałem odpowiedzi od nikogo poza listu z Infopolu, że koszty reklamy w internecie są jednak jakimiś kosztami i nie będzie to takie proste, a sam Infopol również będzie zajmował się tematem niezależnie.
Więc umówiłem się z radiem Znad Wilii aby umówić propozycję wypromowania tego pomysłu na ich stronie internetowej. Radio Znad Wilii popiera ten projekt jednak ponieważ nie nosi on znamion źródła dochodu więc zaangażowania ZW nie będzie. Szkoda, bardzo na to liczyłem.
Dowiedziałem się też że pomysł ten jest jakimś idealistycznym pomysłem i w zasadzie tak powinno być, iż jesteśmy jedną rodziną: "ty promujesz mnie, a ja promuję ciebie" aczkolwiek w przeszłości zaistniały jakieś nieporozumienia i niezgoda pomiędzy radiem a gazetą, więc wspólny projekt na pewno nie przejdzie. Ktoś kiedyś kogoś bezpodstawnie oczernił, więc nie ma możliwości porozumienia.
Czy nie można wreszcie zrobić "reset" we wzajemnych stosunkach?
Wilnoteka zaproponowała, abym ten pomysł wrzucił do swojego bloga. To też zrobiłem. Zobaczymy czy się wypromuje.
Jeśli znajdzie się więcej entuzjastów i kibiców tej sprawy to proszę piszcie na maila. Piszcie też o spółkach które chcielibyście w takim katalogu widzieć. Nie będziemy promować oddzielnych spółek ale sam katalog jako taki.
Moim głównym celem jest to aby media takie jak Kurier Wileński, radio znad Wilii, Wilnoteka, Księgarnia promowały się nawzajem bez liczenia kto na tym najlepiej zyska i kto komu „więcej” pomoże, gdyż powstanie coś niematerialnego, pozytywnego, dobrego dla społeczności polskiej.
O dwóch rodzajach Polaków, LitRosPolskim języku, trudnościach w stosowaniu zaimków osobowych "nasz" i "wasz", niełatwych w obsłudze cukierniczkach i o tym, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
Niełatwo być Polakiem na Litwie. Jeszcze trudniej jednak, być Polakiem z Polski na Litwie. Gdy przyjechałam do Wilna, przypomniały mi się opowieści pokolenia moich rodziców o walce o wolność, o emocjach towarzyszących przemianom, o wspólnej sprawie w imię której czuło się solidarność... Zawsze im zazdrościłam. Nie wiem czy to Chińczycy czy starożytni Żydzi mieli w zwyczaju złorzeczyć młodszym od siebie interlokutorom: "Obyś żył w ciekawych czasach!". Dla mnie ta maksyma zawsze brzmiała jak zachęta.
Na początku wydawało mi się, że Polacy na Litwie przesadzają. Podobała mi się ta, ich jedność w imię wspólnej sprawy, podejrzewałam jednocześnie, że sami nakręcają siebie nawzajem. I oto czytam dzisiaj komentarz w GW: "Chcąc zrozumieć Litwinów, wyobraźmy sobie co byśmy czuli, gdyby niemiecka kanclerz odmówiła przyjazdu na 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej z powodu np. sporu o niemieckojęzyczne tablice na Opolszczyźnie?" i irytuje mnie to porównanie. Potem czytam, że Bronisław Komorowski nie przyjedzie na obchody 20. rocznicy wydarzeń pod wileńską Wieżą TV a swą nieobecność tłumaczy "międzynarodowymi zobowiązaniami". I sama przywołuję siebie do porządku, by nie przesadzać i szukać dziury w całym.
Litewskie cukierniczki są dziwne. Nie mają zwykłej pokrywki i łyżeczki, lecz podejrzaną metalową rurkę transportującą cukier wprost do kubka. Ale cukier nie zawsze wypada. Próbowałam, potrząsałam, uderzałam w spód cukierniczki i nic. Przestałam słodzić herbatę. Potem stwierdziłam, że przecież lubię słodką herbatę. Rozkręciłam cukierniczkę i łyżeczką wydobyłam cukier. Postępuję tak już czwarty miesiąc. To rozwiązanie tymczasowe. Myślę, że z czasem rozgryzę cukierniczkę. Podobnie rzecz się ma z rozumieniem sytuacji Polaków na Litwie. Nic na siłę. Póki co, mam swój własny sposób, swoją metodę badania i rozumienia.
Trudniej opanować poprawne użycie zaimków: nasz, wasz; nasze, wasze, moje, wasze etc. Co rusz zaliczam faux pas. Jestem gdzieś pomiędzy nasze i wasze. Gdy mówię: "Bo u nas w Polsce" do Polaka z Litwy mam wrażenie, że popełniam nietakt. I jak "nietutejsza" dziwę się kiedy słyszę z ust Polaka "przewierzyć". Z kontekstu domyślam się, że chodzi o czasownik: sprawdzić, skontrolować, czy coś w tym sensie. Ale dopytuję "Po jakiemu to?" i słyszę "Po naszemu". Konsternacja. "Czyli po jakiemu?". "Noo, po polsku".
Niełatwo być Polakiem z Polski na Litwie. Ale jakże ciekawie!
Postanowiłam, że blog powstanie, kiedy zdecyduję się zostać w Wilnie. Klamka zapadła, kobyłka u płotu.
Praktycznie wszystkie duże markety w tym roku w Boże Narodzenie i Sylwestra, 25 grudnia i 1 stycznia nie będą czynne, a w okresie świątecznym - 24, 26 i...
Film „Plica Polonica” Agaty Tracewicz został najlepszym litewskim filmem krótkometrażowym na zakończonym w niedzielę, 19 listopada, w Wilnie 21. Forum...
Litewski Związek Tłumaczy Literackich tegoroczną swoją Nagrodę Przyjaciół (Bičiulių premiją) przyznał Instytutowi Polskiemu w Wilnie – poinformowano we...
Na prośbę lekarzy papież Franciszek odwołał swoją podróż do Dubaju na konferencję klimatyczną ONZ w dniach 1-3 grudnia - poinformowało biuro prasowe...
Publikacje wyrażają jedynie poglądy autorów i nie mogą być utożsamiane z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie"