Gdy przedwczoraj naszą redakcję opuszczali dziennikarze tvn24, nie spodziewałam się, że zrobią dobry materiał, tym bardziej, że zrobią materiał, który mnie zaskoczy. A jednak.
Gdy usłyszałam, że przyjeżdżają zrobić kilkuminutowy materiał o stosunkach, tudzież o konflikcie, polsko-litewskim, nie pomyślałam dobrze zarówno o tych którzy wpadli na ten pomysł, ani też o tych którzy przyjechali go zrealizować. Nie wróżyłam też najlepiej powstającemu materiałowi. Widziałam już bowiem oczyma wyobraźni, obrazki uciemiężonych Polaków na Wileńszczyźnie oraz widzów przed telewizorami w Polsce, raz wzruszonych, bo "nasze Kresy, stracone...", raz zdenerwowanych i poirytowanych "naszych rodaków, Polaków tak szykanować", raz współczujących "biedni nasi Polacy na tej Litwie". Ale zanim zweryfikuję moje domysły, sięgnijmy do źródła:
Mam omamy słuchowe, czy na początku słyszę "ELszyszki"...?
Gdyby Pan Redaktor wykazał się większą rzetelnością, pewnie dowiedziałby się, że poprzednia ustawa o mniejszościach narodowych, zezwalająca na używanie podwójnych, litewskich i polskich, nazw w miejscowościach zamieszkiwanych przez mniejszość polską, wygasła 1 stycznia 2010 roku, a nowa nie została przyjęta. Wiedząc to, pewnie nie powiedziałby: "Do tej pory nikt nie robił problemu z podwójnego nazewnictwa tutejszych ulic, o tyle, od ostatnich kilku tygodni o niczym innym się nie mówi".
Zastanawia mnie kim jest postać, od której pochodzi słynna tabliczka w Ejszyszkach. Litewski Vytautas, wersja polska o którą walczymy: Witautas, czyli kto? Czy to czasem nie Witold, Wielki Książe Litewski, syn Kiejstuta i Biruty, byłej kapłanki Praurimy z Połągi, brat stryjeczny Władysława Jagiełły. Jeśli tak, to chciałabym zrozumieć dlaczego na tabliczce nie widniał Witold tylko Witautas.
Dalej, nie rozumiem zupełnie o czym mówi, mieszkanka Ejszyszek, Justyna. I nie dam się zbyć twierdzeniem, że nie jestem stąd, więc dlatego nie rozumiem.
Jeszcze tydzień temu grzmiałabym w odpowiedzi na taki dialog:
M.Osiecimski: "Show w Ejszyszkach to jednak tylko odprysk szerszego problemu jakim są ostatnio stosunki Polaków i Litwinów".
J.Narkiewicz: "Wykazują się bardzo dużą agresją tutaj na Litwie, w stosunku do mniejszości narodowych, a w szczególności do nas Polaków".
Niecały jednak tydzień temu coś się zmieniło, zwłaszcza w kwestii "agresji". Zostałam zdyskryminowana, obrażona i zbesztana. W sumie mój szok spowodowny zaistaniałą sytuacją nie pozwolił mi odpowiednio szybko zareagować. Popołudnie, siedzę na ławce na Dworcu Zachodnim w Warszawie, czytam książkę, opublikowaną w ten sposób, że po lewej stronie jest wersja litewska a po prawej polska. "Litwinka czy Polka?" - słyszę po litewsku od chłopaka, który przysiadł do mnie. Odpowiadam, że Polka. "To jak w końcu Litwinka czy Polka, zdecyduj się!" - nie wiedzieć czemu krzyczy na mnie, teraz już po polsku. Minę mam pewnie przedziwną, trwam w zadziwieniu. "Cholerni separatyści" - kończy wrzeszcząc prawie. I już wiem, że też jestem na tej wojnie, że nie można pozostać neutralnym obserwatorem. Z rodzimą i właściwą mi energią wrzeszczę tym razem ja na niego, piekną składanką kulturalnych, a jakże!, inwektyw.
Głos ludu na ulicach Wilna. Wypowiada się Leon, "Te Polacy tutaj, chcą wydzielić, pokazać to swoje ja, że my jesteśmy Polakami są właśnie nie lojalni, moim zdaniem, wobec Litwy". Widać, że Polacy na Litwie sami nie są zgodni i jednomyślni w postrzeganiu co i jak robić należy w imię podtrzymywania polskości i postrzegania konieczności walki czy też środków stosowanych dla obrony swej tożsamości. Wypowiedź Pana Romasa, przyrównująca m.in. sytuację i strukturę społeczności Szczecina i Solecznik jest tak absurdalna i oderwana od fundamentalnych praw mniejszości narodowych, zapisanych w prawie międzynardowym i stosowanych już dawno w cywilizacji europejskiej, że szkoda nawet komentować.
"Wśród Polaków z Wilnoteki DOMINUJE przekonanie, że takie (w materiale stwierdzenie występuje zaraz po wypowiedziach Pana Leona i Romasa, więc to pewnie do nich się odnosi) myślenie jest dowodem kompleksu kultury litewskiej a litewska tożsamość narodowa buduje się tutaj w dużej mierze w opozycji do Polski". Dobrze, że użyto słowa "dominuje", bo ja się z tym twierdzeniem nie zgadzam.
Obiema rękami podpisuję się pod stwierdzeniem dotyczącym Litwinów bawiących się na święcie Rossy: "W podwileńskich Kierniawach nie widzieliśmy zakompleksionych ludzi, lecz młodych i otwartych na świat, dumnych ze swej kultury". Z bólem stwierdzam, że moje prawie roczne obserwacje prowadzone tutaj pozwalają stwierdzić, że to młodzi Litwini są bardziej otwarci na świat, bardziej dumni zwe swej kultury i dużo rzadziej spotyka się objawy jakiegoś zakompleksienia. To byle jak prowadzona promocja Polski, to promocja Polski jaką pamiętamy sprzed lat, a Polska już się zmieniła i ona naprawdę może być atrakcyjna dla młodych ludzi.
Z materiału o dziwo, płynie wniosek: "Polak to chrześcijanin, świętuje Boże Ciało. Litwin poganin, obchodzo święto Jana". Bo przecież musi być opozycyjnie.
Na koniec komentarze pod materiałem na stronie tvn24: Aro pisze "a co mnie obchodzi Litwa, weźcie się wreszcie za Rydzyka obrażającego Polskę", lolek podobnie: "Mnie też to nieinteresuje. PIS rozpoczą to dziadostwo to niech się sam tym martwi. Kto wie czy toruński tatuś w tym rączek niemaczał". Wpisy zostały usunięto popołudniu. Pojawiły się nowe: Bachtiara "Litwini zachowują sie jakby to oni byli mocarstwem a polacy ich współ obywatele najwiekszym wrogiem.Czy Litwa jest demokratycznym krajem? Skoro narzuca swoim obywatelom jak maja mówić ,jak pisać swoje nazwiska/wreszcie zespołt muzyczne nawołują do spalenia wyrzynania wyganiania.Najlepsze ze o to wszystko obwiniaja POLSKE to trzeba mieć tupet.Mocarstwo Litwa no jest super." oraz ngt: "Właśnie, bo to przecież Polska mocarstwem jest!". Bo przecież Polacy w Macierzy się interesują...
Cały materiał ma wydźwięk lokalnego sporu, kłócących się o kawałek miedzy. Nie wyszło tragicznie, wyszło rozrywkowo. A problem jest. W odstępach czasu przynajmniej miesięcznych, kupowałam bilet na autobus do Warszawy, z tej samej firmy, u tej samej Pani. Sprawę najpierw załatwiałam po polsku, potem po rosyjsku i dzisiaj po angielsku. Zauważyłam różnicę. To tak jakbym najpierw odbierała darmowy obiad w stołówce czy paczę dla ubogich i wyglądała jak przepity żul, za przeproszeniem, potem jakbym robiła zakupy w warzywniaku, uprzejmie, ale bez nadmiernego zaangażowania, ja sprzedaję, ty kupujesz, i na końcu jakbym kupowała luksusowy samochód i dorzuciła jeszcze napiwek za dobrą obsługę. Spróbuję jeszcze załatwić sprawę po litewsku.
Czego potrzeba by rozwiązać problem? Dobre pytanie! Prócz zmian na pozomie władzy i polityki, potrzeba także zdrowego dystansu do samych siebie. Czegoś co my młodzi, chyba już mamy, niepopularnego, postrzegania siebie bardziej jako Ludzi, mniej jako Polaków. Tożsamość, samoświadomość i szczęście, o które tak naprawdę chyba w życiu chodzi, nie musi rodzić się i umierać pod sztandarem polskości.
"Moja jest tylko racja, i to święta racja. Bo nawet jak jest twoja, to moja jest mojsza niż twojsza. Że właśnie moja racja jest racja najmojsza!"
Słucham wypowiedzi pani redaktor I. Mikulewicz-Kuzborskiej w materiale o 95-leciu szkoły w Połukniu. Fragment poświęcony problemom z jakimi boryka się szkoła. Wszyscy podkreślają: coraz mniejszą liczebność klas, brak uczniów i stanowiącą konkurencję, a mieszczącą się w drugim skrzydle budynku, szkołę litewską. Wszystko jasne.
Do tego głosu dołącza się pani redaktor, i już tak jasno dla mnie nie brzmi:"Żeby rodzice, którzy dzisiaj oddają swoje dzieci do szkoły litewskiej, do sąsiedniego skrzydła litewskiego, zrozumieli swój błąd, Polacy, i po prostu powrócili do swych korzeni". Bez zawahania, bez refleksji, oddech bierze pani redaktor tylko przed ostatnią sekwencją.
Moje wątpliwości budzi pewność z jaką dziennikarka wypowiada te słowa, bo wie że to "błąd" i wie że "powinni powrócić do swych korzeni", wie co dla Polaków do których apeluje najlepsze. Fajny taki monopol na patriotyzm i receptę, jak żyć, by być dobrym Polakiem.
Tylko, że rodzina pani redaktor to elita intelektualna. Jak intuicyjnie przeczuwam, dzieci pani redaktor dzieci uczą się w polskiej szkole, w domu mają przedłużenie tej edukacji: rodzice chcą i potrafią pokazywać Polskę, potrafią budować na fundamencie polskości poczucia własnej wartości swoich dzieci. Są w stanie tak opowiadać o korzeniach, że dziecko jest dumne z nich. Chwała im za to.
Chwała za to, że podejmują wyzwanie wytłumaczenia swoim dzieciom jak ważna jest tożsamość, kiedy każdego dnia walczą one o niemniej ważną akceptację. I chwała im, jeśli robią to tak, że dziecko nie nabiera kompleksów, ale czuje się wyjątkowe. To niełatwe zadanie, wybierając tą opcję więcej się ryzykuje.
Nie każdy rodzic ma predyspozycje i odwagę zaryzykować. Czasem mając ograniczone zasoby i środki wybiera półśrodki. Nie wiem, czy to pochwalam, ale na pewno nie byłabym tak jednoznaczna w ocenie jak pani redaktor. Staram się jakoś zrozumieć argumenty i przesłanki którymi się kierują.
Odnoszę wrażenie, że pani redaktor mówi: Daje wam Polacy ostatnią szanse, a potem odejdźcie, przepadnijcie, zdrajcy. Boję się takiego radykalizmu.
Nie ma dwóch identycznych sytuacji. Tak samo nie ma dwóch takich samych rodziców Polaków mieszkających na Litwie i stających przed wyborem, czy posłać swoje dziecko do szkoły polskiej czy innej. I tak samo nie ma wyborów jednoznacznie dobrych i jednoznacznie złych.
Kiedy przyjechałam do Wilna we wrześniu ubiegłego roku, już tam był. Nigdy nie podobała mi się ta konstrukcja. Wyjaśniono mi, że to względy bezpieczeństwa, ukłon władz i służb miejskich w stronę przechodnia. Specjalne "bezpieczne przejścia" stają się coraz bardziej niebezpieczne.
Zatrzymujemy się na skwerze u zbiegu ulic Visų Šventųjų, Karmelitų i Arklių. Wydaje się, że ów skwer nie ma jakiejś specjalnej nazwy. Nazwę go więc "Cheek to cheek". Niedzielne Wilno porusza się właśnie w takt Louisa Armstronga i Elli Fitzgerald.
"Heaven, I'm in heaven. And my heart beats so that I can hardly speak. And I seem to find the happiness I seek..." - płynie z głośnika Pana Antoniego. Przed chwilą się poznaliśmy, gdy potknęłam się o wielki kabel, który beztrosko biegnie sobie przez połowę skweru i...ulicę, by ostatecznie podłączyć adapter Pana Antoniego do prądu w mieszkaniu kolegi. Polak, pięknie mówi po polsku. Bezbłędnie, melodyjnie, chyba za sprawą muzyki. Na ławeczce wystawione rzeczy na sprzedaż, głównie płyty winylowe z muzyką: Wysocki, Okudżawa i klasyka jazzowa. "Jak idzie sprzedaż?" - zagaduję go. Uśmiecha się, "Dobrze, dzisiaj nawet coś sprzedałem".
„Wie Pani, my tym nie żyjemy, tak sobie wystawiamy, a nuż ktoś coś kupi. A jak nie, to też nic się nie stanie” – uzupełnia sąsiadka straganowa Pana Antoniego, Pani Jadwiga – „My z mężem z Wilna jesteśmy, nasza rodzina miała tutaj piękny dom, ziemię. Teraz małe mieszkanie”. „A teraz jak się żyje?” – staram się zrozumieć, nie rozdrażnić. I co słyszę? „Doskonale” – wyłania się zza rogu Pan Kazimierz. Promienieje. „Czy warto się denerwować tymi różnymi problemami? Dla mnie teraz istotniejsze usiąść tutaj teraz w słońcu, spotkać znajomych, o, kawy się napić... Z wiekiem człowiek dostrzega, że niewiele do szczęścia potrzeba. Piękne to nasze Wilno dzisiaj”.
Rzeczywiście, nie o sprzedaż tu chodzi, ale o spotkanie. O uspołecznienie. Wystawcy, bo tak wolą się nazywać, nie denerwują się, że ludzie przechodzą, oglądają, ale nic nie kupują.
Mapy Związku Radzieckiego, lampy oliwne, zastawy stołowe, biżuteria, szkło, zegary, instrumenty, wszelkiej maści przypinki i elementy dawnego systemu, ubrania, torebki, książki najczęściej rosyjskie, ale i takie cudeńka jak srebrne samowary, świeczniki czy różnorodne sprzęty grające.
Usadawiamy się pod pomnikiem. Dzieciarnia biega wokół pomnika. Pani z kubkiem kawy siedzi obok, chyba mieszka jak ja niedaleko i postanowiła wyjść na powietrze. Dalej student z notatkami, para lecąca u podnóża pomnika opala się, rodzinka z synem karmi gołębie. Sielanka. „Imagine”. Przyszedł chłopak i gra na gitarze. No i nie da się nie zapalić. Tak przyjemnie…
Są i Polacy. Przyjezdni. Wrzeszczą, bo ono pojechali na wycieczkę do Wilna, „na wschód”. Widzę, że po zakupach w Maximie, zaopatrzeni w prowiant, zaczynają żłopać piwsko. Tak właśnie żłopać a nie pić, bo nie jest to jedno piwo, popijane dla przyjemności, ale z chęci upicia się. Bo przecież są „na wschodzie”, przecież można pić na ulicach. Wymyślili sobie zabawę, straszenie gołębi. Napakowany sterydowiec do swojej dziewczyny: „Wystarczy, że ściągniesz bluzkę a wszystkie uciekną”. Cała zgraja wybucha rechotem, właśnie rechotem a nie śmiechem. Wszyscy jacyś wielcy, potężni po amerykańsku i głośni po amerykańsku.
Dzieci są tu jakieś bardziej inteligentne, życiowo mądrzejsze. Chłopiec ciągnie mamę do straganu z książkami, z pełnym zaangażowanie przegląda album Ajwazowskiego. Nie wyglądają jakoś ponadprzeciętnie. Chłopiec zwyczajny, matka też. Ale jacyś w tym zainteresowaniu książką i malarstwem niezwykli.
Uwielbiany przez wielu Haruki Murakami popełnił kiedyś książkę „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu”. Dostało się mu i to zdrowo od krytyki literackiej za tą autobiografię. Niektórzy mówili, że wyszło szydło z worka i wyszła "kupa mięsa" zamiast "oczytanego literata". Krytykowali jednak Ci, którzy sami nie biegają.
Historia samego Murakamiego, opisana w książce, pokazuje nam pisarza, zaczynającego od prowadzenia baru w Tokio. Dobija do trzydziestki. Wieku kiedy człowiek czuje, że "albo teraz coś zmieni albo już popłynie, lepiej albo gorzej, ale już tym strumieniem". Murakami z dnia na dzień napisał powieść, którą wysłał na konkurs dla debiutantów i zapomniał o całej sprawie. Książka jednak konkurs wygrała i została wydana. Haruki napisał więc kolejną, trzecią jego powieścią była „Przygoda z owcą”. Można ją uznać za przełomowe dzieło zarówno dla samego Murakamiego, jak i jego literackiego dorobku. Tak oto stał się pisarzem, umocnił się w przekonaniu, że chce pisać zawodowo. Co więcej uświadomił sobie, że chce się pozbyć baru, rygorystycznie uporządkować życie, rzucić palenie i zacząć biegać.
Wczoraj zadecydowałam, że chcę otworzyć bar, jakiego Wilno jeszcze nie widziało. Zaczęłam znowu palić, moja filozofia "zysków i strat" i równowagi życiowej podpowiedziała mi: nie biegasz-nie palisz, biegasz-no przecież coś Ci się należy od życia, by organizm nie przeżył szoku od nadmiaru "poprawności". Wymyśliłam to w kolejce w supermarkecie, była długa, a mój wzrok zatrzymał się na półce z papierosami. Pani w kolejce przede mną zablokowało kartę, więc czekaliśmy, a czekając w kolejce w supermarkecie, kiedy wiesz, że tracisz czas, wiesz, że życie upływa, a ty jak kretyn czekasz w kolejce po konsumpcję, z którą chcesz walczyć, jedyne co dobrego można zrobić, to pomyśleć nad życiem. Z takich supermarketowych rozważań rodzą się dziwne filozofie.
W supermarkecie odkryłam jeszcze więcej, także pseudoanalogie do Murakamiego, podobnie jak on piszę, co prawda licencjat, ale niemniejszym wysiłkiem. Biegam od zawsze, tym różnimy się. Biegania nauczył mnie mój tato, zawsze biegaliśmy. Zaczynaliśmy przed wielu laty, kiedy w Krakowie nie biegały jeszcze całe Błonia. To był nasz elitarny sport. Brali nas za dziwaków, którzy kopiują amerykańską modę. Ale to było i jest dla nas coś więcej niż hobby, nałóg czy sposób spędzania czasu. Ocieramy się tu o pewną życiową filozofię. Biegnąc doświadczamy zdystansowania wobec siebie i świata. Biegnąc, zabrzmi jak tandetny poradnik, można zrozumieć siebie, doświadczyć pewnej kontroli nad życiem. Prostego w tym sensu nie ma, jest jakiś pokrętny. Ale jest.
Murakami ma w sobie coś z Coelho. Nie lubię ich obu. Książki o bieganiu również. Co nie zmienia faktu, że zgadzam się, gdy mówi, że bieganie to nie tylko pasja, ale i droga do hartowania ducha. Widzi on analogię pisania i biegania. I tak jak bieganie, samotne i w koncentracji, pisanie jest dla niego czynnością o charakterze ekspiacyjnym, możliwością nawiązania dialogu z samym sobą, próbą charakteru i mierzeniem się z samotnością, będącą dla Murakamiego stanem koniecznym do tego, by świadomie przeżyć własne życie.
Widzę analogię biegania i życia jako całości. Biegnąc przez życie można wiele osiągnąć, będąc stale w drodze do czegoś. Zdobywanie jest celem, a każda meta kolejnego biegu jednocześnie następnym startem i wyzwaniem.
Po co to wszystko, po co biegnę? Czasem dlatego, że wyznaczyłam sobie cel. Jakiś czas temu będąc w Gruzji dowiedziałam się o Kazbegi Marathon. Wspólnie z moim tatą spojrzeliśmy na trasę i powiedzieliśmy jednocześnie: "Jedziemy!". Dzień później zarejestrowaliśmy się, jeszcze bilety i 10 września pobiegniemy. Lubię takie spontaniczne decyzje, bo zawsze udaje się je zrealizować.
Nie chcę się zastanawiać kto ma rację. Czy spisek rosyjski istnieje czy nie. Czy katastrofa smoleńska to błąd pilotów i nieszcześliwy zbieg okoliczności, czy to celowe działanie strony rosyjskiej. Prawda jest ważna. Ale my jej nie odkryjemy, możemy tylko liczyć, że zostanie nam objawiona.
Mówi się, że historia nie lubi "gdybania". Mnożą się znawcy politytki, zwłaszcza tej międzynarodowej. Niewyobrażalne z jaką lekkością media kreują rzeczywistość, jak szybko myśli i sądy bezosobowych podmiotów, stają się naszymi własnymi. Nie lubię tego "rozważania". Po co szukać rozwiązania, skoro brakuje nam danych, a te które posiadamy znamy tylko częściowo, a części, które znamy nawet nie mamy pewności, że poznaliśmy je prawdziwie. Zupełnie to wszystko nieważne, bezcelowe i absolutnie do niczego sensownego nieprowadzące. Wszelka informacja w świecie obecnie ma tyle zmiennych, jest tak mocno powiązana i uzależniona.
Są fakty, ale ma prawdy.
Pewien wpływ na decyzje polityczne mamy. Ale znikomy. Najważniejsze, niewidoczne dla oczu i uszu przeciętnego, ale i ponadprzeciętnego obywatela. Po co tracimy energię i tak losami świata kieruje jakaś garstka. Nie dowiemy się nigdy, jak było 10 kwietnia. Przynajmniej nigdy nie będziemy mieć pewności.
Dzisiaj w Smoleńsku prezydent Komorowski zaapelował, by przeciąć węzeł gordyjski kłamstw w stosunkach polsko-rosyjskich. Dodał, że "nie ma takiej korzyści, która pozwalałaby nam wyrzec się naszej tożsamości". Jeśli jednak przetniemy ten węzeł, to już nie jako Polska i Rosja jakie znamy. Jak rozumiana jest tu tożsamość Rosji? Chyba nie jako wizja własnej osoby: właściwości wyglądu, psychiki i zachowania się z punktu widzenia odrębności i niepowtarzalności. Bo jeśli tak właśnie, to Rosja nie można zgodzić się na przecięcie tego węzła, jeśli chce zachować swoją specyficzność. Ustępstwa wymagałyby zmiany w jej tożsamości. To nie byłaby już Rosja.
Krótko po katastrofie, na przełomie kwietnia i maja byłam w Rosji. Pijemy wódkę w komunałce w Pitrze. "Nas, Rosjan, obwiniacie za Smoleńsk? Prawda?" - nie pyta, stwierdza Pietia. Nie przekonam go, że póki co wszyscy są w szoku i poczekają na wyjaśnienia. Z perspektywy widzę, że miał rację. Albo miał wiedzę.
Pierwsze sms-y i maile z kondolencjami po katastrofie otrzymuję od Rosjan. Przychodzą nawet rok po katastrofie, gdy u nas dokonano już pełnego przewartościowania "Smoleńska". W tym przypadku nie ma mowy o fałszu w ich działaniu. Rosjanie, przynajmniej ci, których znam, emocjonalnie, prawdziwie i szczerze podchodzą do państwa, narodu, ojczyzny, abstrahując zupełnie od tego jaką wykładnię, aksjomaty i wartościowanie stosują. Jest coś przejmującego i prawdziwego w ich emocjach.
Zbyt pesymistycznie? Może to przez poniedziałek, złą pogodę, ogólną wileńską senstymentalną atmosferę, jakąś słotę atmosfery. Może jestem zmęczona tutejszymi, nie do końca moimi, "zmaganiami", ze wszystkim.
Mój współlokator, bardzo mądry człowiek, za każdym razem na powitanie, na moje как дела?, niezmiennie odpowiada, że kiepsko, bo jak utrzymuje: оптымизм, это нехватка информации. Dzisiaj jak wrócę do domu, gdy zapyta jak zawsze: Как жизнь молодая? Odpowiem mu, choć raz, jak dobrze poinformowany człowiek.
Pisząc o katastrofie Smoleńskiej bardzo łatwo otrzeć się o banał. Rok temu otrzeć się o banał było trudniej, żadne słowa nie wydawały się być powiedziane na wyrost. Dzisiaj czuję, że 10 kwietnia to data zmaltretowana politycznie i medialnie. Dzisiaj i Zbigniewa Herberta nurza się w banale.
10.04.2010, Warszawa
...dzwoni telefon. Konsternacja, zastanawiam się jaki to dzień tygodnia i czy musze wstać. Nie, nie muszę. Spoglądam na telefon. Potwierdzenia są słuszne, to nie budzik. Dzwoni mój tato. "Rozbił się prezydencki samolot. Włącz telewizję" - słyszę pierwsze słowa. "Tato, prima aprilis już był. Jest sobota. Ja śpię" - wiem, że żartuje. Po chwili zmusza mnie, bym włączyła komputer... Patrzę i nie wierzę. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają.
...dzwoni telefon. "Pani Ewelina Rzeszódko?"- bardziej stwierdza niż pyta głos w słuchawce. "Tu Aleksander z 5 Kanału, z telewizji z Petersburga" - słyszę po rosyjsku. Wyjaśnia mi sprawę, prosi o ... w sumie nie słyszę go, zastanawiam się usilnie: "Skąd do cholery rosyjska telewizja wie, że mieszkam w Warszawie, że znam rosyjski, że mogę im pomóc i najważniejsze: skąd mają mój numer telefonu?". Proszą o pomoc, wysyłają dziennikarzy i operatora i potrzebują pomocy w orgnizacji zdjęć w Warszawie. O 11 byli już na miejscu. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają.
Tego dnia w Warszawie wszystko było inaczej. Jadę z Pragi do centrum Warszawy. Wszędzie pusto. Zawsze pędząca Warszawa stanęła. Ludzie się zatrzymali. Patrzyli i nie wierzyli. Tego dnia w stolicy nawet powietrze było pełne niepokoju.
10.04.2011, Wilno
Poranek w DKP. Gwarno, tłoczno i wesoło. Przegląd dziecięcych zespołów ludowych. Dlaczego właśnie dzisiaj i to w "polskim domu"? A dlaczego nie? Ktoś powie: spisek, Polacy mają żałobę, a Rosjanie świętują. Ktoś inny powie: to dzieci, mają prawo być radosne. Wiosna miała prawo przyjść, taka jest kolej rzeczy i porządek świata.
Cieszę się, że dzisiaj jestem w Wilnie. Nie żałuję, że nie ma mnie w Warszawie. Dla mnie nic już nie pozostało z ogólnonarodowej żałoby. Nie ma już tego co było cenne, niezwykłej jedności ponad podziałami. Dzisiaj ubiegłoroczna tragedia dzieli Polaków jeszcze mocniej niż kiedyś. Dziś walczymy nie tylko z Rosjanami, ale i z Polakami. Sami dzielimy się na Polaków pierwszej i drugiej jakości.
W życiu publicznym dryfujemy po jakiejś bezwartościowej próżni. Bez dna, żyjemy spadając, po "różewiczowsku" we wszystkich kierunkach.
Wiosna! O poranku (było prawdopodobnie południe) budzą mnie kościelne dzwony (urok mieszkania kamienicę obok Ostrej Bramy) i... słońce! Otwieram okno, by posłuchać miasta. "..ale ciepło, nareszcie, tak wymarzliśmy tej zimy, będzie już wiosna? -Aaa tak, mocno świeci, będzie, będzie wiosna!" Jak co dzień dyskusje pod moim oknem, niezmiennie o pogodzie. Dzisiaj jednak wyjątkowo, wszystkie bez wyjątku, po polsku. Jak w domu. (fot. er, "Śniadanie")
Ze śniadaniem wychodzimy na balkon, nasz skład: Francuzka, Litwinka, Łotysz, Polka i gościnnie Francuz...a i kot, to przykład zgodnego współżycia międzykulturalnego. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że mamy podobne poglądy i we wszystkim się zgadzamy. O nie! Płaszczyzna porozumienia powstała jednak na bazie naszego podobnego podejścia do życia.
W Krakowie tracimy masę czasu na gadanie, omawianie spraw, zastanawianie się, planowanie, zanim przejdziemy do działania, o ile w ogóle dojdziemy do tego etapu. Żyjemy w świadomości nieograniczonej potencjalności swoich sił i możliwości. Jesteśmy pewnie siebie, czasem nazbyt, zarozumiali wręcz, ale bez słów tolerujemy to u siebie nawzajem. Potrafimy pięknie żyć, paląc sziszę w Czajowni, pijąc kawę na Brackiej, wygrzewając się przed Alchemią na Kazimierzu, targując na Kleparzu, kłócąc się nocami czy grupa czy jednostka jest ważniejsza, tańcząc na Szerokiej podczas żydowskiego festiwalu, godzinami pracując nad czymś zupełnie niepotrzebnym, etc etc. Po mistrzowsku potrafimy tracić czas. Tego brakuje mi w Wilnie, czasem.
Tak, tęsknie za Krakowem. Bo Kraków to Kraków.
Przeważnie po kilku miesiącach przebywania w innym kraju dochodziłam do etapu: "wszędzie dobrze, ale w Krakowie najlepiej". Dzisiaj jednak Wilno wydało mi się aż tak moje, krakowskie. Aż miło.
Nieraz pada pytanie dlaczego przyjechałam do Wilna: ciekawość miejsca. Dlaczego zostałam: ciekawość ludzi. Czasem wystarczy tylko tyle.
Subiektywny przegląd newsów. Każdego dnia czytamy pozornie tylko ważne informacje. Ucieka nam cały smak i smaczek. Oto wydarzenia o których mogliby Państwo się nie dowiedzieć.
Numer 1. Nie zapomnij wziąć papieru!
Załatwianie codziennych spraw fizjologicznych uczniów jednego z LO w Słupsku nigdy nie było tak trudne. Dyrektor szkoły uznał, że papier toaletowy to towar deficytowy i należy go...wydzielać uczniom. Kolejność jest więc następująca: najpierw do pani woźnej po wydzieloną ilość papieru toaletowego, a następnie do łazienki. Dlaczego skomplikowano życie biologiczne uczniów? Winni są uczniowie, którzy z szarych rolek zaczęli robić m.in. wodne bomby.
Numer 2. Wygraj swój pochówek!
Lokalne radio Galaxy w Bawarii przygotowało dla swych słuchaczy niezwykły konkurs. Najciekawsza jest nagroda, można wygrać... zwrot kosztów swojego pogrzebu. Jak mówią radiowcy pomysł miał pomóc przełamać tabu jakim jest temat śmierci. Ogłoszenie wyników i wręczenie nagrody: 3 tysięcy euro na pochówek, już jutro.
Numer 3. Takie rzeczy tylko w Stanach!
Ślub-najważniejszy moment w życiu. W Kalifornii młodzi państwo wpadli na pomysł, że tą uroczystośc można urozmaicić i sakramentalne "tak" powiedzieli sobie poprzez... komunikator Skype. Żadna fanaberia: talu, ona w Samuel - Pan Młody przebywał w izolatce z powodu infekcji płuc, więc nie mógł spotkać się ze swoją wybranką - Helen. On był więc w szpitalu, ona w pobliskim kościele.
Numer 4. Jeśli być kobietą to tylko na Białorusi!
Świętowanie 8 Marca na Białorusi rozpoczęto już w weekend. Dzień Kobiet jest dniem wolnym od pracy, w tym roku także i dzień poprzedzający święto – poniedziałek, był wolny. Milicjanci z drogówki zatrzymywali samochody i wręczali kobietom za kierownicą kwiaty. W zakładach pracy z okazji 8 Marca panie dostały premie, organizowano koncerty, a życzenia można było składać za pośrednictwem gazet zakładowych. Żyć nie umierać!
Numer 5. Plastelina dla prezydenta!
Poszczególne polskie ministerstwa ogłosiły przetargi na materiały biurowe. Na liście zakupów pojawiła się również plastelina, a dokładnie 20 opakowań 6-kolorowej. Prócz niej zamawiane są również typowe akcesoria i przybory biurowe. Choć wymagania poszczególnych ministerstw z każdym rokiem rosną. Oto temperówki dla ministerstwa sportu muszą być koniecznie w kształcie klina i ze stopu magnezu. Długopisy dla ministerstwa kultury koniecznie muszą wyciągać co najmniej półtora kilometra linii ciągłej…a najlepiej 3 kilometry. Koń by się uśmiał!
Numer 6. Pomysłowość przemytnika bez granic!
Na polsko-białoruskim przejściu granicznym w Terespolu policja zatrzymała Białorusinkę, która starała się przemycić zegarki warte 200 tysięcy złotych. Nic nadzwyczajnego? O nie! Rzeczona Pani ukryła swoje skarby termosie z herbatą, kanapkach z salami, cześć łupu zatopiona była w jogurtach, bigosie i galaretce wołowej a także… w biustonoszu. Nagrodzić za pomysłowość!
Numer 7. Na łowy do supermarketu!
Naukowcy z University od Michigan donoszą, że w centrach handlowych na całym świecie konsumenci kontynuują pierwotne zwyczaje polowania i zbieractwa. Naukowcy, przyglądając się zwyczajom zakupowym dostrzegli wyraźną analogię do zwyczajów przodków. Wyprawy do centrów handlowych przypominają wyprawy łowieckie i zwyczaj zbieractwa, stanowiące podstawę utrzymania społeczeństw pierwotnych.
Numer 8. Rugbista na Dzień Kobiet!
Na nietypowy pomysł uczczenia święta kobiet wpadli gdańscy rugbiści. Postanowili pokazać więcej niż widać podczas meczu, i nie tylko podczas meczu… Prezentem świątecznym była naga galeria zawodników gdyńskiej drużyny. Panowie wystąpili osłonięci jedynie ręcznikami lub piłkami do rugby. Pomysł pochodzi z... zajęć PR-owskich na uniwersytecie, w któych uczestniczył jeden z zawodników. To sposób, by wynagrodzić obecne fanki i przyciągnąć nowe. Ile nowych fanek przybędzie?
Numer 9. Ślizg na bosaka!
Meksykański biznesem Fernando Reina Iglesias jest od dziś najszybszym człowiekiem, który ślizga się na wodzie na bosych stopach. Nowy rekord świata wynosi 246 kilometry na godzinę. Jazda na wodzie na bosych stopach to nie lada wyzwanie. Choć na pierwszy rzut oka przypomina jazdę na nartach wodnych, to na tym podobieństwa się kończą. W tej dyscyplinie narty zastępują bose stopy, a uczestnicy liną przypięci są do helikoptera nie do motorówki.
Numer 10. Hot news!
W godzinach wieczornych grupa pracujących do późna dziennikarzy Wilnoteki wzięła udział w prezentacji unikalnych kursów wychodzenia z nałogów metodą Gienadija Szyczko. Prezentacja odbyła się w wileńskim DKP. Mimo późnych godzin uczestnicy spotkania z uwagą wysłuchali prelekcji a także wzięli udział w zajęciach praktycznych dotyczących wychodzeniu z nałogu alkoholowego, nikotynowego i innych uzależnień. Choć sama tematyka kursu jest odległa dziennikarzom, to z entuzjazmem i żywym zainteresowaniem postanowili zgłębić tajniki tej tematyki. Przeć dobry dziennikarz powinien znać się na wszystkim!
Powstały w 1952 roku film "W samo południe" jest najbardziej znanym amerykańskim westernem wszech czasów. W Polsce film ten jest często nierozumiany i traktowany jako kiczowaty western.
W wieleńskiej wersji przyjaciele nie opuścili szeryfa Willa Kane, razem z nim byli podczas walki w wyborach. Byli wraz z nim także i wczoraj, w samo południe. Wspólnie modlili się, dziękując za zwycięstwo. Czytam doniesienie: "Msza święta dziękczynna w Kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej za zwycięstwo AWPL zgromadziła kilkaset osób". I cisza. Żadnego komentarza, żadnej kąśliwej uwagi.
W 2008 roku, gdy AWPL startowało z listy numer 8, kierujący partią wierzyli, że będzie to szczęśliwa liczba, bo dla mieszkańców Wileńszczyzny ósemka jest kojarzona z 8 września - świętem Narodzenia Najświętszej Marii Panny, a 8 grudnia z świętem Niepokalanego Poczęcia NMP. Być nie może - to przeszło bez echa i jakiegokolwiek komenatrza?! Dalej: po wyborach 2008 - msza dziękczynna za sukces AWPL. W 2009 roku w 15-lecie partii w 2009, jak należy, uroczysta msza święta. I teraz, pod koniec stycznia 2011 początek kampanii AWPL - na mszy św. w kościele św. Piotra i Pawła, zabrzmiało: ”Będziemy prosić Pana Boga o wsparcie i zawierzymy się Opatrzności Bożej".
"W Polsce to by nie przeszło" - ciśnie mi się na usta. Doświadczam zagubienia i dezorientacji, ogrania mnie ten sam stan jak po oglądnięciu kabaretu "Blok wyborczy CHATA Lewickiego". Zwerbalizowana reakcja, to samoczynnie podnoszące się brwi, wykrzywiające się usta mówiące: "Ale o co chodzi?". W libretto tego muzyczno-słownego dramatu wyjaśnia mi się, że to "specyficzny humor maestro", będącego "pierwszą "skrzypką" Litwy". Być może obecna w obu przypadkach "specyficzność" nie pozwala mi przyjąć i zrozumieć jak wszyscy dookoła. Odnośnie do mszy za/od partii i kabaretu, mogę wypowiedzieć się łącznie, dla mnie to kiczowaty western. Próżno szukać na Wileńszczyźnie podzielających me odczucia.
Naturalny mój odruch: pięknie to wyreżyserowane! Idealnie zgadza się z wszystkimi zasadami prowadzenia skutecznych kampanii wyborczych. Analizując wspólnie z W.Jabłoński specjalistą od marketingu politycznego ostatnie wybory w Polsce byliśmy w stanie przewidzieć co się stanie w kolejnych dniach kampanii - co powiedzą szefowie i jak zareagują ludzie. Wydawało mi się wtedy, że wszystkie te pseudo tanie sztuczki marketingowe nie mają racji bytu, że nikt się na to nie nabierze. A jednak działało i działa nadal! Swego czasu uświadomiono mi, że w kampanii wyborczej to te czytelne hasła, proste przekazy, jasno określony przeciwnik (najlepiej wróg, atakujący nas) przeciwko któremu łączymy się we wspólnej walce i emocje decydują o skuteczności, sukcesie i ostatecznym zwycięstwie w wyborach. Choć z pozoru wydają się być zbyt czytelne, przejaskrawione i kiczowate. Jeden z kierujących komunikacją medialną w wyborach parlamentarnych PO (abstrahując już od sympatii politycznych) powiedział mi kiedyś: "To że ty się nie nabierasz i widzisz, że król nie ma szat, nie oznacza, że ludzie się nie nabiorą". Europoseł dla którego pracowałam kiedyś ujął to jeszcze bardziej dobitnie: "Panujesz nad emocjami-wygrywasz. Spróbuj zagrać kościołem, to zawsze się sprawdza".
Podstawowym celem funkcjonowania partii politycznych jest zdobycie władzy i utrzymanie jej. Nie zapominajmy o tym. Jestem gorącą zwolenniczką oddzielanie działalności partii politycznych i polityki jako całości, od Kościoła.
Bynajmniej nie chodzi mi o prostą krytykę AWPL.
Zdążyłam już zauważyć, że na Wileńszczyźnie vsio po drugomu. Jeśli szukać gdzieś niezmąconej wiary w ideały, romantycznej nadziei na lepsze jutro to tylko tutaj. AWPL to jak rodzina, nie ma negatywnych konotacji, nie ma krytyki. Jest wiara w czynione dobro, sympatia, pozytywne emocje i aura partiotyzmu unosząca się nad wszystkim. AWPL to taki potencjalny pierwszy element platońskiego państwa idealnego. Niepasujący do reszty, bo to fragment zupełnie innej układanki.
Brak alternatywy to stan najgorszy z możliwych. Tylko zdrowa konkurencja rodzi coś dobrego. Tylko kiedy mamy z czego wybierać , kiedy możemy porównać do czegoś podobnego, tego samego typu, wtedy mamy faktyczny ogląd na sprawę. Krytyka (choćby komentarz!) jest równie ważnym mechanizmem funkcjonowania władzy publicznej jak wszystkie inne demokratyczne instrumenty. Tylko że, w przypadku AWPL , krytykując nie pozostawiamy sobie żadnej alternatywy. Głupie byłoby zamurowanie drzwi wejściowych, kiedy nie mamy wyjścia awaryjnego.
Mieszkańcy stołecznej dzielnicy Justyniszki posadzili w ubiegłym tygodniu ponad 4 tys. krzewów. Aleja Uśmiechów (Šypsenų) obsadzona została krzewami róż...
Ruszyła 27. edycja plebiscytu czytelników „Kuriera Wileńskiego” „Polak Roku 2024”. Celem konkursu jest wyróżnienie osoby zasłużonej dla polskości na Wileń...
W niedzielę, 6 października, papież Franciszek ogłosił nazwiska 21 nowych kardynałów. Jest wśród nich Litwin – abp Rolandas Makrickas. Konsystorz, na któ...
Papież Franciszek w niedzielę, 6 października, powiedział, że małżonkowie mogą kłócić się, ile chcą, pod warunkiem, że pogodzą się na koniec dnia. „...
Publikacje wyrażają jedynie poglądy autorów i nie mogą być utożsamiane z oficjalnym stanowiskiem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i Fundacji „Pomoc Polakom na Wschodzie"