Życie Wincuka Dyrwana


Występ Stanisława Bielikowicza w Lidzbarskim Domu Kultury w 1977 roku, fot. tygodnik.lt
"Tygodnik Wileńszczyzny", 2-8.02.2012, nr 594
Przez wiele lat Dominik Kuziniewicz oraz poeci, którzy brali udział w kaziukach-wilniukach w Lidzbarku Warmińskim starali się znaleźć trochę wolnego czasu, aby pokłonić się swemu rodakowi, znakomitemu gawędziarzowi Stanisławowi Bielikowiczowi.
Spoczął na lidzbarskim cmentarzu, chociaż zmarł nagle w Olsztynie, gdzie pracował w szkole jako nauczyciel. Odszedł 12 grudnia 1981 roku. Dla Wincuka z Pustaszyszek (Kuziniewicza) Wincuk Dyrwan (Bielikowicz) był swoistym nauczycielem.

W Lidzbarku mieszkają dziś potomkowie Bielikowicza. Z synem brata Zygmunta Bielikowicza – Lechem oraz krewnym Władysławem Strutyńskim spotykamy się już od prawie 25 lat. Każdy występ Wincuka z Pustaszyszek w tym mieście jest postrzegany jako kontynuacja dzieła niezapomnianego gawędziarza.

Liczna rodzina Bielikowiczów po przymusowej repatriacji i opuszczeniu Wileńszczyzny w tym przeuroczym mieście nad Łyną znalazła sobie przystań życiową. Tu, w Lidzbarku, rodzeństwo Bielikowiczów spotkało się po wojnie, a matka, pani Walentyna wzięła na swoje barki wychowanie pięciorga dzieci. Ojciec, Edward Bielikowicz, wraz z innymi zakładnikami-Polakami został zamordowany w czasie wojny i spoczął w zbiorowej mogile w Święcianach.

Wśród piątki dzieci swym żywym charakterem wyróżniał się Stanisław, późniejszy popularyzator gwary wileńskiej. Z ogromnej tęsknoty do stron rodzinnych po latach napisał takie strofy:

„Już nas nie wrócisz cudem na ojczyste łono
Wielka Księżno Wilna, Ostrobramska Pani
Nie w Twojej ziemi dni swych dożyć my skazani
I nie w swojej nam kości położyć sądzono”…

Z tymi słowami w imieniu środowiska inteligencji olsztyńskiej wystąpił podczas uroczystości mianowania biskupa Józefa Glempa na arcybiskupa-metropolitę gnieźnieńskiego i warszawskiego, czyli prymasa Polski.

Stanisław był gawędziarzem. Gwara wileńska była dla niego tym, z czym się nie rozstał przez całe życie. Rósł na ziemi, gdzie przeplatały się mowy polska, białoruska, rosyjska, litewska i ta mieszanka kulturowa była niewyczerpanym źródłem w jego twórczości.

Dom znad rzeki Kendzierzyna

Rodzina przed wojną mieszkała nad rzeczką Kendzierzyną w miasteczku Melegany w powiecie święciańskim. Bielikowiczowie należeli do zubożałej zaściankowej szlachty, która pod względem pracowitości i mienia niczym się nie różniła od chłopów, chyba że postawą, jaka cechuje ludzi szlachetnie urodzonych. To w ich rodzinie, niezależnie od zmieniającej się władzy, czczono najważniejsze święta polskie. Rodzina wiedziała, że 3 Maja, 15 sierpnia, 11 Listopada ojciec włoży mundur żołnierski, przypnie odznaczenia i tak uroczyście spędzi świąteczny dzień.

Pan Edward, uczestnik I wojny światowej, po 1920 roku wrócił na swoją ukochaną Wileńszczyznę. Był spokrewniony z rodziną szlachecką Miesojedowów, która też w dawnych czasach osiadła w okolicach Święcian. Potomkowie tej rodziny również swoją wędrówkę powojenną zakończyli w Lidzbarku. Edward Bielikowicz, jak na tamte czasy, był człowiekiem wykształconym. Pełnił funkcję sekretarza w gminie oraz prowadził gospodarkę. Matka Walentyna dobrze znała obyczaje ludowe, które przekazywała swym dzieciom. Ale najbardziej był tym zainteresowany Staś, trzecie dziecko w rodzinie. Przed nim urodzili się Jadzia i Zygmunt, zaś młodszymi od niego były dwie siostrzyczki – Władysława i Alina. Niemal przez całe dalsze życie byli razem. Pożoga wojenna rozproszyła rodzinę, ale w Lidzbarku znów byli razem i nawet mieszkali w jednym domu.

Staś ukończył szkołę powszechną, a w 1935 roku wstąpił do gimnazjum w Święcianach. Niestety, rok 1939 nie pozwolił mu na zdobycie matury, ale zamiłowanie do literatury, muzyki pomogły mu przetrwać trudne czasy.

Bolesne rozdrapywanie ran

Była to tragedia dla rodzin polskich zamieszkałych w Święcianach i pobliskich okolicach. Jest jedną z najczarniejszych kart w historii wojny na Ziemi Wileńskiej. Dla Bielikowiczów każdy przyjazd z Polski do Święcian był jak bolesne rozdrapywanie ran.

W czerwcu 1941 roku Wileńszczyznę zajęli Niemcy. 19 maja 1942 roku na drodze Święciany-Łyntupy zostali zastrzeleni trzej niemieccy funkcjonariusze. Napadu dokonała partyzantka sowiecka pod dowództwem Fiodora Markowa. Ale oskarżeni o tę akcję zostali Polacy. Pretekstem do tego było to, że jadąca z Niemcami tłumaczka Eleonora Rakowska, Polka, podczas strzelaniny zbiegła.

I już tej samej nocy w Święcianach Sauguma litewska aresztowała 50 zakładników. Wśród nich był Edward Bielikowicz. 20 maja wszyscy zostali rozstrzelani. Podobne mordy miały miejsce w Nowych Święcianach, Łyntupach, Hoduciszkach, Komajach. W kościele parafialnym w Łyntupach znajduje się tablica z nazwiskami 150 zamordowanych 20 maja 1942 roku. W komunikacie urzędowym Niemcy pisali, że za zabójstwo trzech Niemców z Rzeszy „rozstrzelano 400 sabotażystów i komunistów, przeważnie Polaków”.

Akcją mordowania Polaków kierował mjr Jonas Maciulevičius, komendant Saugumy w Święcianach. Sadysta osobiście torturował aresztowanych. W 1944 r. uciekł razem z Niemcami na Zachód, ale po latach został rozpoznany w strefie francuskiej i jako zbrodniarz wojenny wydany Polakom. Został skazany na karę śmierci.

Po pewnym czasie miejscowi ludzie, ekshumowali zamordowanych, by pochować ich według katolickich obrzędów na cmentarzu święciańskim. Zdjęcie z ekshumacji, na którym pogrążeni w smutku kroczą najbliżsi, zachowane jest w rodzinie Lecha, wnuka Edwarda i Władysława Strutyńskiego, którego matka była przesłuchiwana jako świadek mordu.

Wyboru nie było

Na tym exodus rodzin pomordowanych się nie zakończył. Stanisław był poszukiwany przez Saugumę, więc ukrywał się u sąsiadów, a potem wyjechał na Białoruś, do Brasławia, Zygmunt zaś został wywieziony do Niemiec na przymusowe roboty.

W ciągu dwóch kolejnych lat przyszły animator folkloru Wileńszczyzny pracował jako robotnik lasu. A przy rąbaniu drzewa wsłuchiwał się w rozmowy Polaków białoruskich, poznawał ich gwarę, obyczaje. Doskonale rozumiał, że nie ma innej drogi, jak tylko wyjazd do Polski. Tym bardziej, że Zygmunt już tam był. Najstarsza córka Jadwisia pracowała w „wojenkomacie”, toteż udało się dość szybko zrobić dokumenty, Stasiowi dodano w nich kilka lat i wyruszyli. Całą gromadą, przez Korsze do Lidzbarka Warmińskiego. Tu nastąpiło połączenie rodziny. Zamieszkali wszyscy razem, jak niegdyś…

Stanisław jeszcze musiał odbyć służbę w wojsku: ukończył szkołę podoficerską, był pracownikiem tajnej kancelarii wydziału personalnego, walczył z bandami UPA w powiecie hrubieszowskim. Gdy jednak wrócił do Lidzbarka, nie widział innej drogi, jak droga kultury. To w Lidzbarku zaczął pracować zawodowo jako gawędziarz – przed seansem filmowym w kinie gawędził po wileńsku. A że już wtedy zamieszkało tu wielu wilniuków, jego występy cieszyły się wielkim powodzeniem. To w tamtym okresie ułożył dwuwiersz, który do dziś jest w Lidzbarku powtarzany:

„Na Lidzbarskim Rynku jedna lampa mruga
I dla autochtonów i dla tych zza Buga”.

Jednocześnie ukończył Liceum Pedagogiczne, zaczął uczyć w szkołach języka rosyjskiego – w Giżycku, Lidzbarku, Olsztynie. Z pracą pedagogiczną nie rozstał się do końca życia.

Zamiast nagany – żart

Pasją życiową było kultywowanie folkloru Wileńszczyzny. Przez dwadzieścia pięć lat Wincuk Dyrwan czytał w radiu olsztyńskim felietony w gwarze wileńskiej, które cieszyły się ogromnym powodzeniem wśród słuchaczy.

Stanisław Bielikowicz był konsultantem językowym podczas kręcenia zdjęć do popularnego filmu Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi”, sztuki Tadeusza Dołęgi- Mostowicza „Znachor” wystawionej w Teatrze im. Stefana Jaracza. Za jego życia była wydana książka „Wincuk gada”. Natomiast po śmierci mistrza ukazała się druga część gawęd Wincuka pod tytułem „Fanaberie Ciotki Onufrowej”.

Lech Bielikowicz ze swoim stryjem spędził niejedną wspaniałą chwilę. Zwłaszcza wtedy, gdy stryj brał go na wycieczkę kajakową lub na biwak. Zawsze podziwiał jego poczucie humoru i tolerancję wobec słabostek ludzkich.

„Pamiętam wspomina byliśmy nad jeziorem Serwy. Nocowaliśmy tam a nieopodal biwakowali harcerze z Łodzi. No i tak się stało, że chłopaki podkradli nam konserwy, głodni byli widocznie. Gdy stryj zobaczył, że konserwy znikły, jedynie co zrobił, to zaśpiewał im piosenkę, którą na poczekaniu ułożył:

Oj, harcerze z miasta Łodzi,
Kraść konserwy się nie godzi,
Bo jak złapię na kradzieży
Dam w dupę jak należy
Oj, kiedy jedziesz na jezioro Serwy
To nie zabieraj z sobą konserwy…”

Ostatni występ Wincuk Dyrwan miał 6 grudnia 1981 roku w Sali Pilniku. Razem z Władysławem Strutyńskim przymierzali się do większego wileńskiego programu.

Kontynuator z Pustaszyszek

Gdy do Lidzbarka przybył, przed ponad ćwierćwieczem, Teatr Polski z Wilna, Władysław Strutyński zauroczony wymową, intonacją, dowcipem, jaki cechuje Dominika, zaproponował mu, by czytał gawędy Bielikowicza. Pomysł bardzo przypadł do gustu wileńskiemu radiu, gdzie audycję polską redagował Romuald Mieczkowski. W pierwszych latach kaziuków-wilniuków Radio Olsztyn nadawało również gawędy Wincuka z Pustaszyszek. I tak się rozkręciło. Wincuk z Pustaszyszek czytał najpierw felietony Wincuka Dyrwana, a gdy zapas się wyczerpał, zaczął pisać swoje. I tak pisze je do dziś.

Lech Bielikowicz w Lidzbarku mieszka i pracuje prawie już 40 lat w mleczarni lidzbarskiej, pełni skromne funkcje brygadzisty. – Nie udało się zdobyć wyższego wykształcenia, ale z żoną zrobiliśmy wszystko, aby nasza trójka dzieci zdobyła wykształcenie. I tak się stało. Mam ogromną nadzieję, że być może już w tym roku latem pojedziemy razem do miejsc święciańsko-wileńskich, by pokłonić się prochom naszych praojców – mówi Lech Bielikowicz.