Życie jak wspinaczka. 2022 – Rokiem Wandy Rutkiewicz


Na zdjęciu: Wanda Rutkiewicz, fot. magwil.lt/Materiały prasowe
14 października 2021 r. Sejm Rzeczypospolitej Polskiej ustanowił 2022 – Rokiem Wandy Rutkiewicz – himalaistki, która słynęła z mocnego charakteru i lubiła rywalizację, szczególnie damsko-męską. Oprócz zdobycia Mount Everestu jako pierwsza kobieta stanęła na K2. Marzyła o podboju wszystkich czternastu ośmiotysięczników świata, czyli o sięgnięciu po tzw. "Koronę Himalajów", co byłoby bezprecedensowym wydarzeniem w damskiej wspinaczce na najwyższe góry. Najwybitniejszą polską alpinistkę, bo tak określa się Wandę Rutkiewicz, po raz ostatni widziano żywą w masywie Kanczendzongi 12 maja 1992 roku.
Wanda Rutkiewicz była dzieckiem wojny, gdyż przyszła na świat 4 lutego 1943 roku w Płungianach na litewskiej Żmudzi jako córka Zbigniewa Błaszkiewicza i Marii z domu Pietkun. Rodzice poznali się po tym, kiedy wojna przygnała późniejszego ojca, inżyniera z zawodu, z Łańcuta na Podkarpaciu aż na Litwę. W Płungianach, w domu, który należał do dziadka Jana Pietkuna – muzyka w dworskiej orkiestrze księcia Michała Mikołaja Ogińskiego, później zaś – administratora dóbr dworskich, w roku 1941 urodził się Jureczek, a po dwóch latach – Wanda. 

Po szczęśliwym przetrwaniu zawieruchy wojennej, w roku 1946 Błaszkiewiczowie zdecydowali udać się do Łańcuta, do teściów, a droga ta wydłużyła się na cały miesiąc. Tu urodziła się im druga córka – Nina. W Łańcucie nie zatrzymali się jednak na długo, przenosząc się do Wrocławia, gdzie ojciec podjął pracę w Biurze Projektów Budownictwa Komunalnego, a matka zajmowała się domem.

Początek pobytu w stolicy Śląska nie należał do szczęśliwych. W Wielkanoc 1948 roku w okolicznych domach, gdzie mieszkali, posypały się szyby. Znaleziony niewypał, jakich wówczas we Wrocławiu było na pęczki, eksplodował, a wśród trzech śmiertelnie porażonych chłopaków znajdował się też Jureczek. Ponad rok później Maria Błaszkiewicz powiła czwarte dziecko – Michała, mającego być "zamiast Jureczka".

Nie dane było Wandzie pijać w dzieciństwie ptasiego mleka. Ojciec, inżynier sanitarny, był wynalazcą, posiadaczem aż siedmiu patentów w zakresie biologicznego oczyszczania ścieków. To on pokazał Wandzie pierwsze góry. Cichy, spokojny, kulturalny. Samotnik, coraz bardziej nieufny do ludzi, podejrzewający wszystkich o nieuczciwość. W domu doskwierała nędza, bo mało zarabiał. W piwnicy trzymali dającą dzieciom mleko kozę, którą Wanda wypasała w Parku Szczytnickim.

Ojciec chciał, by żona podjęła pracę i pomogła wiązać przysłowiowy koniec z końcem. Ta natomiast nie kwapiła się tego czynić, co prowadziło do coraz bardziej wyraźnych rozdźwięków, aż wreszcie, podjąwszy decyzję o rozwodzie, ojciec wyprowadził się z domu, przenosząc się do Łańcuta. Tam zresztą rozegrał się kolejny rodzinny dramat: w roku 1972 został on w bestialski sposób zamordowany przez lokatorów wynajmowanego domu i zakopany w ogrodzie. Wandzie wypadła straszliwa misja – identyfikowania zmasakrowanego ciała rodzica.

Od najmłodszych lat przyszła wielka dama światowego himalaizmu broniła swej niezależności. "Opiekowanie się młodszą siostrą było dla mnie ograniczaniem wolności. Ogromnie nie lubiłam, gdy chciała dokądś ze mną pójść. Mniej przeszkadzało mi zajmowanie się młodszym bratem, nawet gdy narobił w majtki, a ja musiałam zrobić z tym porządek. Ale on nie próbował wkraczać w moje życie" – zwierzała się po latach.

Po ukończeniu w roku 1955 szkoły podstawowej kontynuowała naukę w II Wrocławskim Liceum Ogólnokształcącym, a po uzyskaniu matury pomyślnie dostała się na wydział łączności Politechniki Wrocławskiej Studiując, dorabiała, a wszystkie pieniądze zaraz oddawała matce. Być może wtedy postanowiła, że nie będzie taką kobietą jak matka: ciepłą, miękką, delikatną. Nigdy nie da się porzucić żadnemu mężczyźnie. Ona będzie porzucać. Zaimponuje ojcu, pokaże mu, kogo opuścił; silną i mądrą Wandę.
I taka była do końca – według tych, którzy ją znali: nienormalnie ambitna, wymagająca, chłodna. Ona porzuciła najpierw pierwszego, potem drugiego męża. Nie miała dzieci. "Nie chciałam rezygnować z gór, wybrałam samotność" – mówiła z perspektywy czasu. 

Odważna i bezwzględna – obawiała się piwnic i pustych dużych mieszkań. Bała się ludzi, przyznając się zresztą do tego. Wszystkich trzymała na dystans. Emocje – pod kontrolą. Nigdy na luzie, żadnych reakcji na pokaz, żadnej łzy. Żadnych powitań cmoknięciem w policzek, nawet z bliskimi. Nie należała do świata kobiet, w którym codzienność – to mężowie, dzieci, obiady. Żadnych ploteczek, żadnego gadania bez potrzeby. Nie cieszyła się ludźmi, a raczej tym, pomoże im pokazać, zademonstrować, udowodnić.

Dziewczynę ciągnęło do sportu, co z pewnością odziedziczyła po ojcu – wielkim zapaleńcu zdrowego kształtowania ciała. Codziennie przed lekcjami w szkole podstawowej przy ulicy Parkowej korzystała z terenów, urządzając sobie poranne bieganie. Trenowała również w "Parasolu" Wrocław. Zaczęło się od biegów, później był skok w dal, w wolnych chwilach – rzut dyskiem. Skok wzwyż? Też go próbowała! Trenerzy wyrywali sobie talent do kolejnych dyscyplin, a młoda Błaszkiewicz, robiła swoje. W 1961 roku zajęła pierwsze miejsce w mistrzostwach Polski klubów uczelnianych w kolejnej konkurencji, tym razem w… pchnięciu kulą!

Będąc studentką politechniki, zaczęła grać w Akademickim Związku Sportowym. Wybór padł na siatkówkę, w której oczywiście świetnie sobie radziła, choć warunki fizyczne nie były imponujące, bo miała tylko 168 cm wzrostu. We Wrocławiu najlepsza była "Gwardia". Milicyjny klub przeciągnął zaraz po studiach utalentowaną studentkę na swoją stronę. Błaszkiewicz grała bowiem w sierpniu 1965 roku na Uniwersjadzie w Budapeszcie, jeszcze jako siatkarka AZS-u Wrocław. A gwardzistką była kilka lat, całkiem nieźle radząc sobie na pozycji atakującej. Coraz częściej mówiło się o szansach na powołanie do siatkarskiej reprezentacji Polski, a nawet o wyjeździe na igrzyska w Tokio. Ona stawiała jednak na góry. 

Pierwsze kontakty ze wspinaczką zaczęły się w podjeleniogórskich Sokolikach, dokąd w roku 1961 udała się za namową darzonego sympatią Bogdana Jankowskiego, pracownika naukowego Politechniki Wrocławskiej, a przy tym aktywnego taternika i alpinisty. Już pierwszy wyjazd niezbicie dowiódł, z kim mają do czynienia, o czym jego inicjator tak wspominał: "Myślałem raczej o wyjeździe turystycznym a nie o namawianiu Wandy na wspinaczkę. Pojechaliśmy w Sokoliki, posadziliśmy Wandę na pniu pod Wielkim Kominem w Sukiennicach i powiedzieliśmy: "Ty tu siedź, a my zaraz do ciebie zejdziemy". Zaczęliśmy się wspinać z Johnem Wachowiczem, też już dawno nie żyjącym, z drugiej strony Sukiennic, tyłem Wielkiego Komina. Będąc w najtrudniejszym miejscu, słyszę przez szczelinę jakieś sapanie. Mówię: "Słuchaj John, zdaje mi się, że Wanda się wspina". John na to: "A co ty, głupi?!".

Wychodzimy na górę i widzimy Wandę 20 metrów nad ziemią, solo bez liny. Ledwo się trzyma, bo komin jest szeroki. John był znany z kwiecistego języka, nie zawsze eleganckiego, więc go proszę: "Tylko nic nie mów, bo ona spadnie". Zawiązałem pętlę na linie i zrzuciłem krzycząc: "Wanda, łap się!". Ona tę linę z obrzydzeniem odrzuciła i wylazła sama na górę. To była jej pierwsza wspinaczka. Tak się zaczęło, no i potem już szła swoją drogą".

W 1962 roku ukończyła kurs taternicki na Hali Gąsienicowej. Pierwsze ambitne szlaki wspinaczkowe Wanda prowadziła w Tatrach, także w zespołach kobiecych. Przejściem Wariantu R – legendarnej drogi, przecinającej urwiska wschodniej ściany Mnicha – zwróciła na siebie uwagę środowiska wspinaczkowego.

Po dwóch latach powróciła w Alpy, by z bardziej doświadczoną Haliną Krüger-Syrokomską dokonać pierwszego kobiecego przejścia wschodniej ściany Aiguille du Grépon w Masywie Mont Blanc. Obie panie – ówcześnie dwie najlepsze polskie alpinistki – rok później pokonują osławiony Filar Trolli w Norwegii. Czynią to jako pierwsze w zespole kobiecym, a ósme w ogóle.

W kolejnych latach Wanda zwróciła się ku górom bardziej egzotycznych łańcuchów. W 1970 roku wzięła udział w kierowanej przez Andrzeja Zawadę wyprawie w Pamir i zdobyła Pik Lenina (7134 m n.p.m.). Rok później ruszyła w Hindukusz. Ekspedycją kierował Janusz Kurczab, a Wanda jako pierwsza Polka i jedna z pierwszych kobiet weszła na Noszak (7492 m n.p.m.). Po tych sukcesach upatrzyła sobie góry najwyższe.

W 1975 roku stanęła na dziewiczym Gaszerbrumie III (7952 m n.p.m.). W 1978 roku na krótko wróciła w Alpy. Była w składzie pierwszego zespołu kobiecego, który przemierzył zimą północną ścianę Matterhornu (4478 m n.p.m.).

Kilka miesięcy później Wanda odnosi swój największy sukces. 16 października 1978 roku jako pierwsza osoba z Polski i pierwsza Europejka (a trzecia kobieta w ogóle) staje na najwyższym szczycie Ziemi – Mount Evereście (8848 m n.p.m.).

Zdobycie najwyższej góry świata przez Wandę Rutkiewicz było jak kamieniem milowym w karierze najsłynniejszej himalaistki, tak również całego polskiego himalaizmu, przyjętym wszak przez mężczyzn z wyraźnym przekąsem. W czasach, gdy Wanda Rutkiewicz rozpoczynała zdobywanie szczytów, w środowisku wspinaczy panowało przekonanie, że "baby nie umieją się wspinać albo nie powinny". 

Sukcesy Rutkiewicz, w szczególności ten na Evereście, irytował jej kolegów "po fachu". Wanda skupiała na sobie uwagę mediów, które informowały, że była pierwszą na Evereście Polką a nie Polakiem. Jak napisał znawca historii himalaizmu Janusz Kurczak, "wyznaczyła absolutny rekord Polski, który mężczyźni mogli już tylko wyrównać".

Wyczyn Polki nabrał dodatkowego symbolicznego znaczenia, gdyż dokładnie zbiegł się w czasie z dniem wyboru Karola Wojtyły na papieża. Rok później podczas audiencji Jan Paweł II miał powiedzieć do himalaistki: "Dobry Bóg tak chciał, że tego samego dnia weszliśmy tak wysoko". 

Pełen sukcesów okres przerywa nieszczęśliwy wypadek na kaukaskim Elbrusie (5642 m n.p.m.). Jeden z członków jej zespołu niefortunnie się potyka i podcina Wandę, która upadając łamie lewą kość udową. Niestety, kontuzja leczyła się bardzo powoli. Przełom przynosi rok 1985. Wanda w stylu alpejskim przechodzi południową ścianę Aconcagui (6962 m n.p.m.) w Andach. Kilka miesięcy później w zespole kobiecym zdobywa Nanga Parbat (8126 m n.p.m.). Z roku na rok poczyna sobie coraz dzielniej.

W 1986 roku jako pierwsza kobieta i pierwszy Polak wchodzi na swój upragniony K2 (8611 m n.p.m.). W 1987 roku z Ryszardem Wareckim jako pierwsi Polacy zdobywają Sziszapangmę (8013 m n.p.m.). Gasherbrum II (8035 m n.p.m.) "rzuca u swych kolan" w 1989 roku, a rok później staje na najwyższym z grupy siedmiu Gasherbrumów – Gasherbrumie I (8068 m n.p.m.).

Kolejne dwa ośmiotysięczniki – Czo Oyu i Annapurnę – osiąga podczas samotnej wspinaczki w 1991 roku, realizując własny plan zdobycia wszystkich czternastu piętrzących się dumnie w Himalajach i Karakorum najwyższych szczytów. Ten karkołomny pomysł nazwała w roku 1990 "Karawaną do marzeń". Wymyśliła go, bo zbliżała się do pięćdziesiątki. 

Świadoma uciekającego czasu i słabnącej wydolności organizmu, okrutnie testowanej w górach, postanowiła wejść w ciągu roku na osiem brakujących w "kolekcji" najwyższych szczytów świata. Mówiła o tym w mediach, szukała sponsorów. Tłumaczyła, że nie chce już tracić czasu i sił na wielomiesięczne organizowanie poszczególnych wypraw. Będzie dołączała do tych, które akurat w górach działają – mają założoną bazę i niższe obozy. W ten sposób nie straci aklimatyzacji, którą osiąga się tygodniami. 

Niektórzy przyjaciele mówili: "Nie idź, nie dasz rady, jesteś coraz słabsza, masz chorą nogę. To karawana nie po marzenia, ale po śmierć. Przecież nawet najlepiej przygotowani alpiniści potrzebują czterech-sześciu miesięcy na odzyskanie pełni sił po przekroczeniu granicy 8 000 m. Większość wejść w Himalajach wymaga minimum sześciu tygodni aklimatyzacji, nie mówiąc już o pogodzie, która może popsuć szyki każdej wyprawie". 

Ona jednak nie chciała słuchać, wyraźnie oswojona ze śmiercią, czego wyraz dawała na stronach własnych książek czy chociażby żegnając tragicznie zmarłego przy zdobywaniu Lhotse Jerzego Kukuczkę – drugiego po Włochu Reinholdzie Messnerze posiadacza "Korony Himalajów: "Ryzyko w górach zawiera w sobie możliwość śmierci. Bo zwłaszcza te najwyższe, mogą być niebezpieczne. Ale nikt z alpinistów nie myśli o śmierci i tym bardziej nie idzie w góry po to, by z nią igrać. Alpinistom, którzy zapłacili za swoją pasję najwyższą cenę, winni jesteśmy pamięć".

Ktoś policzył, że góry zabrały Rutkiewicz blisko czterdziestu przyjaciół i znajomych, m.in.: Jerzego i Wojciecha Biedermanów, Krystynę Lipczyńską, Macieja Pogorzelskiego, Halinę Krüger-Syrokomską, Barbarę Kozłowską, Tadeusza Piotrowskiego, Liliane i Maurice’a Barrard, Wojciecha Wróża, Dobrosławę Miodowicz-Wolf, Jerzego Kukuczkę, Kurta Lyncekrügera. 

Rozkochany w górach Kurt – neurochirurg z Berlina – był ważnym człowiekiem dla Wandy, gdyż darzyła go miłosnym uczuciem. W roku 1990 szli razem na leżący w pobliżu K2 Brod Peak. Kurt poślizgnął się na stromym lodzie. Widziała, jak spada. Jego ciało zostało na pięciu tysiącach metrów. Przerwała wyprawę. Jeden jedyny raz, choć tragiczne w skutkach wypadki zdarzały się wcześniej nieraz. "Za jakiś czas wrócę w góry" – zapowiadała – gdyż to moja codzienność".
Po zdobyciu w roku 1991 Annapurny musiała przełknąć "gorzką pigułkę", a to dlatego, że niektórzy zaczęli poddawać w wątpliwość wiarygodność tego wyczynu. Od początku wyprawy na tę górę wszystko sprzysięgło się przeciw Wandzie. W połowie drogi na szczyt spadające kamienie zraniły ją w nogę i Krzysztof Wielicki, kierownik wyprawy, nakazał jej zejście. Odmówiła. Pięła się dalej samotnie i bardzo wolno, walcząc z bólem i górą, aż w końcu tę zdobyła. 
W kraju zamiast gratulacji czekał na nią skandal. Polski Związek Alpinizmu wszczął śledztwo w sprawie tego wejścia. Wprawdzie po kilku dniach uznano jej rację, ale niesmak pozostał. "Wanda, uznaliśmy, że weszłaś, ale ja ci, k..., nie wierzę" – oznajmił Krzysztof Wielicki. Reinhold Messner bronił jej jednak: "Gdy pisałem książkę o Annapurnie, umieściłem w niej Wandę bez wahania, jako jedną ze zdobywczyń. Nie mam cienia wątpliwości, że tego dokonała". 
Pomówienie Wandy o to, że nie weszła na szczyt Annapurny było jedną z największych tragedii jej życia. Sytuacja ta tylko wzmogła determinację w dąże
niu do zdobycia kolejnego, dziewiątego w kolejności ośmiotysięcznika.

W marcu 1992 roku młodzi meksykańscy himalaiści Elsa i Carlos Carsolio zaproponowali doświadczonej koleżance wspólną wyprawę na Kanczendzongę, na której w owych czasach nie stanęła jeszcze kobieta. Przystała na to z mety mimo nienajlepszej kondycji zdrowotnej.

Miała się mierzyć z trzecią co do wysokości górą ziemi. Jej masyw – to kilka wiecznie zaśnieżonych ośmiotysięcznych wierzchołków. Najwyższy z nich – 8598 metrów. Tu przebiega granica Nepalu z Sikkimem – prowincją Indii. Stąd, jeśli świeci słońce, widać dalekie szczyty Mount Everestu, Lhotse. Makalu.
Wielu usiłowało tam wejść (pierwsza wyprawa miała miejsce już w roku 1905). W strachu przed mrozem, monsunem, brakiem tlenu i lawinami. Próbowali pokonać kopny śnieg, rozległe pola lodowców, lodowe rynny i szczeliny, zalodzone kominy. Wielu ciał nigdy nie odnaleziono.

Nieliczni dotarli, a jako pierwsi sztuki tej dokonali w roku 1955 Anglicy George Band i Joe Brown. Choć na sam szczyt nie weszli, zatrzymali się dwa metry poniżej. Podobno nikt (zgodnie z prośbą miejscowych władz) nie odważył się naruszyć spokoju bogów, władających Świętą Górą. Bogowie, choć niżej szaleją wiatry, mieszkają w zupełnej ciszy.

Wedle legend, podań ludowych, zapisków etnografów, relacji podróżników i opowiadań himalaistów, Kanczendzonga jest szczególnym miejscem na Ziemi. Z języka Tybetańczyków wiemy, że kang znaczy śnieg, chien – wielki, dzod – skarbnica, nga – pięć. Zatem Pięć Skarbów pod Wielkim Śniegiem. Kanczendzonga. Kryje sól, złoto i turkusy, święte księgi, oręż, cudowne leki. Tak twierdzą ci, którzy mieszkają w zielonych dolinach Sikkimu.

Gdy wybiła godzina karkołomnej próby, Wanda Rutkiewicz z wielkim trudem dotarła do bazy na wysokości 5500 metrów pod północną ścianą tej majestatycznej góry. Wszystko ją bolało, przeziębiła się, spuchła. Nie wiedziała, co się dzieje – zwykle aklimatyzowała się znacznie łatwiej. Zeszła do wsi, położonej na wysokości 3300 metrów. Wróciła po kilku dniach. Spuchła jeszcze bardziej: ręce, nogi, gardło. Jakby ją pokąsał rój pszczół. Oświadczyła jednak twardo: "Idziemy do góry!".

Zdążała najwolniej. Za Meksykanami, którymi kierował Carlos Carsolio, i za Arkiem Gąsienicą-Józkowym, młodym alpinistą z Zakopanego. Żaden przecież polski himalaista z nazwiskiem nie zgodziłby się iść w cieniu Wandy, z większością zresztą była skłócona. "Coraz mniej mam z kim rozmawiać, coraz więcej milczę" – mówiła tuż przed wyjazdem.

Nazywali ją abuela, co po hiszpańsku znaczy – babcia. W drugiej połowie kwietnia po raz pierwszy zaatakowali szczyt Kanczendzongi, ale burza śnieżna nie pozwoliła im tam wejść. Zawrócili do bazy, która stała na trawie, już wiosennie zielonej. Nad namiotami: trzy i pół kilometra ściany.

Dwójka Meksykanów z powodu silnych odmrożeń helikopterem odleciała do szpitala, Gąsienica-Józkowy zatruł się, męcząc się z gorączką i biegunką. Na drugi atak szczytowy gotowi byli więc jedynie Wanda i Carlos Carsolio. Szli osobno, tak wcześniej ustalili. Ona była powolna, Carlos – szybki. Spotykali się tam, gdzie wcześniej założyli obóz III i IV. Te jednak nie istniały, zasypane śniegiem. Biwakowali więc w śnieżnych jamach. Wanda gotowała zupę. Zjadła, zwymiotowała. Potem ledwie zdążyła odpiąć spodnie – taką miała biegunkę. Wszystko tuż przy Carlosie, bo zabrakło siły, by wygrzebać się z jamy. Nie chciała jednak wrócić.

Odpoczęli, ruszyli w stronę szczytu 12 maja o godzinie 3.50 nad ranem. Śnieg był głęboki, pod nim – lód. Wanda szła jeszcze wolniej niż dotąd. "Decydując się iść z kimś na szczyt – mówiła kiedyś w gazecie – idź z nim do końca. nawet jeżeli dzieli was różnica szybkości. Możesz go zostawić tylko wówczas, kiedy masz absolutną pewność, że twój partner idzie wolniej, bo zawsze chodzi w takim tempie. A nie dlatego, że poczuł się źle". "Idź, Carlos!" – powiedziała.

Carlos Carsolio zdobył Kanczendzongę. O ósmej wieczorem, kiedy wracał, spotkał Wandę. Rozmawiali przez kilka minut na wysokości 8200-8300 metrów. Podobno miał ją namawiać, żeby zeszła. Zrezygnował. "Miała w oczach tylko tę górę" – mówił później. Chciała raz jeszcze biwakować, choć nie posiadała przy sobie ani śpiwora, ani namiotu, ani gazu, ani jedzenia. Po biwaku – na szczyt, żeby być pierwszą kobietą na Kanczendzondze, żeby – bliżej Korony.
Carlos czekał na Wandę: najpierw w obozie czwartym (12 godzin), potem w drugim (2 dni). Zostawił tam dla niej namiot, śpiwór, gaz, jedzenie, radio. Zszedł do bazy. Pogoda popsuła się. Kanczendzonga zniknęła w śnieżnych chmurach. Carlos był bez sił. Arek Gąsienica-Józkowy – wciąż chory. "Mogłem wstać i pójść" – mówi dzisiaj. Szukanie jej byłoby jednak równoznaczne samobójstwu. Zabrakło mi odwagi na śmierć. Wanda też by się nie ruszyła. Nie widziałaby sensu".

Gdy wyprawa zeszła w doliny, Arek chciał coś zrobić, wezwać helikopter. Ale najbliższa wieś nie miała łączności ze światem. Helikopter i tak by nie pomógł przy tak złej pogodzie i takiej wysokości.

25 maja agencje podały, że gdzieś na północnej ścianie Kanczendzongi zaginęła wybitna himalaistka. Do drzwi warszawskiego mieszkania przy ulicy Sobieskiego zapukał Andrzej Zawada z Polskiego Związku Alpinizmu, by poinformować o tym matkę. Ona już wiedziała, syn Michał wcześniej oglądał "Wiadomości" i zadzwonił z Wrocławia. 

Według Marii Błaszkiewicz, nic się nie stało. Była święcie przekonana, że córka wróci. Z tą myślą po maniacku trwała do końca życia, co nastąpiło w wieku 103 lat w roku 2013. 

Kto twierdził, że Wanda Rutkiewicz nie żyje, nie miał wstępu do mieszkania przy Sobieskiego. Kto próbował czcić jej pamięć, usłyszał od Marii Błaszkiewicz wiele nieprzyjemnych słów. Na przykład, znajomi, którzy po pewnym czasie założyli komitet z wybitnym himalaistą Andrzejem Zawadą na czele. Miał on dbać o to, by Wandy nie zapomniano: świętować rocznice (np. wejścia na Mount Everest), nadawać jej imię szkołom i ulicom, organizować przeglądy jej filmów. Na trzecie zebranie komitetu przyjechała Maria Błaszkiewicz i rozpędziła je, stanowczo twierdząc o braku dowodów śmierci córki. Jej zdaniem, ta mogła zejść przecież ze szczytu z tybetańskiej strony i… zamieszkać w jednym z nepalskich klasztorów.

Przez lata od wydarzeń z maja 1992 roku narosło kilka legend o tym, co się stało z Rutkiewicz, choć ten najbardziej prawdopodobny scenariusz zakłada, że wskutek przebywania w "strefie śmierci" (powyżej 8 000 metrów) zbyt długo, jej wyczerpany organizm nie wytrzymał i odeszła we śnie z wychłodzenia oraz niedoboru tlenu. Mogła również odpaść od ściany przy próbie zdobywania szczytu lub zejścia z niego kolejnego dnia.

Brat Michał rok po zaginięciu wniósł do Sądu Rejonowego w Warszawie wniosek o wyznaczenie 13 maja 1992 roku jako daty śmierci siostry. W związku z apelacjami matki nastąpiło to dopiero jesienią 1996 roku. W rozwikłaniu zagadki zaginięcia wspaniałej polskiej himalaistki mnożyły się różne głosy, włącznie z tymi, że popełniła samobójstwo. Inni zaprzeczali, choć uważali, że na swój sposób szukała śmierci, stawiając jakże ryzykowne cele. Jej stwierdzenie: "Nie chcę umierać, ale nie mam nic przeciwko śmierci w górach" brzmi niczym wyrocznia.

Tak czy owak, a znalazła bezimienny wieczny spoczynek właśnie wysoko w górach, stanowiących największą fascynację jej życia. O tej fascynacji przekonywająco pisała w kilku monotematycznych książkach, mówiła na spotkaniach, m.in. też z rodakami w Wilnie, dokąd w lipcu 1988 roku wraz z Jerzym Kukuczką została zaproszona z okazji 35-lecia wydawania dziennika "Czerwony Sztandar". Nadarzyła się też wówczas okazja do spotkania się z mieszkającą w Płungianach cioteczną siostrą. Bo – warto dodać – ta rodzinna miejscowość na Żmudzi wciąż pamięta o wspaniałych alpinistycznych wyczynach swej krajanki, czego dowodem – nazwanie w roku 2018 ulicy, przy której niegdyś mieszkała, jej imieniem.

W Polsce o Wandzie Rutkiewicz, nagrodzonej m.in. za nie lada górskie podboje Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, przypominają takoż nazwy ulic w kilku miastach, patronuje ona szkołom i drużynom harcerskim. Ustanawiając rok 2022 – Rokiem Wandy Rutkiewicz, Sejm Rzeczypospolitej pragnie w 30. rocznicę jej śmierci oddać należny hołd kobiecie, która zdołała przełamać męską hegemonię w światowym himalaizmie.

Opracował Jerzy Wojtkiewicz

Materiał ukazał się w grudniowym numerze „Magazynu Wileńskiego” (2022)