Zamknięte koło historii


Słynna furta w Ladwarowie, fot. tygodnik.lt
"Tygodnik Wileńszczyzny", 24 - 30.03.2011, nr 549
Mój dziadek ze strony matki – Franciszek Iwanowski urodził się w 1877 r. Jego związek z Tyszkiewiczami zaczął się w r.1900 w Petersburgu, gdy skończył szkołę muzyczną jako organista. Na ostatnim uroczystym koncercie uczestniczył Jan hr. Tyszkiewicz, któremu gra Franciszka tak się spodobała, że zaangażował go do pracy w kaplicy przy pałacu w Wace, a za mieszkanie dał domek – organistówkę.
Podczas I wojny światowej, gdy do Waki zbliżali się Rosjanie, Franciszek zamurował zewnętrzne wejście do krypty z trumnami Tyszkiewiczów i zasłonił je posadzonymi krzewami. Dzięki temu krypta ocalała, nie została rozgrabiona. Za ten uczynek dostał od Jana Tyszkiewicza zegarek kieszonkowy z łańcuszkiem – widoczny na zdjęciu we wspaniałej książce Liliany Narkowicz „Tyszkiewiczowie z Waki” (Wyd. DiG Warszawa 2010).

W organistówce urodziła się w lutym 1919 r. moja mama Weronika, w 1921 jej brat Franciszek, w 1923 siostra Teresa, która zmarła mając trzy latka. Weronika była córką drugiej żony Franciszka, pierwsza zmarła przy porodzie wraz z narodzonym dzieckiem w szpitalu w Wilnie.

Notatka rozżalonego ojca

Domek – organistówka miał światło elektryczne. Były tu dwa pokoje (jeden ok. 15 m2, drugi ponad 20 m2), duża kuchnia z kranem oraz jasną spiżarką o powierzchni ok. 6 m2 z oknem, było WC i sień wejściowa. W kuchni stały dwa duże samowary z kominkami, duży piec do pieczenia chleba z otworem – ok. 60x80 cm – i kuchnia na fajerki opalana drewnem. Żelazka do prasowania na dyszę i na węgiel drzewny. Chleb piekła żona, która odeszła od Franciszka do zamożnego właściciela folwarku. Po odejściu żony piekł chleb sam i nauczył tego Weronikę, która zobaczyła swoją matkę dopiero po blisko 20. latach w Żukiszkach podczas odwiedzin swojej babci.

Na odwrocie wspomnianego wyżej zdjęcia dziadek zanotował: W niedzielę sierpnia 2-go 1925 roku na serdeczną pamiątkę smutku, że takich małych moich najukochańszych dzieci porzuciła Matka, a ja Ojciec w żalu pozostawszy i oddając was do Ochronki pod opiekę Matki Boskiej Ostrobramskiej sfotografował, i 5 sierpnia tegoż roku swoją najukochańszą córkę Weronikę oddałem do Ochrony. Weronika 7-go roku, Franciszek 5-go roku, Julia 3-go roku. Ja Ojciec – 48 lat.

W chórze z Ładyszem

Weronika skończyła Szkołę Podstawową w Wilnie w ochronce u sióstr zakonnych, a po przejściu do internatu będącego też pod zarządem tych sióstr ukończyła Gimnazjum im. Elizy Orzeszkowej przy ulicy Połockiej (z tamtych lat zachował się do dziś obrazek z Jezusem podpisany: Marjo wspieraj mnie abym nie upadła pod tym ciężarem. Pamiątka przyjęcia Iwanowskiej do Sodalicji. Wilno, dnia 9 / VI – 1935). Po ukończeniu Gimnazjum śpiewała w chórze międzyszkolnym i przykościelnym prowadzonym przez prof. Jana Żebrowskiego w budynku, w podwórzu kościoła parafialnego Bernardynów i św. Anny, ze słynnym po latach Bernardem Ładyszem. Często uczestniczyła w wycieczkach w okolice Wilna, nad jezioro Narocz. Brała udział w pochodach z transparentami „Żądamy kolonii w Kamerunie”, jako pokłosie podróży Stefana Szolc-Rogozińskiego, który 13 XII 1882 roku zorganizował polską wyprawę do Kamerunu na własnym żaglowcu Łucja Małgorzata. Polacy zbadali wówczas góry Kamerunu, rzekę Mungo, odkryli jezioro Słoniowe oraz kilka wodospadów i źródeł rzek, sporządzając mapy i zbierając materiały etnograficzne, antropologiczne i przyrodnicze. W 1932 roku ujawniono, że celem Rogozińskiego było założenie niezależnej kolonii polskiej w Afryce Równikowej. Zbiory z wyprawy wzbogaciły muzea w Warszawie i Krakowie.

Po ślubie do wojska
 
Swego przyszłego męża, Jana Rumińskiego, Weronika poznała podczas jego studiów polonistyki na USB. Poza studiami prowadził wykłady na temat działalności związków zawodowych i propagował organizację harcerską – ZHP, współpracował ze Stanisławem Cat-Mackiewiczem, przyjacielem rodziny Tyszkiewiczów.

Wkrótce po ślubie Janek został powołany do odbycia służby wojskowej w Krakowie.

Weronika urodziła mnie 5 grudnia 1938 r. w Klinice Medycznej USB właśnie dzięki wstawiennictwu Cat-Mackiewicza i po wyjściu z kliniki wyjechała ze mną do swego ojca w Wace. Czekała z moim chrztem na przyjazd męża przez 9. miesięcy, ale on nie mógł przyjechać ze względu na napiętą już sytuację polityczną.

Tragiczna śmierć Jana

W dniu 31 maja 1939 r. zginął tragicznie w katastrofie awionetki, pilotowanej przez młodego Zamoyskiego, Jan Tyszkiewicz. Pochowany został w rodowej kaplicy, a mój dziadek płakał grając na organach. Płakali również pracownicy majątku, bowiem zmarły był powszechnie szanowany, odnosił się do ludzi bardzo życzliwie. W pogrzebie uczestniczyła moja mama. Kilka tygodni później przy grobie zmarłego modlił się jego brat Michał Tyszkiewicz z małżonką, słynną piosenkarką Hanką Ordonówną.

Po prawie 40. latach pracy, przed tragiczną śmiercią Jana Tyszkiewicza, dziadek otrzymał od niego organistówkę w dożywocie wraz z deputatem i emeryturą.

Mama po daremnym oczekiwaniu na przyjazd męża, ochrzciła mnie w kościele parafialnym w Landwarowie koło Waki gdzie sama była chrzczona, a moimi rodzicami chrzestnymi byli mój dziadek i niania dzieci Jana hr. Tyszkiewicza. Nadano mi imiona Andrzej (ku czci Andrzeja Boboli, patrona Polski) Jarosław.

Dewastacja pałacu przez sowietów

W dniu 19 września 1939 roku wojska rosyjskie zajęły Wilno. Nastąpiły deportacje, zamykano kościoły, rabowano ludziom dobytek. 16 września wdowa po Janie Tyszkiewiczu zostawiwszy cały dobytek, z trójką dzieci opuściła pałac uciekając przed sowietami.

Pierwszy patrol sowiecki wkroczył do pałacu w Wace 17 września i na oczach mojej mamy seriami z pistoletów maszynowych rozbijał lustra, posągi i obrazy wiszące na ścianach. Po ulokowaniu się w nim komendantury, pałac został doszczętnie splądrowany, a wyposażenie wywieziono samochodami ciężarowymi na wschód. Później piękne kasetonowe stropy w dwóch salach na parterze zasłonięto płytami z desek pomalowanych wapnem i podwieszonych na drutach. Litwini odkryli je znacznie później, dzięki otrzymanej dokumentacji z Warszawy.

Kartka ze stalagu

W lipcu 1940 roku przyszła kartka od ojca z nadrukiem: „Wiadomości dla rodziny jeńca wojennego”. Ojciec pisał: „Kochana Dusieńko! Jestem zdrowy w niewoli niemieckiej. Niczego mi nie brakuje, jedynie wiadomości od Ciebie. Na Boga odpisz natychmiast! Sławek zdrowy? Franek? (brat mamy – A.R.) Ojciec? Całuję Janek Rumiński Stalag XI B Kdo310/12112”. Była to jedyna wiadomość od ojca do czasu spotkania z nim w roku 1946 we Wrocławiu, ale to już zupełnie inna historia.

Pokojówka i tłumaczka

Gdy w czerwcu 1941 roku pałac zajęli Niemcy, urządzili w nim szkołę rolniczą prowadzoną przez Holendrów z „Niederlandische Ost Company”. Dyrektorem był baron von Vorrenkampf, administratorem Wolsing. Mama pracowała jako pokojówka w kuchni pałacowej znajdującej się w przyziemiu, skąd małą windą potrawy były wożone do jadalni. Tu odbierała je służba pałacowa. Któregoś razu, żartem, zamiast potraw wsadzono mnie do tej windy. Najpierw było zdziwienie odbierających, a potem śmiech. Nieco później została zatrudniona jako tłumaczka z języka niemieckiego na polski. Podstawy znajomości tego języka uzyskała w Gimnazjum. Holendrzy nauczyli mamę jazdy konnej i przez dwa sezony jeździła z administratorem Wolsingiem po polach.

Żydzi na poddaszu

W powstałej Szkole Rolniczej odbywały się szkolenia. Wera z bratem Franciszkiem, fornale i inni uczestniczyli w sezonowych pracach rolnych; żniwa, omłoty, wykopki ziemniaków i buraków. Brat Franciszek woził do Wilna mleko w bańkach na dużej platformie konnej. Fornale mieszkali w czworakach na terenie majątku. Dostawali wynagrodzenie w pieniądzach i deputatach wydawanych kilka razy w roku: mąka żytnia i pszenna, kasze, krupy, mleko – co dzień 1 litr. Ojciec Weroniki Franciszek miał przy organistówce ogródek i zagon ziemniaków. Brat Franciszek wkrótce poszedł do Armii Krajowej. Przychodził z lasu do domu zwykle w nocy po żywność, na stole w pokoju czyścił broń. Przez dwa tygodnie, podczas okupacji niemieckiej, ojciec mamy ukrywał na poddaszu organistówki trzech Żydów wędrujących pieszo z Trok do Wilna. Mama zanosiła im na górę pożywienie, bo byli bardzo zabiedzeni i wystraszeni. Jak się później okazało, jeden z nich zginął w Ponarach, los pozostałych – nieznany.

„Szwab”

Na początku lipca 1944 r. Niemcy wobec zbliżającej się ofensywy sowieckiej zabrali mnie z matką z miejscowości Świr, gdzie pracowała z Holendrami i pognali do Królewca, stamtąd morskimi barkami przybrzeżnymi do Szczecina i pociągiem do Breslau – Wrocławia. Stąd skierowano nas na roboty do miasta Rothenburg an der Oder (obecny Czerwieńsk). Potem Niemcy cofając się przed ofensywą sowiecką wieźli nas wozami konnymi na zachód.

Wyzwolenie zastało nas w Hamburgu, skąd alianci przewieźli nas do obozu w Siegen, między Kilonią a Bonn. Tam przyjąłem I komunię św. i zacząłem chodzić do polskiej szkoły. Po odnalezieniu męża przez Polski Czerwony Krzyż we Wrocławiu, przyjechaliśmy tu w czerwcu 1946 r. W szkole nowi koledzy wołali na mnie: „Szwab”.

Łzy wzruszenia

Wilno, 1989 rok. Stoję z żoną Joanną na jednym z jedenastu dziedzińców uniwersyteckich i spoglądam na okna pomieszczenia, w którym urodziłem się blisko 50 lat temu. Czuję wzruszenie i radość. Potem jazda taksówką do oddalonej o kilkanaście kilometrów Waki, dawnego majątku hr. Jana Tyszkiewicza i pałacu, który pobieżnie zwiedziliśmy dzięki uprzejmości miejscowej pracownicy biurowej. Potem jazda do kościoła fundacji Tyszkiewiczów w Landwarowie. Klęcząc przed ołtarzem popłynęły mi z oczu łzy wzruszenia.

Kilka zdjęć, krótka wizyta w kancelarii parafialnej, by dowiedzieć się czegoś o losach mego dziadka Franciszka i miejscu jego pochówku – niestety, bez rezultatu. Zabrakło czasu.

Drugi raz byliśmy z żoną w Wilnie w 1991 r.

Twarda kresowianka

Koło historii zamknęło się, gdy po 68. latach nawiązałem dzięki Internetowi kontakt z synem ostatniego właściciela pałacu Jana, Zygmuntem hr. Tyszkiewiczem. Będąc we Wrocławiu odwiedził mnie w domu, a ja pokazałem mu zabytki Wrocławia, m.in. Uniwersytet, Panoramę Racławicką, Ogród Japoński, Ossolineum, Rynek z naszym pięknym Ratuszem. Do dziś jesteśmy w kontakcie.

Wspomnianą na początku książkę Liliany Narkowicz dostałem od niej w prezencie z dedykacją – podziękowaniem, za kontakt z Zygmuntem Tyszkiewiczem.

Moja mama trzyma się, to twarda kresowianka, w lutym skończyła 92 lata.

Komentarze

#1 Wspaniale się czyta! Wiecej

Wspaniale się czyta! Wiecej takich historii. Dzięki temu przeszłośc i konkretne miejsca ożywają w niesamowity sposób.

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.