Z historii kamienieckich dragomanów
Renata Król-Mazur, 13 czerwca 2017, 11:09
Zamek w Kamieńcu Podolskim, fot. Katarzyna Łoza
Od momentu pojawienia się urzędu tłumaczy języków orientalnych, na stanowisku tym zaczęli dominować Ormianie - zarówno jako tłumacze miejscy we Lwowie, tłumacze pograniczni w Kamieńcu Podolskim, czy też na dworze królewskim.
Predysponowała ich do tej funkcji powszechna znajomość języka kipczackiego, który był lingua franca imperium mongolskiego i Złotej Ordy, jak i łatwość przyswajania sobie języków miejscowych w trakcie wędrówek. Te kwalifikacje językowe Ormian wykorzystywane były w Rzeczypospolitej w różnych sytuacjach: jako przewodników - "przystawów" dodawanych poselstwom wysyłano ich po nowiny oraz dla rozpoznania sytuacji. Oprócz biegłości językowej równie wielkie znaczenie miała znajomość zwyczajów, orientacja w sytuacji, kontakty prywatne i wrodzony Ormianom spryt. Za swoje usługi i zarazem zasługi tłumacze byli stosownie wynagradzani.
Lwowskie księgi miejskie przechowują treść licznych listów królewskich, w których obok słów pochwalnych kryją się hojne darowizny, zabezpieczające rodzinę i starość tłumaczy. Pozycja "tłumacza języka tureckiego Jego Królewskiej Mości" była szczytem marzeń dla każdego lwowskiego i kamienieckiego Ormianina. Taki tłumacz otrzymywał specjalne przywileje i nie ograniczały go przywileje stanowe.
Dzielnica ormiańska w Kamieńcu Podolskim, fot. Katarzyna Łoza
Usytuowanie Kamieńca na pograniczu i częsta wymiana korespondencji z komendantem twierdzy chocimskiej, stworzyła potrzebę posiadania w tych obydwu ośrodkach stałych tłumaczy. Do obowiązków kamienieckiego tłumacza należało nie tylko nawiązywanie kontaktów z Turcją i utrzymywanie kontaktów z paszą chocimskim i hospodarem w Jassach, ale również zbieranie informacji ze strony tureckiej. Zobowiązany był również służyć pomocą obywatelom prowadzącym interesy na terytorium podległym Turcji. Jego praca nie zawsze nagradzana była wdzięcznością. Dowodem na to jest postawiony w 1793 r. Stanisławowi Pichelsteinowi zarzut najniegodziwszego szachrowania w interesach pogranicznych. Zadziwiające, iż w mieście, w którym znaczny procent ludności stanowili Ormianie szczycący się sławą, że to właśnie z nich pochodzili najsłynniejsi polscy dragomani (czyli tłumacze), bywały momenty, kiedy nie posiadano własnego, dobrego tłumacza. W takiej sytuacji komendant wysyłał pisma do Warszawy, prosząc królewskiego tłumacza o pomoc.
W XVIII w. funkcję tłumacza pogranicznego pełnili w Kamieńcu: Ormianin Lomaka – jak podaje sam Antoni Józef Rolle, nazwisko to zostało źle odczytane (od 1717 r. pełnił raczej rolę agenta Augusta II niż oficjalnego tłumacza), Ormianin Zachariasz Krzysztofowicz (lata 30.), Ormianin Mikołaj Czerkies (już za rządów Augusta III do 22 grudnia 1776 r.), Antoni Łukasz Krutta, który pochodził z Albanii (pomagał Czerkiesowi w pierwszych latach Konfederacji Barskiej), Dederkał, szlachcic z Wołynia (od połowy 1777 r. do 1778), Piotr Giuliani, którego ojciec pochodził z Neapolu (1779 do 1785), Stanisław Pichelstein syn oficera austriackiego i słynnej lekarki, okulistki Reginy Salomei z Rusieckich (1786–1793). Prawdopodobnie już po 1793 r. do Kamieńca przybył wychowanek szkoły orientalnej w Stambule Marcin Wilamowski (był szlachcicem z Podola, a nie Ormianinem jak twierdził A. J. Rolle) i pełnił tam wraz z Pichelsteinem funkcję tłumacza.
Ormiańskie płyty nagrobne w Kamieńcu Podolskim. fot. Katarzyna Łoza
Za czasów Stanisława Augusta jedynie Stanisław Pichelstein w pełni zasługiwał na miano dragomana. W kamienieckich księgach miejskich określany jest jako "konsyliarz, sekretarz Najjaśniejszego Króla JMCi Polskiego i tłumacz pograniczny województwa podolskiego". Ze wszystkich piastujących to stanowisko w Kamieńcu był najlepiej wykształcony, obeznany ze zwyczajami i kulturą Orientu.
Kamieniec był zawsze silnym ośrodkiem polskich zainteresowań orientalnych i bardzo wielu jego obywateli posiadało podstawowe umiejętności posługiwania się tzw. kaba türkče czyli tureckim językiem wulgarnym, używanym przez ludność prostą. Tymczasem dokumenty pisane przez dostojników Porty Otomańskiej pisane były alfabetem arabskim, którego pograniczni Ormianie nie znali. Dlatego też ta podstawowa znajomość tureckiego, jaką dysponowali miejscowi tłumacze, nie wystarczała do służby dyplomatycznej, o czym najlepiej przekonał się Franciszek Ksawery Branicki, kiedy przybył w 1768 r. na Podole rozprawić się z konfederatami. W liście do króla Stanisława Augusta Poniatowskiego z początku października pisał: "Czerkies pisma tureckiego czytać nie umie, a do tłumaczenia ich pisma trzeba koniecznie swego mieć tłumacza". W tej sytuacji przysłano mu z Warszawy tłumacza królewskiego Antoniego Łukasza Cruttę.
Obaj tłumacze mieli występować razem, aby się "nawzajem pilnowali" - nie wiadomo tylko czy miało to mieć na celu sprawdzenie ich umiejętności, czy też lojalności. Co do umiejętności Czerkiesa zastrzeżenia miał również komendant Kamieńca Jan de Witte, który w niespokojnym okresie konfederacji barskiej zabiegał o to, by mieć Cruttę cały czas w Kamieńcu. Mikołaj Czerkies sprawował urząd tłumacza prawie czterdzieści siedem lat. Trzynaście lat po jego śmierci, wdowa Elżbieta Czerkiesowa podkreślając, że "będąc sprowadzona z kraju orientalnego przed lat trzydzieści czterema i do obrządku i wiary krajowej świątobliwie i dobrowolnie będąc nakłoniona, teraz po tak długim czasie prawie zestarzawszy się w tej fortecy, nie mam chleba, a będąc zadłużona, bez męża, bez krewnych, bez przeszłej Ojczyzny" powołując się na dawne zasługi zmarłego męża prosiła Sejm Wielki o wyznaczenie dla niej dożywotniej pensji. Istotne jest, że w kontrakcie majątkowym jaki spisali małżonkowie zagwarantowane było prawo do wspólnego używania dóbr zarówno jednej, jak i drugiej strony, z zastrzeżeniem, że po śmierci jednego ze współmałżonków jego osobisty majątek obejmie drugi, a po śmierci tegoż powróci on do spadkobierców pierwszego. Skoro Czerkiesowa znajdowała się w tak fatalnej sytuacji finansowej, należy wnioskować, iż kamienieccy tłumacze nie byli tak hojnie wynagradzani jak królewscy.
Chaczkar w Kamieńcu Podolskim, fot. Katarzyna Łoza
Właśnie w okresie Konfederacji Barskiej najdotkliwiej odczuto brak posiadania na pograniczu odpowiednio wykształconych tłumaczy języka tureckiego. Kiedy we wrześniu 1768 r. kasztelan kijowski, nie mogąc znaleźć tłumacza, który przetłumaczyłby mu list pisany do niego przez paszę chocimskiego, zwrócił się o pomoc do komendanta Jana de Witte, ten nie mając takiego człowieka w Kamieńcu nakazał, aby Turczyna umiejącego pisane do Żwańca sprowadzić, a ten by tłumaczowi czytał, który by łatwiej na polskie słowa przetłumaczył.
W związku z wymienionymi powyżej problemami pojawiła się w otoczeniu królewskim idea założenia w Stambule szkoły kształcącej przyszłych polskich tłumaczy. Szkoła, która zaczęła działać od 1766 r. była bardziej zakładem naukowym, ale jej adepci niekoniecznie posiadali takie umiejętności jakich od nich oczekiwano. Jej wychowankowie byli osadzani jako tłumacze m.in. w Kamieńcu.
Również obywatele Kamieńca Podolskiego bardzo byli zainteresowani nauczaniem w ich mieście języków wschodnich. W ich imieniu województwo podolskie wniosło w 1776 r. prośbę o ustanowienie w Kamieńcu szkoły języków orientalnych. Komisja Edukacji Narodowej przychyliła się do tej prośby, jednak projekt nauczania języka tureckiego w Kamieńcu nie został zrealizowany. Prawdopodobnie przyczyną tego była niemożność znalezienia odpowiedniego kandydata na stanowisko nauczyciela, jak i niedostateczne zainteresowanie szkołą Stambulską Stanisława Augusta Poniatowskiego.
Renata Król-Mazur
Tekst ukazał się w nr 9-10 (277-278) 23 maja - 15 czerwca 2017