Wilno - podróże w czasie


Wilno, widok z Ostrej Bramy, fot. szprrychy.republika.pl
"Rzeczpospolita", 11.11.2010 r.
Wspomnienie podróży do Wilna pociągiem "Latający Wilnianin”, widok na miasto w 1936 roku oczyma uczennicy żeńskiego liceum Zgromadzenia Sióstr Nazaretanek. I opowieść o wędrówce sentymentalnej śladami tamtej podróży. Co się zmieniło, a co pozostało jak dawniej? Wspomnienie Wilna w opowieści Anny Herbich.
Dwadzieścia licealistek z wychowawczynią wsiada do pociągu na Dworcu Wileńskim w Warszawie. Są uczennicami żeńskiego liceum, prowadzonego przez Zgromadzenie Sióstr Nazaretanek. Były już z wycieczką w Krakowie, Brześciu, nad jeziorem Gopło. Teraz jadą do Wilna.

W pociągu lepko, parno – czerwcowe popołudnie. Twarde i niewygodne ławki przedziałów 3 klasy nie psują uroku dalekiej podróży. W jednym z przedziałów siedzi stary Żyd. Długie buty z cholewami trzyma na butelce z wodą. W ten sposób nie narusza przepisów Tory podróżując w czasie Szabasu „po wodzie” – wyjaśnia zaciekawionym dziewczętom wychowawczyni.

Latający Wilnianin

Pośpieszny „Latający Wilnianin” mknie z szybkością prawie 90 km/h. Pociąg na krótko zatrzymuje się w Białymstoku i w Grodnie. Mija bory Puszczy Bersztańskiej – pozostałość po dawnych nieprzebranych lasach pokrywających Litwę i pogranicze polsko-litewskie. Wreszcie za oknem pokazują się wzgórza Wileńszczyzny z chatynkami pośród pól we wszystkich odcieniach zieleni. Dziewczęta nie zwracają jednak zbytniej uwagi na widoki za oknem. Kilkugodzinna jazda pociągiem pozwala im oderwać się od rygoru szkolnych zajęć i regulaminu internatu - mogą nagadać się do woli.

Wreszcie nadchodzi kres pięcioipółgodzinnej podróży. „Latający Wilnianin” wjeżdża na stację kolejową Wilno tak punktualnie, że można regulować zegarki. Dziewczęta wysiadają niosąc walizeczki mieszczące zmianę bielizny, przybory higieniczne i świąteczny szkolny mundurek. Przed dworcem czekają już na nie dorożki. Grube opony na kołach łagodzą wstrząsy jazdy po kocich łbach. Dorożkarze w granatowych płaszczach i melonikach, z blaszanymi numerkami na plecach zawożą licealistki do internatu szkoły Sióstr Nazaretanek, gdzie mają zamieszkać na czas kilkudniowego pobytu w Wilnie.

Ciężarówką po Wilnie


Po porannej niedzielnej Mszy Świętej, zaopatrzone w prowiant na cały dzień, dziewczęta rozpoczynają zwiedzanie Wilna. Ulicami miasta wozi je ciężarówka z przyczepą bez plandeki, z rzędami drewnianych ławek, na których siedzą wraz z wychowawczynią. Zatrzymują się przy kościele św. Anny, ufundowanym w końcu XVI wieku przez wielkiego księcia litewskiego Aleksandra Jagiellończyka. Dziewczęta, z zadartymi do góry głowami, przyglądają się promieniom światła kolorowo rozświetlającym ciemne sklepienie kościoła. Potykając się o siebie nawzajem słuchają, co mówi wychowawczyni. Kościół św. Anny jest najwspanialszym na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej zabytkiem późnego gotyku francusko-flamandzkiego, tzw. gotyku płomienistego. Ta świątynia o misternej koronkowej fasadzie z czerwonej cegły tak zachwyciła Napoleona, iż chciał ją przenieść do Paryża.

Wspomniany Aleksander Jagiellończyk, czwarty syn Kazimierza Jagiellończyka, był ostatnim wielkim księciem Litwy władającym językiem litewskim. Książę dbał o rozwój stołecznego Wilna, które za jego panowania przeżywało okres intensywnego rozwoju urbanistycznego i kulturalnego. Od swej koronacji na króla Polski w 1501 r. Aleksander nadal przebywał głównie w Wilnie, które w ten sposób stało się drugą stolicą Rzeczypospolitej.

Wzbogacone tą wiedzą i posilone drugim śniadaniem dziewczęta wspinają się na Górę Trzech Krzyży. Podziwiają wspaniałą panoramę miasta z rozświetlonymi słońcem czerwonymi dachówkami, które kontrastują z bielą ścian. W dole widać wilnian przechadzających się po ciemnych brukach ulic.

Południową ciszę przerywa bicie kościelnych dzwonów na Anioł Pański. Dziewczęta zbiegają ze wzgórza i po chwili przesuwają się wraz z tłumem pielgrzymów – do Tej, co „w Ostrej świeci Bramie”. Znajomość na pamięć inwokacji do "Pana Tadeusza" jest u licealistek tak samo niezbędna jak "Ody" Horacego czy francuskiego - ҫa va sans dire („to się rozumie samo przez się”). Cudowny obraz Matki Bożej cieszy się takim samym kultem jak ten, co Jasnej broni Częstochowy. Niewielka kaplica umożliwia niemal bezpośredni kontakt z Madonną. Wywiera to ogromne wrażenie na dziewczętach, pamiętających majestatyczny dystans dzielący je od Czarnej Madonny na Jasnej Górze.

Matka i serce syna

Następny dzień rozpoczynają od cmentarza na Rossie, aby złożyć hołd marszałkowi Józefowi Piłsudskiemu. Wysiadają z ciężarówki, ale już nie rozmawiają wesoło. Idą spokojnie, wśród cichego tłumu udającego się na cmentarz. Panie w czarnych kapeluszach i rękawiczkach mają zasłonięte woalką twarze, towarzyszący im panowie wspierają się na laskach. Niektórzy rozprawiają na tematy polityczne. Dziewczęta zatrzymują się przed tablicą „Matka i serce syna”. Stojąc w ciszy, przyglądają się cmentarzowi położonemu na zalesionym wzgórzu. Jedna z dziewcząt wpatruje się w ogień, który już dogasa na grobie marszałka. Zakrywa oczy dłonią, drugą szukając chusteczki w kieszeni mundurka. Wychowawczyni chrząka dla niepoznaki. Z zadumy wyrywa je zmiana warty harcerzy nieprzerwanie czuwających przy grobowcu Piłsudskiego. Młodzi, lecz poważni chłopcy mijają się w milczeniu ze swoją zmianą. Salutują marszałkowi. Dziewczęta zapalają świeczki, składają wieniec. Spokojnym krokiem wracają do ciężarówki.

Kąpiel, ciastka i komar

Korzystając ze słonecznego dnia i zgody wychowawczyni, dziewczęta wyprawiają się nad Narocz, największe jezioro w granicach II Rzeczypospolitej, do którego ciężarówka dojeżdża nieutwardzonymi, leśnymi drogami. Letnia kąpiel w jeziorze schładza rozgrzane czerwcowym słońcem ciała. Po powrocie do internatu, by godnie zakończyć pobyt w Wilnie, dziewczęta postanawiają wybrać się do cukierni "U Sztrala", słynącej z najlepszych pączków w całym mieście. Trochę niepewnie, gdyż wszędzie chodzą z wychowawczynią, siadają przy stoliku i zamawiają po jednym ciastku.

Po powrocie do internatu okazuje się, że w Wilnie licealistki nie mogą same wychodzić na miasto, o czym nie wiedziały warszawianki. Otrzymują zatem naganę od siostry wychowawczyni, ale na szczęście niezbyt ostrą - stosowną do liberalnych obyczajów warszawskich. Co innego gdyby poszły same do kawiarni - aż strach pomyśleć, jakie byłyby tego konsekwencje.

Z okolicznych miejscowości odwiedzają Pikieliszki, posiadłość Józefa Piłsudskiego, którą otrzymał jako kawaler orderu Virtuti Militari. Parterowy pałacyk w stylu klasycystycznym, zbudowany na początku XIX w., otoczony jest starym ogrodem i jeziorem. W latach 1930-34 Piłsudski spędzał tam letnie urlopy z żoną i dwiema córkami. Przyjmował także członków rządu i dyplomatów. Często wyjeżdżał do niedalekiego Wilna w odwiedziny do rodzeństwa. Odwiedzał również swoich legionistów, którzy podobnie jak on otrzymali w pobliżu nadziały ziemi. Dla odprężenia łowił ryby, stawiał ulubione pasjanse i dużo czytał. Szczególnie upodobał sobie Sienkiewiczowską "Trylogię".

Bezlitośnie tnące komary udaremniają dziewczętom dłuższy pobyt w Pikieliszkach i to one głównie zapisują się im w pamięci jako zakończenie wileńskiej wyprawy nazaretańskich licealistek.

Był to rok 1936.

Podróż do Wilna

Minęły 74 lata. Wybieram się w tę samą podróż, co moja Babcia Irena. Tyle, że nie jako licealistka z wycieczką szkolną, lecz studentka UW – osoba samodzielna i niezależna. Od tamtej pory tyle się wydarzyło, tak wiele się zmieniło. Z grupki dziewcząt „nazaretanek” żyją jedynie dwie. A Wilno nie leży już w granicach Rzeczypospolitej.

Najszybsze połączenie kolejowe Warszawy z Wilnem w 2010 roku pociągiem pośpiesznym z przesiadką w Sestokai to 9,5 godziny jazdy, czyli o 4 godziny dłużej niż w 1936 roku. Rezygnuję z takiej oferty! Sentymentalna podróż koleją musi poczekać aż osiągniemy standardy przedwojenne. Podróż autokarem trwa 7,5 godziny – nocą. Nie dla mnie - nie zmrużę oka. Sprawdzam jeszcze połączenia lotnicze Warszawa – Wilno: 2,5 godziny w powietrzu plus oczywiście obowiązkowa godzina na odprawę w Warszawie. Doświadczenie każe doliczyć jeszcze czas oczekiwania na bagaż w Wilnie. Rezygnuję jednak ze względu na cenę – 740 zł. Po dłuższym namyśle wybieram podróż samochodem.

Pokonanie trasy z Warszawy do Sejn przez Suwałki zajmuje mi niecałe 4 godziny. W Sejnach zatrzymuję się na obiad w restauracji przy konsulacie litewskim, gdzie zjadam najlepsze, moim zdaniem, kołduny litewskie i chłodnik. Tak dobrego chłodnika nie jadłam nigdzie na Litwie – ani w Wilnie, ani w Trokach. Mniejszość litewska stanowi tu około 30 proc. ludności, jednak słysząc dookoła głośne rozmowy w języku litewski wydaje mi się, że to większość. W niedalekim Puńsku nawet znaki drogowe są w języku litewskim.

Granicę z Litwą przekraczam w Ogrodnikach bez zatrzymywania się. Gdyby nie dawna infrastruktura przejścia granicznego czynnego do końca 2007 roku - parkingi, kantory wymiany walut, budynki straży granicznej, bramki i szlabany (oczywiście teraz wszystkie są otwarte) – mogłabym przegapić granicę. Jednak po litewskiej stronie od razu zauważam znacznie mniejszy ruch samochodowy – wręcz pustkę w porównaniu z naszymi drogami krajowymi.

Stwierdzam ze zdziwieniem, że wszyscy przestrzegają ograniczenia prędkości do 90km/h. Jadę zatem samochodem z prędkością „Latającego Wilnianina”, którą zmniejszam w obszarach zabudowanych do przepisowych 50km/h i dzięki temu mogę rozglądać się po okolicy. Mijam las z drzewami połamanymi przez niedawną wichurę, które dopiero co zostały usunięte z jezdni. Tu i ówdzie spostrzegam ubogie stare chaty z dymiącymi kominami i małymi zagrodami, które - być może - oglądała moja Babcia. W Mierkiniach zatrzymuję się nad Niemnem, aby namalować jego ciemny, wprost czarny brzeg, który przypomina mi trochę tajemniczą suwalską Hańczę.

Do Wilna docieram po dwóch godzinach jazdy. Zatrzymuję się u znajomych sióstr Dominikanek, których klasztor znajduje się na wzgórzu położonym na północny-zachód od starego miasta. Pierwsza konstatacja – muszę zdobyć nawigację GPS, która ułatwiłaby mi przedzieranie się przez plątaninę słabo oznakowanych ulic. Miłe zaskoczenie – na ulicach nie ma korków. Trzecie spostrzeżenie – brak wykopów, rozgrzebanych ulic i objazdów tak typowych dla Warszawy. Wilno jest jakby „skończone”. Rozległa, zadbana starówka, odnowione domy, na których nie zauważam śladów po zniszczeniach wojennych. Przekraczam most na Wilii i krętymi uliczkami Zarzecza docieram na ulicę Kalvos. Letni dzień, pogoda piękna, więc wyruszam na spacer – moje pierwsze bliskie spotkanie z Wilnem.

Odkrywam Wilno

Z przewodnikiem w jednym ręku, aparatem i szkicownikiem w drugim, udaję się w głąb miasta. Czuję się tu trochę jak w Krakowie czy Zamościu. Budynki przypominające architektonicznym stylem lubelską starówkę sprawiają wrażenie wyrwanych z korzeniami z polskiej ziemi. Spacerując po dzielnicach Wilna, po Zarzeczu, które awangardowym stylem przypomina mi rozwijającą się warszawską Pragę, nie mogę oprzeć się pokusie rozmawiania z przechodniami po polsku, czując, że pewnie by mnie zrozumieli. Mijając uliczne knajpki, których tu pełno, oraz stragany z pamiątkami, zbaczam w zaułki gdzie odkrywam swojską, dobrze znajomą mi polskość, obecną w brudnych kałużach wileńskich ulic, w sznurach wiszącego prania na zaniedbanych podwórzach. Nawet poczciwa brzezina wydaje się jakby „nasza”. Przez przypadek trafiam na ślepą uliczkę z rzędem salonów tatuażu. Tuż obok, przez szparę we wciśniętym w zaułek budynku, oglądam dom, w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Informuje o tym mało rzucająca się w oczy tabliczka w języku litewskim.

Przewodnicy przestrzegają przed afiszowaniem się z polskością w restauracjach i kawiarniach, aby nie zostać obsłużonym na szarym końcu. Na szczęście nie spotykam się z niemiłym przyjęciem, pomimo rozłożonych na stoliku map i przewodników po Wilnie w języku polskim. Popijając kawę, która natychmiast stawia mnie na nogi, rozglądam się po przestronnych ulicach starówki.

Po krótkim odpoczynku ruszam dalej w głąb miasta. Spacerując w kierunku dzielnicy Antokol, coraz częściej mijam polskich turystów. Najczęściej poznaję ich po wzniesionej w górze parasolce, oczywiście złożonej, bo dziś świeci słońce. Wybierając ocienioną stronę ulicy, udaję się w kierunku kościoła św. Piotra i Pawła. Wnętrze aż oślepia bielą ścian i rzeźb. Patrzę w górę i podziwiam grę światła i cieni na wysokim sklepieniu budowli. Sięgam po przewodnik i dowiaduję się, że znajduje się tu kaplica Świętych Królowych Polskich, z posągami m.in. królowej Jadwigi i księżnej Kunegundy. Po wojnie przymiotnik „polskich” usunięto, współcześnie zaś nikt nie zatroszczył się o jego przywrócenie.

Z Wilna do Trok jest niecałe pół godziny jazdy samochodem. Postanawiam jechać, chcąc orzeźwić się pobytem za miastem wśród zieleni. Wspaniale odbudowany z ruin zamek książąt litewskich położony na wyspie przyciąga rzesze turystów. Idąc wzdłuż brzegu jeziora, mijam dziesiątki straganów z wyrobami z bursztynu – bransoletkami, naszyjnikami, wisiorkami, breloczkami. Pływające po jeziorze żaglówki przywodzą mi na myśl nasze polskie Mazury. Wreszcie, po paru postojach przy straganach z bursztynami, mostem docieram do zamku. Krążąc po zamkowych krużgankach, przysłuchuję się litewskiej przewodniczce, oprowadzającej anglojęzycznych turystów po zamku. Objaśnia im, iż pod Grunwaldem Krzyżaków zwyciężyło Wielkie Księstwo Litewskie pod wodzą Witolda przy pomocy wojsk polskich. Potwierdzeniem tego ma być interpretacja obrazu Matejki z centralnie umieszczoną postacią Witolda.

Adamus Mickievicius

Krążąc po Wilnie zmierzam w kierunku Muzeum Adama Mickiewicza, które mieści się w Zaułku Bernardyńskim. Niedaleko znajduje się pomnik samego Wieszcza, uroczyście odsłonięty dopiero w 1984 roku, mimo że projekt został zgłoszony jeszcze w czasie dwudziestolecia międzywojennego. Niestety, wpierw wojna a potem okupacja sowiecka udaremniły wcześniejsze wykonanie pomnika. Na ławce obok siedzi grupka młodzieży litewskiej. Spotykam się z miłym przyjęciem – proponują zrobienie mi zdjęcia z Wieszczem. Rozmawiamy o Wilnie – mówią, że przyjeżdżają tu niemal sami Polacy. Dziewczyna w różowym sweterku dodaje, że to dobrze. Cieszą się z takiego zainteresowania ich państwem.

W Muzeum Mickiewicza dobry nastrój mija – widniejąca tablica z napisem Adamus Mickievicius (a dopiero pod spodem po polsku Adam Mickiewicz) nie nastraja mnie pozytywnie do dalszego zwiedzania. Mimo iż muzeum umożliwia obejrzenie zgromadzonych tam rękopisów autora oraz wielu pamiątek z Wilna – pierwsze niemiłe wrażenie nie może mnie opuścić.

Rossa dzisiaj


Przed odjazdem z Wilna udaję się na Rossę. Mijam parking przed cmentarzem zapełniony autokarami z polskimi rejestracjami, stragany, gdzie można kupić obwarzanki, bursztynowe różańce oraz pocztówki z Wilna. Zaopatrzona w przewodnik po Rossie, podążam za głośno rozmawiającym tłumem idącym w kierunku cmentarza. Przed tablicą „Matka i serce syna” gwarno, tłoczno. Siadam na murku i czekam, aż przejdą ludzie. Obserwuję turystów pośpiesznie robiących zdjęcia, jeszcze zanim zdążą się zorientować, gdzie są, co oglądają, po co tu przyszli. Inni trochę spokojniej wertują przewodnik, chcąc dowiedzieć się wszystkiego o Rossie, nim oprowadzający zabierze głos. Jeszcze inni zapalają znicze, modlą się albo popadają w krótką zadumę. Najczęściej jednak głośno rozmawiają w języku polskim. Nie spotkałam tam Litwinów. Polski przewodnik opowiada o okolicznościach pochowania Piłsudskiego na Rossie i o odsłonięciu tablicy nagrobnej w 1936 roku, rok po śmierci marszałka. Od tamtej pory – mówi – co dzień trzymali tu wartę wileńscy harcerze, aż do 1939 roku, kiedy do Wilna wkroczyli sowieccy żołnierze. Nie chcieli zejść z posterunku i zostali zastrzeleni.

W tym momencie, zazwyczaj, turyści czczą pamięć poległych minutą ciszy. Przenoszę się myślami 75 lat wstecz. Wyobrażam sobie licealistki stojące nad grobowcem marszałka - młode dziewczęta, które niebawem miały zostać tak ciężko doświadczone przez los. Niektóre zginęły w czasie wojny lub przeszły gehennę wywózek na Wschód, część z nich musiała po wojnie wyemigrować na Zachód. Inne zaś ratowały powstańcom życie w polowych szpitalach jako sanitariuszki.

Myślę o podróży mojej Babci „Latającym Wilnianinem”, o radości, jaką przyniosła jej ta wycieczka i o tym, że już nigdy więcej Wilna nie odwiedziła. Z zadumy wyrywa mnie głos starszej kobiety, recytującej odwiedzającym cmentarz napisany przez siebie wiersz ku czci Piłsudskiego. Mówi, że utrzymuje się z datków po 5, czasem 10 litów od rodaków, składających hołd marszałkowi i innym znanym Polakom pochowanym na Rossie.