Werkowska Rzesza to już prawie małe miasteczko
Julitta Tryk, 30 lipca 2012, 14:20
Pałac w Werkach, fot. verkiai.lt
"Kurier Wileński", 28-30 lipca 2012 r., Nr. 145
Do tej wileńskiej już miejscowości droga prowadzi także w stronę Zielonych Jezior, a położona jest tuż nad rzeczką Rzeszą, która jest niby mała i spokojna, ale przed wielu laty „pięknie” im wylała, że do niektórych domów nawet woda się dostała.
Janina Sielina z domu Chmielewska, choć miała pewną przerwę w swoim życiorysie, bo musiała wyjechać do Rosji, gdyż mąż był wojskowy i rzucano ich to tu to tam, to już od lat jest na swojej ojcowiźnie. Jej dziadek Michał urodził się w Werkach, potem tu, w Rzeszy, kupili od hrabiego właściciela Werek Spinaka ziemię w pobliskiej Rzeszy, wybudowali domek, pozakładali rodziny.
-Jak pamiętam z dzieciństwa, początkowo było tu jakiś 20 lub więcej chat, dziś jest około 60. Rozbudowali się starsi, ich dzieci, przyjechali nowi, bo miejscowość wyjątkowo urocza - mówi pani Janina i zaraz pokazuje nam całą stertę starych rodzinnych zdjęć jeszcze carskich dokumentów i charakterystyk wydanych dziadkowi, jakim był dobrym pracownikiem. Zachowała się też karta rzemieślnika dziadka Michała Chmielewskiego wydana w 1929 roku.
Ojciec Jan też po swoim ojcu miał złote ręce do wszystkiego. We wszystkim był bardzo dokładny i perfekcyjny, pracowity, często pomagał sąsiadom.
Dziadek Michał był precyzyjnym ślusarzem i kowalem. Miał własną kuźnię i pełne ręce roboty. Pomagał mu w tym jego syn Jan. Pracował w swojej kuźni i w werkowskiej papierni jako ślusarz. Do dziś mają zdjęcia starej kuźni, domu i piękne pamiątkowe zdjęcia z zimowych kuligów i innych zabaw zimowych. Mają też zdjęcie na saniach księżny Marii Chogienłodzie, która była właścicielką Werek przed Spinakiem.
Ale powróćmy jeszcze do zamiłowań dziadka Michała. Kochał bardzo konie. To właśnie po nim na dawnej werkowskiej stajni pozostała piękna pamiątka - duży żelazny koń, który jest dziś pięknie odnowiony.
A co z rodzinnymi pamiątkami? U pani Janiny jest tego bardzo dużo: stary ruski samowar, co to był na węgiel i w którym ogień należało cholewą od długiego buta pompując rozdmuchać. Bo to właśnie tak się kiedyś piło ruski czaj, a piło się go zawsze tylko w cienkich szklankach na szklanym spodeczku i konfiturą. Picie czaju było niemal świętą procedurą i spędzało się często przy samowarze, gwarzeniem o polityce, graniem w karty całe popołudnia. A wypijano średnio 5-6 szklanek, czasem nawet więcej.
- Pilnie przechowuję jeszcze inne dawne tak zwane „starocie”, może się kiedyś przydadzą, bo niektóre już tylko w muzeum można zobaczyć - żartuje pani Janina. Mama pani Janiny - Weronika nigdzie nie pracowała. Wychowywała dzieci, pracowała w ogrodach, była spora gospodarka, to trzeba było ją nakarmić, zrobić z tego wszystkiego użytek i zapasy na zimę: wędliny, kiełbasy, ubić masło, zrobić sery, mleko gdzieś sprzedać. Sama też kosiła łąki, suszyła siano itp.
-Wszyscy, całą rodziną, a właściwie wsią, byliśmy zawsze bardzo związani z Kalwarią Wileńską. Autobusów wówczas nie było, więc do Werek chodziliśmy pieszo, a stamtąd już można było tzw. „arbonem” dojechać.
Weselsze kiedyś były czasy. Jak było we wsi wesele, to bawiła się cała wieś. Trzej Królowie chodzili z kolędami po domach. Teraz starsi siedzą przed telewizorem, młodzi przed komputerem lub biegną na dyskotekę - wzdycha ze smutkiem pani Janina.
Zresztą święta też były inne, bo jak się człowiek wypości, to wtedy taka smaczna jest swoja bułka i inne wyroby, a dziś właściwie to samo - w świątek, piątek i niedzielę. A jakież to były nabożeństwa majowe pod pobliskim krzyżem - dodaje nasza rozmówczyni.
Na Zielonych Jeziorach i w rzeczce stale mężczyźni łowili ryby, a były tam leszcze, szczupaki, a byle drobiazgu wówczas się nie łowiło. Ba, mężczyźni tu do okolicznych lasów na polowanie chodzili. Pewnego razu nawet z prawdziwym niedźwiedziem musieli się wziąć za bary. Z trudem, ale poradzili sobie.
A jeśli chodzi o dawne tradycje, to w domu pani Janiny pod tym względem też jest całkiem dobrze jak na dzisiejsze czasy.
Koło domu rosną tak bardzo na Wileńszczyźnie rozpowszechnione malwy, georginie, warszawianki, mieczyki, kilka gatunków goździków i przede wszystkim zioła: melisa, mięta, ziele świętojańskie i wiele innych. I rosną nie tylko dla ozdoby. W domu bowiem państwa Sielinych od zawsze nie pije się żadnych sklepowych herbat. Tu robią tylko własne herbatki, a „gospodarstwo” to prowadzi córka Natalia, która jest po pedagogicznych studiach i nigdy zawodowo nie miała nic wspólnego z zielarstwem. Dużo się jednak zawsze tym interesowała i nadal interesuje. Sama hoduje, zbiera po okolicznych łąkach, suszy, potem komponuje różnego rodzaju smaki herbaciane.
Syn Paweł pracuje w policji, ma własną rodzinę. Mieszka w mieście i dlatego mniej się udziela rodzinnej wsi.
Mama Janina ma też swoje hobby i pewne kobiece dawne tradycje. Chodzi o malowanie jajek. Nigdy nie używa żadnych „chemicznych” farb. Babcinym zwyczajem owija jajka do łuski cebuli i różnego rodzaju kolorowych oraz zielonych ziół, następnie ciasno każde jajko owija w gazę i wrzuca do gotowania.
- Sama nie wiem, jak to jest, ale każde jajko wychodzi inaczej. Takich malowanek niewiele chyba się znajdzie w naszej okolicy. W naszym domu „od zawsze” hołdowaliśmy i nadal hołdujemy wszystkiemu, co jest naturalne i dlatego latem staramy się jak najwięcej skorzystać z darów lasu, łąk i wszystkiego, co jest naturalne w przyrodzie - mówi pani Janina.
To prawda, że wiele rzeczy i tradycji tutaj - to już tylko wspomnienia. Nikt tu już nie hoduje krów, nie trzyma konia, własnych kurek czy gęsi, ale pewne okruchy jeszcze pozostały. Przy każdym domu są grządki własnych warzyw: buraczki, ziemniaki, kapustka, cebulka - słowem wszystko, co jest niezbędne do domowych obiadów, do sałatek na zimę, kiszonych ogórków, kapusty itp. Tu jest honorem każdej gospodyni, by na stole była maksymalna ilość własnych dań.
Czym się generalnie zajmują tu ludzie?
Młodzi pracują w mieście, starsi porządkują obejścia, pielęgnują ogrody, czasem sobie w altankach przy herbatce czy kawie na „ploteczki” siadają. W długie zimowe wieczory jest trochę smutniej, bo więcej czasu spędzają przy telewizji. Jednak na życie nie narzekają, bo dla nich największy skarb to zdrowie.
Prócz starych mieszkańców, głównie Polaków, w Werkowskiej Rzeszy od lat osiedliło się też sporo Litwinów.
- Są to głównie ludzie z Malat, którzy zawsze gremialnie przyjeżdżali jeszcze do starej Kalwarii oraz na rynki i najczęściej zatrzymywali się u starych mieszkańców Rzeszy Purkiewiczów, którzy mieli swój duży zajazd. Tu się młodzi poznawali, zaczęli zakładać rodziny. Niektórzy wyjechali do Malat, inni pozostali tutaj - mówi dawna mieszkanka Danuta Purkiewiczowa, która będąca z Szyrwint poprzez Kalwarię znalazła tu męża Henryka i tu została.
Dziś wszyscy są jak jedna rodzina, chodzą na wszystkie wiejskie pogrzeby, do Kalwarii na Dróżki Pańskie, wspólnie bawią się na weselach.
Komentarze
#1 Moja mama mieszkala w Rzeszy
Moja mama mieszkala w Rzeszy gdy była młoda nazywała się Czaplinska. Moje dzecinstwo też było związane z Rzeszą gdy byłam mała. Chodziłyśy z mamą po mleko , rodzinę żeby odwiedzić, przez kładkę na rzece a pózniej przez taki wąwóz piasczysty pod górkę przez las nazywany Rojstem koło jeziorka do domu. Pamiętam , oj dużo pamiętam ale czy to wszystko da się opisać.Moją nauczycielkę Mariję Karpownę, Biernik niedaleko od nich w rzece chlapaliśmy się. Jazda z górki na sankach, drogę do Jeziora Zielonego, a ile było orzechów . Po wojnie właśnie z Rzeszy dużo mamy rodziny wyjechało do Polski ale trochę też zostało do tej pory. Mieszkam już pół wieku w Polsce, ale kawełek serca zostało hen tam daleko za Bugiem. Pozdrawiam. P.S. Właśnie dużo dowiedziałam się o Rzeszy i przekażę rodzinie, szczególnie siostrom i ciotce Wali. A Państwo Chmielewscy mieszkali chyba po lewej stronie drogi do Rzeszy.