Walka o przetrwanie - dzień drugi (English version submitted)


fot. Ewa M. Kaczmarek
Trasa była za długa! 167 km! Zła nawierzchnia i... zła nawierzchnia! Gorąco! Bolą plecy! Palce mi drętwieją! Ja chcę do domu! Drugiego dnia wyprawy osiągnęłam szczyty narzekania. Niby sama sobie wymyśliłam ten wypad rowerowy, a teraz się dziwię, że ciągle muszę pedałować. Dzisiaj nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Próbowałam prowadzić motywujące dialogi wewnętrzne, ale... było ciężko.
 

Na początku dnia wszystko zapowiadało się dobrze. Byłam wypoczęta, nic mnie nie bolało, wypiłam wzmacniające włoskie espresso, no i dorobiłam się spodenek "z pampersem". Chciałam zredukować ilość bagażu, ale, jak się okazało, prawie wszystko, co mam na plecach jest mi niebędne. Oto mój podział rzeczy na "nie do końca potrzebne" i "niezbędne". 
 

Wyruszyłam w drogę chyba ze zbyt pozytywnym nastawieniem. Już na początku czułam smak zwycięstwa. Myślałam, że nowe spodenki załatwią za mnie wszystko, ale grubo się myliłam. Z Kowna miałam 60 km do Alytusa. Pomyślałam, że przejadę ten odcinek w krótkie dwie godzinki. Ale czas upływał, a mnie się jakoś wolno jechało. Okazało się, że superspodenki na rower niewiele pomagają... tyłek i tak boli. O 13.00 zrobiłam sobie przerwę na obiad, ponad 30 min. Chyba już wtedy intuicyjnie czułam zmęczenie, ale jeszcze nie chciałam się do tego przed sobą przyznać. Miałam wenę, zbierałam odjechane myśli z pogranicza filozofii i językoznawstwa. Wymyśliłam np. teorię procesów kognitywnych, którą oparłam o własną wyobraźnię. Prowadziłam dialogi z tablicami rejestracyjnymi. Tablice samochodowe na Litwie nie wskazują na miasto, w którym zarejestrowany jest pojazd. Składają sie z trzech liter (oraz numerków, ale to mnie nie interesuje) i są wydawane w określonym porządku, to jest począwszy od konfiguracji z literą "A" na początku, przez kolejne litery alfabetu. Teraz rejestrują na Litwie tablice chyba z "G", czy "H" na początku (nie jestem w 100% pewna). No więc jechałam sobie tak spokojnie i patrzę "HEJ", uśmiecham się - No hej, hej!. Jadę dalej "JEM" - Chyba Ty jesz, ja pedałuję ;). Kolejny samochód "FUJ" - No bez przesady, nie ma co sie krzywić! Pedałuję, pedałuję, widzę "JAK", myślę, - No jak to, "jak"? Po prostu do przodu! Tak, wtedy jeszcze miałam siłę, żeby rozglądać się dookoła i cokolwiek dostrzegać. W drugiej połowie dnia utkwiłam wzrok w ulicy i przestały mnie bawić rozmówki z tablicami rejestracyjnymi.
 
 
Z czasem morale spadały coraz bardziej. Dopiero o 15.00 byłam w Alytusie. A stamtąd jeszcze dłuuuuuga droga. Dzwonił do mnie wtedy dziadzio, ale byłam tak negatywnie nastawiona, że nie chciałam go martwić. Wiecie, zawsze fajnie wygrywać, dojeżdżać i chwalić się, że się udaje, ale z przyjęciem porażki jest trudniej. Po Alytusie próbowałam sobie wmówić, że jest okay. Na chwilę pomogło. Włączyłam sobie włoską muzyczkę, którą zgrał mi w z rana Luca, złapalam wiatr w żagle, pozytywny nastrój wrócił... przez 5 min. Później znów do mnie dotarło, że trzeba pedałować. A tak łatwo znajdowałam powody, żeby sie zatrzymywać... Poprawić plecak, obojrzeć mapę, zrobić zdjęcie krowie, napić się wody. A może by do kogoś zadzwonić i trochę pojęczeć? Wyszedł ze mnie mały dzieciak. Kiedy byłam u kresu możliwości zdzwoniłam do rodziców. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że to mama jest wojowniczką, nie tata. Komentarz Roberta: "No to się nie uda Ewa, niemożliwe, żebyś dojechała"... Najgorsze było to, że ja miałam świadomość, że to niemożliwe, że nie może się udać. Komentarz Mirelli: "Na pierwszym półmaratonie też było ciężko, ale jakoś dałaś radę. Duchowo jestem z Tobą". Usiadłam pod sklepikiem i nawet trochę wkurzyłam się na mamę, ze zmęczenia, bo sobie myślałam, duch duchem, wiara wiarą, ale TU TRZEBA PEDAŁOWAĆ! Byłam ogarnięta taką beznadzieją, że nie za bardzo wiedziałam, co robić. Dotarcie do Suwałk było po prostu nierealne. Spędziłam 5 minutek w wiejskim sklepiku. Trzeba było nabrać więcej towaru, żeby zapłacić kartą. Wyszłam ze sklepu i... dostałam szansę od losu. Spotkałam panów, którzy jechali busikiem z budowy. Niestety nie mówili ani po angielsku, ani po rosyjsku. Ale zrozumieli, że chce się z nimi zabrać. Czułam, że złapałam Pana Boga za nogi. Zapakowali mnie, rower, no i ruszyliśmy. Trochę dziwnie się czułam, bo nie rozumiałam zupełnie o czym rozmawiają, a byli głośni, roześmiani i pili piwko. W pewnym momencie skręciliśmy z głównej drogi. Uświadomiłam sobie, że wejście do tego autka nie było mądrym posunięciem. Miałam strach w oczach. Moja pierwsza myśl - "uciekać". Na szczęście okazało się, że zboczyliśmy z drogi tylko po to, żeby zabrać jeszcze dwóch pracowników. Po chwili wróciliśmy na główną drogę. Odetchnęłam z ulgą i zaczęłam z zachwytem oglądać przez szybę ostatnie widoki po litewskiej stronie. Widziałam mnóstwo ludzi pracujących na polach i w ogrodach, panią dojącą krowę ręcznie, kury biegające na prawdziwym wolnym wybiegu, czyli po ulicy, no i piękną, soczyscie zieloną przyrodę. W miarę zbliżania się do Polski przy drogach zaczęło się pojawiać coraz więcej krzyży. Niektóre stały na prywatnych podwórkach.

 

Dojeżdżając do granicy, miałam łzy w oczach. Powrót do domu! Ukochana ojczyzna! Nigdy wcześniej nie miałam jakiś wielkich odczuć patriotycznych, ale widać dłuższy pobyt za granicą i wysiłek, jaki włożyłam w pedałowania, zrobiły swoje.

 

Granicę przekraczałam o 19.11 czasu litewskiego. Polska przywitała mnie cudownymi niespodziankami. Ścieżka rowerowa od granicy, później krótki odcinek bez ścieżki, a dalej kolejne 29 km ścieżki rowerowej aż do samych Suwałk! To był chyba najlepszy prezent, moja ukochana Ojczyzno, dzięki!

Po przekroczeniu granicy zaczęłam się martwić czasem. Dochodziła już 22, a ja zmierzałam na nocleg do obcych ludzi, nie chciałam robić kłopotu, aż bałam się dzwonić do pani Heleny i przyznać się, że dopiero przekroczyłam granicę... I wtedy zdarzyły się kolejne małe cuda. Na początku zegar przestawił się na czas polski. Zupełnie zapomniałam, że w Polsce zyskuję godzinę. Pokonałam strach i zadzwoniłam do pani Heleny. Wtedy poczułam ogromny spokój. Gospodyni uspokoiła mnie, zapewniła, że czeka, że nie ma pracy kolejnego dnia, że ona po mnie wyjedzie na rowerze, żebym trafiłą. To cudowne uczucie, kiedy ma się świadomość, że ktoś czeka!

Po wypiciu ostatniego łyka wody próbowałam wyrzucić gdzieś po drodze butelkę, ale... nie było żadnych koszy. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego. Później mnie olśniło. Byłam w Wigierskim Parku Narodowym. Ciekawe, czy w Parkach Narodowych z zasady nie ma koszy, czy to był tylko przypadek?

Wjeżdżałam do Suwałk umierająca, naprawdę. Boleśnie odczuwałam każde pociągnięcie pedałem. Na szczęścię Pani Wasilczyk zapewniła, że mogę jutro spędzić cały dzień w jej domu i nabrać sił.

Mimo że zatrzymałam się w mieście (BTW, Suwałki są świetnie dostosowane do ruchu rowerowego - żadnych krawężników, wszędzie ścieżki i podjazdy!) poczułam się jak na wsi, blisko natury. Poczęstowano mnie kompotem rabarbarowym, miętą, maggą, szczypiorem, rzodkiewkami, truskawkami, koprem i sałatą. Wisienką na torcie była zupa buraczkowa, cudowne wspomnienie Litwy, moje nowe ulubione warzywo. Czy nie sądzicie, że w polskiej kuchni burak jest bardzo niedoceniony?

Około północy (na moim litewskim zegarze była już pierwsza w nocy) padłam półżywa. Wszystkie kryzysy zostały zażegnane, a ja dotarłam do celu - łóżka. Strasznie mnie martwi to małe oszukaństwo z podwózką, ale... Rozliczę się z tego. Odejmijcie mi od zasług 15 km. Zrobię w zamian kilka dodatkowych kółek na Stadionie Narodowym, w porządku?
 
 
 In the morning I reduced my baggage (the first picture). But.. the distance was too long today, too long! 167km! I almost died. I went from Kaunas through Alytus to Suwałki. It was hot, the road was uneven, and I felt like I was going uphill the entire time. My butt was aching, despite the fact that I had padded pants, and my muscles refused to cooperate with me. I had about 1837 crises, time was flying too fast! When I was just about to give up, I caught a car with some local workers. I was trying to ask them for a lift but they didn't speak English, Russian or Polish. We somehow managed to understand each other- I mean, I thought we did- so I got in the car with my bicycle. We started going and at some point, all of the sudden, the car turned from the main road to a field. I was scared and wanted to escape. I didn't even understand what they were talking about. Luckily, it turned out that we went to the side to take 2 more workers and eventually we got back to the right way. I completed the distance thanks to those workers only. I'm sorry for cheating. I promise I'll make some 15 km extra in following days. I'm in my home country! I love it! It welcomed me with 29km of a bicycle lane, an extra hour (Poland is in a different time zone), storks (which are the symbol of Poland), a Wigierski National Park (it came out that there are no rubbish bins in National Parks) and a beautiful sunset. Home, home, sweet home

Komentarze

#1 Ну и приключения! Молодец!

Ну и приключения!
Молодец!

#2 Ewa, na pewno dasz radę!

Ewa, na pewno dasz radę! Trzymam kciuki.
Szkoda tylko, że nie zajedziesz do Olsztyna :(

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.