Sławomir Mrożek, wieczny uciekinier


Na zdjęciu: Anna Nasiłowska, fot. dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego (arch.)
„Mrożek chyba nigdzie nie czuł się u siebie. Nie lubił być w centrum zdarzeń, wolał patrzeć z boku, z ukosa widział lepiej” – mówi prof. Anna Nasiłowska, autorka monumentalnej biografii Sławomira Mrożka, która właśnie ukazała się na rynku księgarskim.







Jarosław Tomczyk:
 Pani książka „Mrożek. Biografia” w zasadzie nie ma tytułu. Rozważała Pani jakiś inny?

Anna Nasiłowska: Oczywiście, podczas pisania myślałam o różnych tytułach. Tym, który zaproponowałam Wydawnictwu Literackiemu w Krakowie, były „Ucieczki na Południe”, bo życie Mrożka można opisać, wydobywając rytm trzech wyjazdów: najpierw do Włoch, potem do Meksyku, a wreszcie na południe Francji, do Nicei, gdzie zmarł. Decyzję podjęło wydawnictwo, które w pewnym momencie uznało, że ta książka o Mrożku jest i pozostanie kanoniczna. Oczywiście mam świadomość, że książka mogłaby być dwa razy dłuższa i jeszcze bardziej nasycona szczegółami, więc mam nadzieję, że powstaną także inne. Ta biografia nie mogła jednak być dłuższa, bo czytelnik mógłby w tej masie szczegółów utonąć i zasadnicza linia, główna teza, by się rozmyły. 

Podjęła się Pani zadania cokolwiek karkołomnego, przecież sam Sławomir Mrożek twierdził, że nie ma w nim nic ciekawego.

No tak, faktycznie tak twierdził i miał trochę racji. Oglądał pewnie ileś filmów o pisarzach, które były albo nieprawdziwe, albo jeśli prawdziwe – to nudne. Bo życie pisarza składa się przecież z tego, że pisze, pisze i pisze. Czasem patrzy w ścianę, czasem wątpi w to, co napisał. Są jeszcze jakieś zdarzenia życiowe, które są tłem tego, co się dzieje w środku. Niektórzy pisarze dużo podróżują, albo polują… Mrożek miał słabość do kobiet, ale zrobił wszystko, aby postronne osoby nie dowiedziały się o tym za dużo.

Co Panią Profesor zafascynowało i pchnęło do napisania jego biografii?

Nie stawiałam żadnej tezy na początku pracy, prawdę mówiąc, zaczęłam bez głębokiego rozpoznania. Ze świadomością, że jest tu bardzo wiele rzeczy, które trzeba wyjaśnić, łącznie choćby z tym, jaka książka Mrożka była właściwie pierwsza. Zależało mi także na zgłębieniu, co się kryje w jego życiu w latach 50. ub.w. Sprawy zaangażowania intelektualistów w system w minionym okresie – to do tej pory dla Polski dość ważne problemy, które są przedmiotem dyskusji.


Na zdjęciu: Sławomir Mrożek w Wielkim Kanionie Kolorado, fot. dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego (arch.)

I to było powodem?

No nie, powód był jednak zewnętrzny. Tego typu książki zwykle zamawia wydawca. Zanim to zrobi, ma zapewne jakieś przemyślenia, kto by się nadawał na autora do tak złożonej postaci, kto sobie z nią da radę. Oczywiście pierwsze musiało być poczucie, że jest tu luka, którą trzeba wypełnić. Jest wprawdzie książka dziennikarki Małgorzaty I. Niemczyńskiej „Mrożek. Striptiz neurotyka”, ale to jest w zasadzie pozycja psychologiczna. Klasycznej biografii Sławomira Mrożka dotąd nie było.

Kim właściwie był Sławomir Mrożek?

Najpierw młodym człowiekiem, który może nie był jak biała karta, bo nikt nią do końca nie jest: coś tam ze sobą przynosimy z przeszłości rodzinnej, potem dochodzi warstwa własnych wczesnych przeżyć, a to wszystko jeszcze współgra z różnymi skłonnościami charakterologicznymi. W 1950 r. był 20-letnim chłopakiem, który właśnie został wylany ze studiów. Uświadomił sobie, że studiowanie architektury to za poważne zadanie. Nie zamierzał walczyć, bo dodatkowo zbiegło się to ze śmiercią matki, więc tym bardziej nie czuł się na siłach. Czuł się zupełnie bez przydziału. Nie odnajdywał się dobrze ani w środowisku rodzinnym, ani gdziekolwiek. Rodzinna była raczej konserwatywna. Miał np. stryja jezuitę, bardzo tradycyjnego, a tymczasem dla niego taka konwencjonalna reakcja na wszystkie zdarzenia życiowe, wypełnianie z góry wiadomych scenariuszy, było czymś bardzo nieautentycznym. Nie chciał tego. 


Na zdjęciu: Mrożek z drugą żoną, Meksykanką Susaną Osorio Rosas, fot. dzięki uprzejmości Wyd. Literackiego (arch.)

Dlatego uwierzył w komunizm?

Myślę, że tylko do pewnego stopnia uwierzył. 

Czyli był koniunkturalistą?

Oczywiście, że tak. Starał się, ale wyszło na to, że w tym systemie funkcjonować się jednak nie da. 

W którym momencie zaczęła się jego przemiana? 

Moim zdaniem od początku widać pewne rzeczy, które mu nie odpowiadały, na które się nie godził. Nie używał np. słów „spekulant” i „kułak”. Te słowa w latach 50. były gotowym przepisem rozumienia świata, narzuconym wraz z ideologią. W jego dwóch bardzo wczesnych opowiadaniach znajdziemy postaci i kułaka, i spekulanta, ale nie znajdziemy tych słów. Dlatego że Mrożek chyba dość wcześnie sobie uświadomił, że literatura nie może się posługiwać gotowcami. 

W 1963 r., mając 33 lata, decyduje się wyjechać z Polski. Jak się okazuje – też na 33 lata. Dlaczego, co go do tego definitywnie popchnęło? 

Nie podjąłby decyzji o wyjeździe, gdyby nie to, że miał już z czego żyć, nie musiał liczyć na zapomogi. Dostał Nagrodę Kościelskich, przyznaną w Szwajcarii rok wcześniej, która wtedy była dość wysoka. Jego sztuki zaczęto wystawiać na Zachodzie. Zdawał sobie też bardzo dobrze sprawę, że jeśli wróci do Polski, to za każdym razem paszport będzie musiał uzyskiwać od nowa, wobec tego będzie to przedmiotem decyzji politycznej. A więc tajne służby będą oceniać, czy udzielić mu jeszcze raz tej łaski, czy nie. Wolał mieszkać poza zasięgiem rozpoznania. To dotyka też tematu jego ucieczek. Bardzo nie lubił przebywać w centrum zdarzeń, gdzie panuje wysoka temperatura emocjonalna. Wolał patrzeć z ukosa, wtedy widział lepiej. 

Wyjechał bez rozgłosu. Wraz z żoną udali się na wycieczkę do Włoch i postanowili z niej nie wrócić. To takie wyjście po angielsku. 

Dlatego że nie chciał zostać uznany za pisarza emigracyjnego. Ktoś, kto decydował się na symboliczne trzaśnięcie drzwiami, natychmiast przestawał być wydawany w kraju. Tak się stało np. z Markiem Hłasko, tu jest zresztą zbieżność czasowa. On nie zrobił tak jak Hłasko, miał zresztą nadzieję, że dostanie specjalny paszport, który umożliwi wielokrotne przekraczanie granicy.

Chciał być zawsze pisarzem polskim?

Tak. Uświadamiał sobie bardzo dobrze swój związek z językiem, z całym podglebiem, chociaż z drugiej strony chciał, żeby jego sztuki były uniwersalne, żeby dawały się przetłumaczyć. Myślę, że względy komercyjne są w tym wypadku oczywiste, musiał przecież z czegoś na Zachodzie żyć. Poprzez polskość szukał jednak uniwersalnych tematów i ujęć. 

Odnalazł się na emigracji?

On się chyba nigdy nie czuł u siebie, łącznie z okresem, kiedy mieszkał w Polsce. Nie czuł się dobrze, mieszkając w Krakowie, w słynnym Domu Literatów na Krupniczej 22, bo to było miejsce tymczasowe. Potem na krótko zamieszkał w Warszawie, miał malutkie mieszkanko na Starym Mieście i w zasadzie był to wielki przywilej. A dla niego było za blisko Związku Literatów i wielkich dyskusji politycznych, które przeżywali koledzy pisarze. Nawet w Paryżu bywały momenty, kiedy uważał, iż Paryż, w którym się mieszka, nie jest już właściwie Paryżem. On swoje środowisko musiał sobie sam wytworzyć, np. pisząc wielostronicowe listy do przyjaciół. Na pewno gdyby ktoś postawił tezę, że Mrożek nie wykorzystał w stu procentach możliwości zrobienia kariery w Ameryce czy we Francji, toby z łatwością ją udowodnił. Nie był pisarzem medialnym, nie był też człowiekiem, który umie się lansować.

Osobiście najlepiej czuł się chyba w Meksyku?

Trudno powiedzieć. W „Królu Ubu” Alfreda Jarry’ego akcja dzieje się „w Polsce, czyli nigdzie”. Dla Polaka Polska ma jednak bardzo dużo cech i nie zawsze są one miłe. On chyba w Meksyku poczuł się zwolniony z bezpośredniego angażowania się w otoczenie. Miał swoją wieżę z pracownią, ale szczęśliwy okres był bardzo krótki. Przeszedł bardzo poważną operację, a potem w Meksyku zaczął rozwijać się gwałtowny kryzys polityczny i zrobiło się po prostu niebezpiecznie. 

Zdecydował się w 1996 r. wrócić do Polski, ale też nie został w niej na stałe, mimo że dopadła go ciężka choroba. Gdy udało się z niej wyjść, przynajmniej w znaczącym zakresie, znów zdecydował się wyjechać, tym razem do Nicei. 

No tak, bo z ukosa i z pewnej odległości widać lepiej, jest spokojniej. Nicea jest zresztą we Francji uważana za miasto emerytów. Inna sprawa, że Susana Osorio-Mrożek, druga żona Sławomira Mrożka, mówiła mi, iż wybór tego miasta to był w zasadzie przypadek. Mieli akurat wśród znajomych, krakowskich przyjaciół, kogoś, kto miał rodzinę w Nicei i ułatwił im znalezienie pierwszego mieszkania, zorganizowanie sobie codzienności.

Wersja oficjalna była też taka, że chciał znaleźć się w klimacie lepszym dla swojego zdrowia…

Oczywiście, że klimat Nicei jest lepszy niż Krakowa – leżącego w niecce – podczas dość dolegliwych dla sercowców zim, kiedy jest duże stężenie pyłów i co jakiś czas wieje wiatr halny. Znalazłam też wypowiedź, że nie podobało mu się również w Polsce wielkie rozdarcie i napięcie polityczne. Tym razem jednak miał świadomość, że jeśli tylko chce, może do Polski przyjechać – na premierę swojej sztuki czy z jakichś innych powodów.


Na zdjęciu: pisarz wiele razy zmieniał miejsce zamieszkania, często można było go więc spotkać w hali odlotów na lotniskach, fot. dzięki uprzejmości Wyd. Literackiego (arch.)

Czy Pani Profesor miała przyjemność osobiście poznać Mrożka?

Miałam okazję go zobaczyć na wręczeniu mu Nagrody PEN Clubu. Miałam już wtedy wrażenie, że nie należy mu się narzucać, potrzebował po prostu spokoju. Był trochę w swoim świecie, nie chciał wchodzić w interakcje. Zresztą poznawanie nowych osób, a zwłaszcza kontakty z dziennikarzami, to zawsze było dla niego trudne. Czasem były wyjątki i chętniej rozmawiał z dziennikarkami.

Wciąż sięgamy do Mrożka, jest aktualny, ponadczasowy?

Co jakiś czas spotykam kogoś, kto mówi, że Mrożek napisał coś, co otworzyło mu oczy. Niedawno spotkałam pana, który przeczytał jakiś felieton, którego ja nie odnalazłam – albo nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia, żeby go zapamiętać. Teza była taka, że każdy ma w sobie i konserwatystę, i trochę lewicowca, wobec tego jednoznaczna deklaracja polityczna zawsze jest uproszczeniem, a nawet pewnego rodzaju kompromisem wewnętrznym. Myślę, że Mrożek pisał to również o sobie. Dla mnie kluczowe jest to, co napisał w ankiecie tygodnika „Polityka”, na pytanie, czy wróci do Polski. A napisał o polskim chamie. Przy czym cham to dla niego nie człowiek ze wsi, który ma własną kulturę i jest głęboko zakorzeniony w normach społecznych, w które wierzy i które go kontrolują. Cham jest kimś, kto się narodził w toku burzliwych przemian, człowiekiem nieuznającym zasad.

Jaką lekturę Mrożka poleciłaby Pani komuś, kto go zupełnie nie zna, nigdy dotąd się z nim nie zetknął?

Jeśli ktoś w ogóle nie miał do czynienia z twórczością Mrożka, to najlepiej, żeby zaczął od jego rysunków. Jeśli poczuje humor Mrożka, rozpozna te sytuacje, to znaczy, że z Mrożkiem jest mu po drodze. 


Na zdjęciu: rysunki są tym, co najlepiej definiuje poczucie humoru Sławomira Mrożka, fot. dzięki uprzejmości Wyd. Literackiego (arch.)

Sztuki Sławomira Mrożka są często i chętnie wystawiane obecnie w Wilnie, a znajdziemy w jego życiorysie jakieś wątki wileńskie?

Jedynie taki, że jedną z jego sztuk po rosyjsku po raz pierwszy wystawiono właśnie w Wilnie, ale na premierze nie był. Mrożek był jednak Galicjaninem i ciążył zdecydowanie ku Galicji. 


Anna Nasiłowska (ur. 1958) – profesor literatury, poetka, pisarka. Pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN, jest prezeską Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Autorka ponad dwudziestu książek, w tym biografii, których bohaterami byli m.in.: Simone de Beauvoir, Jean-Paul Sartre i Maria Pawlikowska-Jasnorzewska. Ostatnio opublikowała syntezę „Historia literatury polskiej” i tom poetycki „Sztuczne światła”. W ubiegłym roku odznaczona Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”. Ma trzy córki, mieszka w Warszawie. 

Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 41 (119) 14-20/10/2023