Saga Wołodkowiczów w cieniu Marszałka
Skąd tędy mógł wracać Józef Piłsudski? Być może z Czarnego Boru, gdzie nieopodal majątku Iwaszkiewiczów prawdopodobnie znajdowała się jedna z jego kwater w 1919 roku? Fakt, że kartom wierzył, bo gdy był na zsyłce pierwszy raz, Cyganka mu wywróżyła: „Ty budiesz korolom!”
Wspomnienia o wydarzeniach odległych mają taki urok, że nawet jeśli nieco odbiegają od realnych zdarzeń, potrafią wzbudzić niesamowitą ciekawość i zachwyt. Wspomnienia są sprawą subiektywną, dlatego nie mamy prawa ich rewidować, podważać, a tym bardziej kwestionować, zwłaszcza, gdy chodzi o wiekowe relacje, przekazywane z pokolenia na pokolenie jak najcenniejsza relikwia, jak pamiątka, która z upływem rzeki czasu staje się prawdziwą legendą.
Kult Józefa Piłsudskiego
Trzy siostry – Zofia, Marysia i najmłodsza Stasia, fot. Archiwum
W usłyszaną z ust swojej cioci opowieść, wtajemniczył nas Zygmunt Kasperowicz, pochodzący z folwarku Kielmieje, znajdującego się w okolicach Czarnego Boru. W przededniu obchodów 100. rocznicy wyzwolenia Wilna pan Zygmunt zechciał podzielić się z naszymi Czytelnikami ułamkiem rodzinnej sagi, w której przez długie lata żył kult Józefa Piłsudskiego.
Za spotkanie z człowiekiem, dla którego przeszłość rodziny jest sprawą niezwykle istotną, możemy być wdzięczni Krystynie Subotkiewicz, emerytowanej nauczycielce, naszej wiernej Czytelniczce z Czarnego Boru. Pani Krystyna doskonale znała rodzinę Zygmunta Kasperowicza, dlatego nostalgicznych reminiscencji o starych dobrych, choć niezwykle trudnych czasach, nagromadziło się tyle, że właściwie starczyłoby ich na kilka publikacji…
– Moja mama nazywała się Stanisława Wołodkowicz. Urodziła się w 1919 roku w rodzinie Piotra Wołodkowicza i Józefy Wołodkowiczowej z Kułtoszów. Dziadkowie mieszkali na przedmieściach Wilna w drewnianym domku na rozdrożu Traktów Ejszyskiego i Raduńskiego w pobliżu lotniska Porubanek. Tu, w miejscowości nazywanej za carskich czasów Podwysokoje, zamieszkał kiedyś mój pradziadek Andrzej Wołodkowicz. Za udział w Powstaniu Styczniowym był zesłany na Sybir. Jednak nie dotarł tam, bo po drodze pradziadkom zmarło dziecko, dziewczynka, i wtedy właśnie pozwolono im się tu osiedlić.
Pobrali się w 1899 roku i mieli dużą rodzinę – pięć córek – mama była najmłodsza – i dwóch synów. Gdy dziadek wybierał się z córkami na zakupy to ponoć mawiał do Żyda-sprzedawcy: „Ty mi nie pokazuj tego, co tutaj leży, tylko to, co z Francji przywiezione”, więc dziewczyny cały czas były modnie ubrane.
Brat mamy Józef i siostra Helena wojowali w legionach. W roku 1919 dziaduńka kupił 40 ha ziemi u pana Wróblewskiego, dziedzica majątku w Solenikach, w folwarku Kielmieje. Wybudowali tam dom i zamieszkali w nim – ciągnie opowieść pan Zygmunt.
Chrystus Zmartwychwstał
Dziadkowie Kasperowicza, wedle wspomnień już nieżyjącej Zofii Wołodkowiczówny, należeli do Komitetu Obrony Kresów. Na spotkania członków tego komitetu Józefa Wołodkowiczowa, jak większość kobiet, zabierała ze sobą dzieci, żeby nie wzbudzić podejrzenia.
Z tychże wspomnień cioci Zosi wynika, że przez cały Wielki Tydzień członkowie komitetu szykowali święconkę; piekli bułki, gotowali mięso, malowali jajka.
Legioniści decydującą bitwę stoczyli w Wilnie rano w Wielką Sobotę, 19 kwietnia. Zaczęli wypędzać bolszewików z Dworca Kolejowego. W tym dniu oswobodzili część Wilna aż za Salę Miejską (Filharmonię).
Wielkanoc! Po rezurekcji w Ostrej Bramie członkowie komitetu zorganizowali święcone dla zwycięzców w Sali Miejskiej. Wspólnego stołu jednak nie było. Dla każdego żołnierza sporządzili węzełek ze święconką. Składał się z kawałka mięsa gotowanego, domowej bułki i malowanego jajka, związane w lnianą serwetkę. Te święconki wręczały dzieci, w tej liczbie i Zosia, ubrana w bieli, która uroczystym ukłonem i słowami „Chrystus Zmartwychwstał” podchodziła do żołnierzy i wręczała posiłek. Po spożyciu święconego i odpoczynku legioniści dalej razem z cywilami oczyszczali Wilno od bolszewików. Na drugi dzień Wielkanocy Wilno było wolne. W poniedziałek wielkanocny, 21 kwietnia, do wyzwolonego miasta przez Ostrą Bramę wjechał na Kasztance Marszałek Józef Piłsudski.
Głodnego nakarmić…
Ziemia państwa Wołodkowiczów ciągnęła się wzdłuż kolejowego toru na południe aż po Czarny Bór. Wołodkowiczowie ciężko pracowali na roli, mieli duże gospodarstwo, dużo bydła, owiec, świń. Według Pani Krystyny, była to jednak rodzina od pokoleń nastawiona charytatywnie, która zawsze służyła pomocą wszystkim potrzebującym.
– W czasie pierwszej wojny światowej oni ratowali głodujących wilnian. Wtedy jeszcze nie było obozów koncentracyjnych, ale kajzerowcy starali się zamorzyć ludzi głodem, dlatego na wszystkich drogach wiodących do Wilna stali żołnierze, którzy nie dopuszczali do wwozu żywności do miasta. Naród głodował, rozpowszechniały się epidemie tyfusu brzusznego i plamistego, młodzież pożerały „galopowe suchoty”. Ludzie masowo wymierali. Wołodkowiczowie mając spore gospodarstwo i zapasy wspierali ludność jak mogli. Józefa nosiła na sprzedaż na ulicę Raduńską mleko: w jednej ręce trzymała dzban mleka, w drugiej – dzban zupy dla głodujących – Krystyna Subotkiewicz przypomina opowieści zasłyszane z ust świadków tamtych wydarzeń. Jaka opowiada, z biegiem lat nie zaprzestali swej dobroczynnej działalności. Gdy w 1924 roku do Wilna przyjechała s. Urszula Ledóchowska, żeby dla każdej miejscowości Wileńszczyzny wykształcić przynajmniej po jednej nauczycielce, pielęgniarce i praktycznej gospodyni, dziedzic majątku w Solenikach Władysław Wróblewski, Augustowscy, Żebrowcy, Nowakowscy, a w tej liczbie Józefa i Piotr Wołodkowiczowie byli największymi ofiarodawcami w urzeczywistnieniu jej zamysłu.
– Dziaduńka zmarł 14 stycznia 1940 roku, na ruski stary nowy rok, już przy Litwinach – pokazując na utrwalony na zdjęciu orszak pogrzebowy mówi Zygmunt Kasperowicz. Pogrzeb Piotra Wołodkowicza odbył się w kaplicy zakonnej w Czarnym Borze. Na cmentarz w Kielmiejach nieodżałowanego i wielce szanowanego człowieka odprowadzała cała okolica.
Sąsiedzkie spotkania Krystyny Subotkiewicz i Zygmunta Kasperowicza to okazja do zanurzenia się w uroku wspomnień, fot. Irena Mikulewicz
Babunia – żarliwa patriotka
Była wojna, ciężkie czasy dla wszystkich. Józefa Wołodkowiczowa została sama ze swymi dorosłymi już dziećmi, w gronie których już nie było Heleny, zmarłej w 1926 roku.
Według pani Krystyny, seniorka rodu była osobą wyjątkową: głęboko wierząca, żarliwa patriotka, interesowała się polityką, dzielna, zaradna, wzorowo kierowała swym gospodarstwem. Cały zebrany plon dzieliła: część do klasztoru ss. Urszulanek w Czarnym Borze, część – do lasu akowcom „Szczerbca”. Rodzinie swojej zostawiała tylko tyle, żeby przeżyć. Za wędzone szynki i słoninę, kupowała od pewnego Austriaka automaty i amunicje, które ofiarowywała żołnierzom Armii Krajowej.
– Kiedyś Zosia opowiadała, że podczas uroczystych obchodów 3 Maja jej mama stała obok komendanta Okręgu Wileńskiego AK Aleksandra Krzyżanowskiego „Wilka”, jako jedna z największych sponsorów podziemnego wojska polskiego – kontynuuje opowieść Krystyna Subotkiewicz.
– Babunia przekazała aż 18 sztuk broni automatycznej. Opowiadała kiedyś, że normalnie dla rodziny piekło się chleb raz na tydzień, a gdy trzeba było wspierać żołnierzy, piekła go co drugi dzień – dodaje wnuk Zygmunt Kasperowicz.
Dzielna Pryncesa
Różnie potoczyły się losy dzieci Wołodkowiczów. Józef zmarł na zapalenie płuc w 1947 roku. Janek, m. in. chrzestny ojciec Zygmunta Kasperowicza, służył w 13. Pułku Ułanów Wileńskich, stacjonującym w Nowej Wilejce zmarł nie zostawiając potomków w 1976 roku. Marysia wyjechała do Polski. Jadzia odbudowała rodzinny dom w Kielmiejach i dożyła późnej starości.
Zosia idąc śladem swych bohaterskich przodków włączyła się do dalszej walki o wolność. Pseudonim „Pryncesa” wybrał jej sam dowódca „Wilk”. Była zwiadowcą ruchu pociągów na torze do Lidy oraz samolotów na lotnisku w Porubanku. Jak wspomina pani Krystyna, a informacje te posiada z pierwszych ust – od samej Zosi – panna Wołodkowiczówna często jeździła drezyną na stację kolejową do Porubanka, gdzie była placówka AK, kierowana przez Ceneckiego, dyrektora stacji i Jadwigę Cenecką, jego żonę, kierowniczkę poczty. Otrzymane dane notowała specjalnym szyfrem i przekazywała chłopcom „Szczerbca”, którzy niejeden wraży pociąg puścili z dymem. Zosia miała narzeczonego, ze względu na piękny głos nazywano go „Słowik”. Zginął w bitwie pod Krawczunami 13 lipca 1944 roku.
– Zosia do śmierci została wierna wybranemu „Słowikowi”, ofiarnie pracowała dla dobra ojczystej ziemi, pomagała wszystkim potrzebującym. Spoczęła w wieku 83 lat na cmentarzu w Kielmiejach przy swoich rodzicach – relacjonuje kronikarka dziejów tych terenów Krystyna Subotkiewicz.
Mama Zygmunta, Stanisława odeszła 10 lat temu. O kilka miesięcy nie doczekała jubileuszu 90. urodzin. 20 lat wcześniej umarł ojciec, Paweł Kasperowicz, który przeszedł niełatwy życiowy szlak. W czasie wojny służył w policji litewskiej, a niemalże jednocześnie należał do AK. Miał pseudonim „Jury”. Udział w policji przypłacił wyrokiem 10 lat zsyłki do Kraju Gorkowskiego w Rosji. Życiorys ojca, w ocenie Zygmunta Kasperowicza, to temat zasługujący na osobną powieść, w której nie zabrakłoby wątków komicznych, ale przede wszystkim smutnych i tragicznych. Już w nowych czasach były więzień łagrów sowieckich został całkowicie zrehabilitowany.
– Przez cały czas mama żyła wspomnieniami dawnych lat. Często też moim dzieciom Gabrielowi, Robertowi i Krystynie oraz mojej żonie Alewtinie opowiadała o minionych czasach, rodzinie, o Piłsudskim. Dla niej i dla wszystkich Wołodkowiczów Marszałek był bohaterem wszechczasów. Wszystko, co się działo za Piłsudskiego było najlepsze! Przecież jej brat i siostra razem z Żeligowskim wyzwalali Wilno! – uroczyście konstatuje pan Kasperowicz. – Do końca swoich dni pozostała taką samą zagorzałą piłsudczanką jak babunia. Przecież jak była malutka dziewczynka raz widziała Marszałka w Wilnie na Kaziukach – dobrotliwie uśmiecha się spadkobierca zacnej historii rodzinnej. Z piątki latorośli Stanisławy i Pawła Kasperowiczów zostało już tylko dwoje Irena i Zygmunt. W czasie wojny zmarła Zosia, 40 lat temu na skutek wypadku odszedł Adam, a 3 lata temu pochowano Helenę.
Potomkowie Józefy i Piotra Wołodkowiczów przeżyli życie z poczuciem dumy, że brali udział w dziejowych wydarzeniach. W takim duchu zostali wychowani i, co ważne, potrafili tego ducha zachować i przekazać swoim następcom.
Artykuł ukazał się nr 16 „Tygodnika Wileńszczyzny” (18 - 24 kwietnia 2019 r.)