Ryszard Adamowicz: Nasza „patria” była w Wilnie
Katarzyna Jarymowska, 15 stycznia 2019, 12:51

Ryszard Adamowicz, fot. wilnoteka.lt
Cyfrowe Archiwum Pomorskich Kresowiaków
Ryszard Adamowicz, ojciec prezydenta Gdańska śp. Pawła Adamowicza urodził się 30 maja 1928 r. w Wilnie. Wyjechał z rodziną w 1946 roku. Podczas wywiadu wspomina lata 1941–1946 oraz okupację Wilna najpierw przez Niemców, potem przez sowietów. Opowiada o powodach, które skłoniły jego rodziców do podjęcia decyzji o opuszczeniu Litwy. Wspomina także pierwsze lata spędzone w Polsce, oraz jak został przyjęty przez Polaków i Niemców mieszkających jeszcze wtedy w Gdańsku. Rozmowa została przeprowadzona w ramach projektu Cyfrowe Archiwum Pomorskich Kresowiaków.
– Ryszard Adamowicz, lat 83
– I skąd pan przyjechał? – Ja przyjechałem z Wilna w czerwcu 1946 roku, to była tak zwana ekspatriacja, czyli opuszczenie tych danin. Niektórzy mówią o repatriacji, to nie żadna repatriacja, bo „patria” nasza była tam w Wilnie, na Wileńszczyźnie.
Mieszkaliśmy w centrum Wilna, przy ul. Piłsudskiego. Chodziłem do szkoły pieszo jakieś 15 minut na ulicę Dziewulskiego, to szkoła była powszechna tak zwana, czyli teraz szkoła podstawowa. Tam skończyłem cztery klasy do 1939 roku. Wojna wybuchła i w wyniku tej wojny Wilno zostało okupowane przez sowietów. Sowieci wkroczyli we wrześniu, przekazali Litwinom Wilno w październiku na drodze umowy, także już wtedy byliśmy pod okupacją litewską. Były duże kłopoty, nastroje nacjonalistyczne Litwinów, dochodziło do ekscesów, bijatyk nawet w kościołach. Pamiętam z tatusiem szedłem po Śródmieściu, weszliśmy do kościoła św. Kazimierza w majowe nabożeństwo w 1940 roku. Grupa Litwinów weszła, w różnym wieku, przeważnie młodych i zaczęli śpiewać litewskie pieśni podczas odprawiania nabożeństwa, więc kapłan przeżegnał i proszę się rozejść. Wyszliśmy z kościoła, więc tamci już nie mieli obiektu zainteresowania, więc też chyba wyszli. Ktoś zaintonował „Boże coś Polskę”, zaczęły się „łupnie” różnymi przedmiotami, takie nieprzyjemne sytuacje.
Długo to nie trwało, bo jeszcze w 1940 roku Sowieci ogłosili Litwę Republiką Sowiecką, wojska sowieckie, które już tam były zresztą weszły na Wileńszczyznę. Tak trwało do 1941 roku, wówczas sytuacja była już bardzo zła, ponieważ zaczęto wywozić w głąb sowieckiego państwa, a przeważnie na Syberię całe grupy Polaków. Zdarzało się, że i Litwinów, ale głównie Polaków. Mieliśmy też, okazało się, później być wywiezieni..... (przerwa w nagraniu). Szczęście w nieszczęściu w tym dniu gdzie mieliśmy być wywiezieni rozpoczęła się wojna sowiecko–niemiecka, ocaleliśmy.
Taka ciekawostka: pamiętam jak 22 czerwca 1941 roku wracaliśmy z mszy świętej do domu i wraz rozpoczęła się wojna. Wówczas samoloty niemieckie zaczęły bombardować, część mówiła – To ćwiczenia obrony przeciwlotniczej, ale jak zaczęli bomby rzucać, no to już nie były ćwiczenia.
Potem okupacja niemiecka, w tej okupacji uczyłem się na kompletach tajnych, potem jeszcze uczyłem się na kursach języka niemieckiego. Potem udało się dostać do białoruskiego gimnazjum w 1943 roku, skończyłem I klasę gimnazjalną. Przybliżył się front do Wilna i w wyniku walk Wilno dostało się w ręce sowietów, otworzono gimnazjum polskie tam uczyłem się w latach 1944-45 i 1945-46. Z kolei problem stanął czy zostać, czy wyjeżdżać w ramach tak zwanej ewakuacji. Bo mieliśmy karty nie repatriacyjne, ale ewakuacyjne, to była ewakuacja ludności polskiej. Teraz można powiedzieć ekspatriacja, czyli wygnanie. Był problem w tym, że byłem już w tym czasie inwigilowany przez NKWD, udało mi się uniknąć więzień, więc rodzice zdecydowali się zacząć załatwiać formalności związane z ewakuacją, dostaliśmy karty ewakuacyjne i w czerwcu 1946 roku musieliśmy opuścić Wilno.
W tym wagonie, w którym byliśmy, towarowy wagon taki, były trzy rodziny. Zabraliśmy część mebli, część trzeba było zostawić, udało się je sprzedać za żywność, bo trzeba ze sobą wziąć coś było (suchary, słonina wędzona i tym podobne rzeczy). Trzy rodziny były, w tym wagonie się spało, dwa tygodnie jechaliśmy. Przez Kowno, więc z Wilna do Kowna, z Kowna przez byle Prusy Wschodnie, z kolei do Torunia, przez Toruń do Gdańska.
Znaliśmy niektórych profesorów z Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, tato mój, stolarz z zawodu, przygotowywał ich meble, to co mogli zabrać do wywiezienia, pudła takie drewniane były robione. Mieliśmy znajomości i nam sugerowali żeby jechać do Gdańska, ponieważ część medyków z Uniwersytetu Stefana Batorego to będzie miała swoje lokum w Gdańsku, bo część ulokowała się w Toruniu, jak wiadomo. Więc przyjechaliśmy do Gdańska w 1946 roku, a ulokowano nas w barakach, obecnie przy Alei Zwycięstwa były takie pojenieckie baraki, tam jeńcy byli chyba Francuzi. Tam dwa tygodnie byliśmy, w międzyczasie musieliśmy mieszkanie jakieś otrzymać, dostać, znaleźć. Na szczęście udało nam się mieszkanie dostać przy ulicy Lipowej, niedaleko Uniwersytetu Medycznego, tam tata pracował, miał też swoją firmę, potem w Akademii Medycznej jako stolarz. A ja w domu, uczyłem się w gimnazjum, w liceum, w międzyczasie pracowałem, gdzie się dało pracowałem. Proszę sobie wyobrazić, że nawet jeździliśmy wtedy do Gdyni, kupowaliśmy ryby wędzone i sprzedawaliśmy na targu w Gdańsku. Nocą jechało się wcześnie rano tym parowcem pociągiem na węgiel. Na różnych budowach, jako robotnik budowlany, odgruzowywanie miasta. Potem z kolei pracowałem w sklepie, w międzyczasie skończyłem liceum spółdzielcze handlowe, więc pracowałem w Gdańskiej Spółdzielni Spożywców. Wyższe studia skończyłem na Wyższej szkole Ekonomicznej w Sopocie, tam licencjat miałem. W 1960 roku poznaliśmy się z żoną, ożeniłem się, potem dzieci i tak to życie się układa...W tej chwili mam czworo wnuków, trzy wnuczki, jednego wnuczka. To wszystko, tak z grubsza biorąc.
– A z kim pan tutaj przyjechał? Czy ma pan jakieś rodzeństwo?
Przyjechałem z rodziną: ojciec Wincenty, mama Pelagia, brat Leon i ja. Czworo nas przyjechało, ponieważ piąta, ciocia, siostra mamy, była też zapisana do ewakuacji, ale zmarła w Wilnie na miesiąc przed wyjazdem. Ze znajomymi, z którymi jechaliśmy w wagonie jakiś czas mieszkaliśmy tutaj wspólnie, udało nam się, ponieważ burze były, a z tego baraku trzeba było po 2 tygodniach wyjść. Pamiętam, taka ciekawostka jak na ulicy Orzeszkowej, Tuwima szliśmy, to był 1946 rok, więc dużo jeszcze Niemców idą takie dwie...Znałem niemiecki na tyle, że mogłem z nimi rozmawiać, więc pytam: „Czy panie wiedzą jakieś wolne mieszkanie?”, A one mówią, a czegoście tu przyjechali. Mówię, dlatego, że w Wilnie mogliśmy jechać dalej na wschód, więc woleliśmy na zachód i zaczęliśmy rozmawiać. Dobrze, powiedziała, ponieważ mamy wyjeżdżać za miesiąc, to my do swoich znajomych przeniesiemy, a wam tego... No, ale ja mówię jak odstępne to 2 kg słoniny. – Tak proszę bardzo, więc za 2 kg słoniny dostaliśmy mieszkanie.
Były przypadki takie, że wisiały na mieszkaniach takie różne urzędowe plomby, to były takie mieszkania, że gdy miało się pieniądze, można było pójść załatwić odstępne, plomby wówczas odpieczętowano... Niestety takie realia były powojenne. A nam się udało na pierwszy rzut dostać wspólne mieszkanie za 2 kilo słoniny. Mieszkaliśmy tam parę miesięcy, ich było czworo, nas czworo, dwa pokoiki były, ale trzeba było nam szukać. Na szczęście ojciec dostał służbowe mieszkanie z Akademii Medycznej na Lipowej, teraz Tuwima, tam jakiś czas mieszkaliśmy.
- Jak wyglądały te mieszkania? One miały jakieś meble, jakieś rzeczy zostawione?
Mieszkania były bardzo zniszczone w wyniku wojny, na szczęście tam gdzie zajęliśmy trzeba było drobne poprawki zrobić. Natomiast, gdy przenieśliśmy się na ul. Orzeszkowej, taki budynek, tam trzeba było całą reperację dachu przeprowadzić, bo zacieki były duże. W okna trzeba było szyby wstawić, gdzieniegdzie brakowało, wnętrza były sporo zniszczone też. Klajstrowało się takie ubytki, żeby można było mieszkać, potem w miarę upływu czasu, ponieważ tata był fachowcem, więc takie naprawy we własnym zakresie się wykonywało. Ponieważ wówczas jeszcze część ludności niemieckiej opuszczało Gdańsk można było dostać jeszcze jakieś meble. Myśmy mieli swoje, przywieźliśmy z Wilna szafę, łóżka – trzeba było na czymś spać, pościel i tak dalej, ale już takie jak stół udało się tutaj odkupić, od tych wyjeżdżających Niemców i jakoś urządzić to mieszkanie.
Była dość ciężka zima wówczas 1946-47, ale na szczęście, ponieważ tata pracował, to się nosiło takim workami, odpadki drewna i stare deski na opał. Ponieważ potem trudności zaczęły się zwiększać człowiek musiał też kupić sobie świnkę i hodować wie pani w składziku na podwórzu. Zawsze po jakimś czasie było coś do spożywania. Trzylatka potem sześciolatka zaczęła się, to coraz gorzej było z żywnością, także we własnym zakresie człowiek sobie coś tam wyhodował. Mieliśmy taki ogródek na sąsiedniej ulicy, tam wiele mieszkańców miało, parę poletek to sadził ziemniaki, sadził jakieś inne warzywa, więc trochę tego wszystkiego coś można było dostać. Taka ciekawostka mała, była okazja, ktoś jechał ciężarówką na Kaszuby po ziemniaczki, to był 1947 chyba rok, rozmawiało się z tymi mieszkańcami Kaszub, dobrze wszystko, nikt tam komuś jakieś przykrości nie wymawiał no i dostaliśmy ziemniaczki. Ale wyobrazi sobie pani, że kota dostaliśmy, co był wówczas bardzo pożądanym zwierzęciem, z tej racji, że potężne ilości myszy i szczurów grasowały, ledwo człowiek wszedł to zaraz zmykały te szczury. Czasem szczur podchodził, śmigał koło łóżka, czy nawet do lóżka komuś wpadł. Ale kotek był i zawsze pytali się znajomi, „O państwo mają kotka, może wypożyczą tego kotka?” (śmiech). Wie pani realia powojenne były takie.
– A co państwo zabrali ze sobą z Wilna?
– Proszę panią zabraliśmy szafę składaną ubraniową, następnie zabraliśmy dwa łóżka, bo tyle można było, parę krzeseł, książki, ubrania, pościel. Był wagon a tam trzy rodziny były, stół chyba też był, trzy albo dwa krzesła i to wszystko, co można było zabrać. Było ograniczone, były właściwie zakazy wywozu mebli, ale ponieważ to mieściło się w normie przestrzennej wagonu i przy tym braku takiej ścisłej kontroli, to można było ze sobą zabrać.
– Jakieś pamiątki rodzinne?
Oczywiście, wszystkie pamiątki rodzinne, fotografie, książki, zwłaszcza wzięliśmy z przyjemnością książki polskie. Wyobraźcie panie sobie w 1941 roku palono książki z biblioteki kolejowej, piękna biblioteka w Wilnie. Tacie udało się z ognia wyratować to rozczytywaliśmy się w czasie okupacji niemieckiej. Tutaj też jak przyjechaliśmy to wypożyczaliśmy sobie, taką przenośną bibliotekę małą mieliśmy i pożyczaliśmy znajomym. Część książek później nie wróciła (śmiech), tam gdzieś coś zaginęły... W każdym bądź razie książki to były rzeczywiście takim elementem cennym jak przewożone złoto. Złoto to były, wie pani, tak zwane ruble carskie jeszcze, piątki, dziesiątki rublowe. To był taki skarb wymienny w czasie różnych okupacji, bo wie pani te pieniądze traciły wartość, najlepiej przy jakichś transakcjach zwłaszcza odkupu z więzienia, obozu koncentracyjnego dało się załatwić. Matkę wydostaliśmy z Gestapo litewskiego, udało się wydostać przed wysyłką do obozu koncentracyjnego też dzięki znajomościom lekarzy polskich w szpitalu, gdzie ona chorowała. Co prawda tam pieniądze nie wchodziły w grę na szczęście, ale różne były przypadki takie, że trzeba było po prostu ruble złote i czasem ludzi można było wykupić przed jednostką.
Ciekawostkę jeszcze taką paniom opowiem. W czasie okupacji niemieckiej, ponieważ te racje żywnościowe na kartki były bardzo minimalne, to rodzice też jeździli na Litwę z różnymi ubraniami, chusteczkami na wymianę za produkty żywnościowe. Mąkę pszenną na przykład, a te chusteczki i bluzeczki to we własnym zakresie się robiło. Farbowało się, panie sobie wyobrażą też we własnym zakresie, z różnych źródeł dostawało się...były transfery farb z Łodzi ....potem przewożono...to było bardzo zresztą niebezpieczne. Kiedyś właśnie aresztowano matkę, przy okazji rewizję robiono...Przewoziła parę kilogramów mięsa, ale ktoś tam, bo wie pani byli tacy, którzy z zazdrości donieśli, potem był kłopot. Na szczęście przeszło to wszystko...
- A co takiego zostawił pan w Wilnie, za czym pan teraz tęskni?
Zawsze wie pani tęskniliśmy, część rodziny została w Wilnie, mieli wyjechać, nie wyjechali. Kilka razy byłem w Wilnie również z żoną i z dziećmi też byliśmy. Z przyjemnością wracam....zwłaszcza....Mickiewiczowski z Pana Tadeusza....świecisz w Ostrej Bramie....bronisz Częstochowy...właśnie tam wraca się z przyjemnością...chodzi się.
Ostatnio będąc w Wilnie, w 2010 był pierwszy zjazd Wilniuków, to byłem w kościele swoim, byłym kościele parafialnym Wszystkich Świętych z przyjemnością weszło się, porozmawiało.
Natomiast, co prawda była litewska msza święta, litewska muzyka, ale potem również zauważyłem, że w języku polskim też są tam msze święte.
Z przyjemnością się wraca do tego miasta, teraz tam stosunki są nieprzyjemne, bo niestety niektórym Litwinom, dużej części zabrakło wyobraźni. Tam powinno być... Państwo litewskie jest, ale powinna być autonomia ludności polskiej w pełnym znaczeniu. Przede wszystkim (…) polszczyzna jako druga z mniejszości powinna być traktowana odpowiednio. Właściwie nic nie szkodzi w obecnym układzie europejskim, żeby na Wileńszczyźnie pełnoprawnym językiem urzędowym był również polski. Teraz w szkolnictwie mają kilka przedmiotów w języku litewskim mają być, tam są zakusy asymilacyjne, w tym słowa znaczeniu, depolonizacyjne, trudności już są z utrzymaniem polskości. Może będzie lepiej....miejmy nadzieję.
– Jak się pan czuł po przyjeździe tutaj?
– Miałem 18 lat, to było nowe środowisko, wszędzie gruz. Byłem, panie sobie wyobrażą, bardzo zadowolony jadąc przez Toruń. Wyszliśmy, tam było również Wojsko Polskie, poszliśmy przejść się po Toruniu, podeszliśmy bliżej koszar, to była godzina późnowieczorna. Żołnierze ustawiali się w szeregu, polska chorągiew na maszcie do góry i zaczęli śpiewać „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, wiedziałem, że to Polska jest, bo śpiewają „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Oczywiście to był 1946 rok, więc dopiero się zaczęły te wszystkie korowody komunizacyjne, ale pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne. Po polsku rozmawiają, więc ani rosyjski, ani litewski, no i ten żołnierz polski śpiewający, no to było bardzo miłe. Oczywiście potem żeśmy szukali mieszkania, były różne urzędnicze sprawy do załatwienia, troszkę było trudności. Tym niemniej nie uważaliśmy że jest ciężko, trudniej było tam (w Wilnie), bo było zagrożenie wywózką w głąb Rosji, więzieniem itp., traktowaliśmy to, że Polska jest, jaka jest, ale przynajmniej to Polska.
– A jak się układały stosunki z tymi Niemcami, co tutaj jeszcze byli?
– Proszę panią, z tymi, co rozmawiałem to były poprawne. Czasem małą agresją wiadomo jak wybuchnie człowiek, bo musieli wyjeżdżać. Pytali się „Czegoście tu przyjechali”, więc ja im tłumaczyłem, że zostaliśmy wygnani. Na ogół wszystko było dobrze, nie było żadnych zadrażnień ani kontrowersji.
– Czy była możliwość pozostania w Wilnie?
– Jest taka rzecz, w wyniku wojny wszyscy liczyli, że Wileńszczyzna i ogólnie biorąc Kresy Wschodnie powrócą do Polski. Liczyliśmy, że zajdą zmiany, więc proszę panią czekaliśmy na odzew, bo nasi krewni wyjechali wcześniej w 1945 roku, zamieszkali w Toruniu, listy przychodziły do czasu do czasu. Zaczęły się układać stosunki powojenne, wiadomo było, że granic na razie bez wojny... po mowie fultońskiej Churchilla wydawało się, że nastąpi jakieś drgnienie...nic nie nastąpiło, więc zdecydowaliśmy się na wyjazd. Zwłaszcza, że mieliśmy już w 1941 roku zagrożenie wywozu, a potem inwigilacja mnie, w 1944, więc nie chcieliśmy ryzykować pozostania. Chociaż wie pani różnie ludzie w tym czasie, człowiek się spotykał i nie było wiadomo wyjeżdżać nie wyjeżdżać, a może coś się zmieni. Nawet życzliwi Rosjanie mówili do ojca, taki był Komandir, co tam ojciec pracował na kolei mówił „Dlaczego wyjeżdżacie do Polski, jeśli Polska będzie, to i tutaj będzie Polska”. Będzie to będzie, ale kiedy? Po dużych namysłach, rozmowach, czekaniu, wiadomościach był jednak czas. Dlatego nie w 1945 a w 1946 wyjechaliśmy. Mając z przeszłości doświadczenia, że w Rosji to może być różnie, mogą być takie zawirowania, że można po głowie dostać, to sądziliśmy, że korzystniej, lepiej, jeśli się wyjedzie do Polski.
– A czy w późniejszych latach myślał pan kiedyś żeby tam wrócić, tak na stałe?
– Nie no wie pani, ponieważ już człowiek znalazł mieszkanie, zaplanował swoje życie. Już tutaj rodzice też byli, zwłaszcza, że mama zaczęła chorować. Zwłaszcza w czasach po 1989 roku nie chcieliśmy tam ruszać ze względu na już niekorzystną sytuację w związku z tym nie sądziłem, że można. Owszem gdyby zmiana granic nastąpiła, człowiek by rozmyślał czy wrócić.
– Jakie różnice pan zauważył po przyjeździe, w zachowaniu ludzi? Jakieś obyczaje inne były?
Specjalnej różnicy nie było, oprócz tego, że słyszy się Polski, czuje się, że to jest w Polsce, a więc macierzy. Natomiast na pewno różnice były dzielnicowe, warszawiacy przecież byli, poznaniacy, urzędowi, bardzo jak to się mówi zbiurokratyzowani. Z kolei warszawiacy to rozgadani, nasi wilnianie wylewni, serdeczni, więc te różnice kulturowe, dzielnicowe były. One oczywiście nie przeszkadzały współżyć tym niemniej czasem takie były rozmowy...A to ten poznaniak, tak zaciągał. Różnice dzielnicowe były, ale nie było żadnych znaczących animozji z tego tytułu, zwłaszcza, że zaraz po wojnie ludzie byli bardziej bliscy sobie, chociaż oczywista rzecz, trzeba było bardzo uważać. Panie słyszały może o takim słowie szaber, te poniemieckie dobytki były, takie gangi czasem kursowały i trzeba było uważać na jakieś nieznane osoby. Zwłaszcza, że stacjonowało tu jeszcze dużo wojska sowieckiego, a tam też byli...różnie bywało, zwłaszcza za kobietami ganiali...trzeba było uważać. Różnice kulturowe były, ale jeśli chodzi Polaków nie były one znaczące, zadrażniające w stosunkach między ludźmi. Polska czasem była nieprzyjemna, bo jak jechałem pamiętam koleją, miałem tą kartę ewakuacyjną, wówczas ten pan konduktor powiedział BILET, ja mam kartę. Musiałem zapłacić bilet, bardzo służbista był i takie były wie pani pewne spostrzeżenia, które nie były takie godzące w osobistą godność.
– Czy coś jeszcze chciałby pan nam powiedzieć, bo nasze pytania się już skończyły? Ma pan jeszcze jakąś historię?
– No wie pani dużo tych historii było. Opowiem taką ciekawostkę ku zbudowaniu serca. 1941 rok, czerwiec, policja sowiecka oglądała nasze mieszkanie, a jak oglądali mieszkanie to wiadomo, że szykowali się do wywózki. Przychodzi ciocia, siostra mamy pytać, co tam – była milicja, oglądała mieszkanie. Szykujemy się już popakowaliśmy worki, suchary posuszone, jeszcze jakiś kawałek słoniny przygotowany, w razie czego tylko chwyta się to...papiery. Wszyscy zmartwieni chodzili, ale mama w nocy z piątku na sobotę śni swoją babcię, potem rano wstaje,mówi do ojca: słuchaj śniła mi się moja babcia. W tym śnie babcia głaszcze mamę po główce i mówi: „Nie martw się, Pola, będzie dobrze” Idą z tą babcią, koło Polskiej Dyrekcji Kolejowej, obok było NKWD. Sztandar sowiecki wisiał czerwony, nagle burza, błysk, piorun strzelił, trafił w chorągiew – ta spłonęła. Znamienne było. Przychodzi w sobotę ciocia, bo ciocia codziennie przychodziła, sprawdzała czy jeszcze żyją, czy jeszcze są w mieszkaniu no i mama opowiada cioci, nie martw się wszystko będzie dobrze. 22 czerwca, ciach, wojna o 4 w nocy rozpoczęła się, dopiero potem spotkaliśmy tego milicjanta z Wilna i pytaliśmy się. Okazało się, że były papiery już przygotowane z rana mieli nas wywieźć. Taki znamienny przypadek, sen, mara, bóg, wiara, ale wie pani sny są rzeczywiście prorocze jeszcze w takich przełomowych momentach życia.
– Dziękujemy bardzo.
Wywiad przeprowadziły: Katarzyna Jarymowska, Marta Skorczyńska
Transkrypcja: Artur Giżewski
Wywiad można odsłuchać na stronie projektu Cyfrowe Archiwum Pomorskich Kresowiaków