Rok 1920: Wilnianie w zwycięskiej wojnie (3). "Bunt" Żeligowskiego


Znaczki Litwy Środkowej, wydane w rocznicę "buntu Żeligowskiego", fot. allegro.pl
"Może przyjść chwila, że będzie Pan miał przeciwko sobie nie tylko opinię świata, lecz i Polski" - uprzedzał gen. Lucjana Żeligowskiego Naczelnik Państwa Józef Piłsudski, wprowadzając go w szczegóły planu zajęcia Wilna. "Może nastąpić moment, że nawet ja będę zmuszony pójść przeciwko Panu. Trzeba wziąć wszystko na siebie. Tego ja nie mogę rozkazać, lecz zwracam się do dobrej woli Pana jako Wilnianina” - mówił przyszły Marszałek II RP, wilniuk od Podbrodzia do swego generała - wilniuka spod Oszmiany (dzieliły ich 2 lata w roczniku i niecałe 90 km w miejscu urodzenia!). Lucjan Żeligowski jednak wahał się. "Nie chciałem brać na siebie tak wielkiego zadania. Chciałem wyjaśnić, czy jest jeszcze jakaś inna możliwość do odebrania Wilna. Powiedziano, że nie. Jeżeli nie zajmiemy, zginie dla nas na zawsze”.
Przełom w Bitwie Niemeńskiej i porażka wojsk sowieckich na całym froncie spowodowały, że sprawa odzyskania Wilna, z którego Polacy zmuszeni byli wycofać się w lipcu 1920 r., stawała się coraz bardziej realna. Wódz Naczelny Józef Piłsudski myślał zresztą o powrocie do "ukochanego miasta" jeszcze przed decydującym rozstrzygnięciem nad Niemnem. Już 20 września 1920 r., a więc w pierwszym dniu operacji niemeńskiej generał Lucjan Żeligowski dostał rozkaz stawienia się w kwaterze Naczelnego Wodza. Piłsudski zaplanował, że to właśnie on będzie dowódcą akcji militarnej, która - jeśli się powiedzie - doprowadzi do przejęcia Wilna. Jak wspominał po latach "wybrałem do tego gen. Żeligowskiego, gdyż sam, jako naczelnik państwa oraz naczelny wódz Polski, łamać zobowiązań nie byłem w stanie". 

Konferencja w Spa 


Tu wypada odnieść się do zobowiązań, jakich nie chciał łamać Józef Piłsudski i wyjaśnić, co miał na myśli. Otóż sprawa dotyczyła ustaleń konferencji w belgijskim uzdrowisku Spa w lipcu 1920 r. W czasie, gdy rozwijała się ofensywa wojsk Tuchaczewskiego na Warszawę, premier Władysław Grabski w imieniu władz polskich zwrócił się do  przedstawicieli państw Ententy, aby mocarstwa - zwycięzcy pierwszej wojny - podjęły się pośrednictwa w rozmowach pokojowych z bolszewikami. W odpowiedzi na to premier Wielkiej Brytanii Lloyd George zażądał m.in. wycofania się wojsk polskich na linię wyznaczoną 8 grudnia 1919 r. przez Radę Najwyższą Ententy jako podstawę (podkreślmy, że 
wówczas uważanej za minimalną) przyszłej granicy wschodniej Polski, a także zgody władz polskich na to, że kwestie przyszłej przynależności Wilna, Śląska Cieszyńskiego, tzw. Galicji Wschodniej i statusu Gdańska będą zależne od decyzji mocarstw. W zamian za polską zgodę na te warunki premier brytyjski zobowiązywał się do tego, iż będzie domagał się od bolszewików zawieszenia broni.

Grabski przyjął upokarzającą i skrajnie dla Polski niekorzystną ofertę George'a, który ze swej strony niezwłocznie wysłał notę do Moskwy. Bolszewicy, ufni w pełne zwycięstwo nad Polską, po której "trupie" - przypomnijmy - wiodła droga do światowego pożaru, odrzucili propozycję rozmów pokojowych. Rząd Grabskiego podał się jeszcze w lipcu 1920 r. do dymisji, a w kilka tygodni po konferencji w Spa sytuacja na froncie uległa diametralnej zmianie. Armia Czerwona dostała tęgie baty pod Warszawą, wojska polskie przeszły do działań zaczepnych. 

Pozostaje pytanie, czy rzeczywiście Józef Piłsudski musiał trzymać się we wrześniu 1920 r. ustaleń i zobowiązań przyjętych w Spa, a w związku z tym uciekać się do fortelu z "puczem" Żeligowskiego w celu odzyskania Wilna? W mojej opinii - nie. Jakkolwiek formalnie zobowiązanie ze Spa obowiązywało, był to już jednak tylko świstek papieru. Oferta brytyjskiego premiera została przecież odrzucona przez Lenina. Polacy nie otrzymali też obiecywanej pomocy w postaci broni i amunicji (wsparcie materialne), co było obiecane Grabskiemu, jeśli Sowieci odrzucą propozycję Lloyda George'a w sprawie zawarcia pokoju. Nawiasem mówiąc, pomogli nam wtedy Węgrzy, od których dostaliśmy amunicję. Nie było też mowy o wschodniej granicy Polski, sprecyzowanej przez Anglików w lipcu i znanej jako linia Curzona (minister spraw zagranicznych w rządzie Lloyda George'a). Tymczsem trwała wojna i Wojsko Polskie biło bolszewików nad Niemnem... 


Umowa suwalska


Naczelnik, skądinąd znany z tego, że przez całe swoje dorosłe życie hołdował zasadzie faktów dokonanych, zapewne nie musiał przejmować się zapisami konferencji w Spa. Powtarzam - były one martwe. Powód akcji Żeligowskiego był inny: Piłsudski wciąż nie tracił nadziei na realizację swej koncepcji federalistycznej w odniesieniu do Litwy. Wilno  miało być kartą przetargową, która skłoni polityków litewskich do zgody na federację z Polską. Temu zresztą miał służyć pomysł z utworzeniem po zajęciu Wilna przez "zbuntowane" oddziały Żeligowskiego "alternatywnego" quasi-państwa litewskiego, czyli Litwy Środkowej.

Piłsudskiemu obca była koncepcja brutalnej, wojskowej inkorporacji Litwy, dlatego podczas planowania Operacji Niemeńskiej odrzucił pomysł gen. Rozwadowskiego okrążenia Sowietów od południa i gnania za pobitymi bolszewikami aż "na Wilno i Kowno zarazem". Zresztą na wrześniowym posiedzeniu Rady Obrony Państwa Naczelnik stwierdził, że "wypowiedzenie wojny [Litwie] jest niepotrzebne, bo wtedy konieczny będzie marsz na Kowno, a to nie jest nam potrzebne".

Tuż po spotkaniu Józefa Piłsudskiego z Lucjanem Żeligowskim rozpoczęły się gorączkowe przygotowania do wyprawy na Wilno. Istotnym czynnikiem był czas, a właściwie jego brak. Od 30 września 1920 r. trwały rozmowy polsko-litewskie, których celem miało być zawieszenie broni. Chodziło więc o to, aby akcja "zbuntowanego generała" nastąpiła przed wejściem zawieszenia broni pomiędzy wojskami polskimi i litewskimi.


Negocjacje polsko-litewskie w Suwałkach, październik 1920 r., fot. galerija.ktu.lt

W istocie, 7 października 1920 r. podpisano w Suwałkach umowę "pomiędzy delegacjami rządu polskiego i litewskiego". Miała ona obowiązywać od 10 października 1920 r. - od godz. 12.00. Umowa określała linię demarkacyjną pomiędzy wojskami polskimi i litewskimi, która - jak zapisano - "nie przesądza w niczym terytorialnych praw żadnej z umawiających się stron". Linia biegła przez Suwalszczyznę (od granicy Prus Wschodnich) wzdłuż Niemna, Mereczanką, dalej od Oran skręcała na wschód do stacji Bastuny (linia kolejowa Lida-Wilno), gdzie kończyła się.   

Na marginesie należy podkreślić, że umowa suwalska miała charakter tymczasowy. Zapisano wyraźnie, że "będzie obowiązująca do czasu ostatecznego uregulowania sporów terytorialnych pomiędzy rządem polskim i litewskim". Nie obejmowała też Wilna! Podkreślam ten szczegół, gdyż wciąż pojawiają się w publicystyce, a nawet historiografii litewskiej głosy, że akcja gen. Żeligowskiego była pogwałceniem umowy suwalskiej, która jakoby przyznawała Wilno Litwie. Otóż nie przyznawała.     

"Buntowszczyki" zajmują rodzinne Wilno

Zasadniczą rolę w akcji miała odegrać 1 Dywizja Litewsko-Białoruska wzmocniona oddziałem ochotniczym mjr. Zyndarma-Kościałkowskiego oraz kawalerią 3 Pułku Strzelców Konnych (w bezpośredniej akcji na Wilno nie wziął udziału 13 Pułk Ułanów Wileńskich, zaangażowany wówczas w walkach pod Kojdanowem - "zbuntował się" nieco później i dołączył do działań bojowych przeciw Litwinom dopiero 18 października). Ogółem gen. Żeligowski miał do dyspozycji około 14 tys. żołnierzy. Znakomita większość z nich pochodziła z Wileńszczyzny, a dokładniej - dawnej guberni wileńskiej, co także czasem jest negowane przez litewskich historyków.

Dla wilniuków udział w akcji, nawet w charakterze buntowników, nie stanowił problemu: Chcieli, aby ich ojczysta ziemia jak najszybciej znalazła się w granicach Rzeczpospolitej. Pamiętali wiarołomstwo Litwinów w lipcu 1920 r., gdy wsparli oni nacierających bolszewików w bojach o Wilno. W mieście oraz bliższej i dalszej jego okolicy pozostawili swoje rodziny. Wątpliwości co do udziału w "buncie" miała natomiast część oficerów niepochodzących z Ziemi Wileńskiej. Dodatkowo zagrał czynnik lojalizmu wojskowego i państwowego.

Do "wątpiących" należał m.in. sam ówczesny dowódca Dywizji Litewsko-Białoruskiej gen. Rządkowski, który osobiście, jak pamiętamy, prowadził swoich kresowiaków do ataku na bagnety pod Radzyminem w sierpniu 1920 r. Jego postawę w październiku 1920 r. wspominał po latach mjr Stanisław Bobiatyński - dowódca 1 Wileńskiego Pułku Strzelców. "Zostałem wezwany do Ejszyszek, gdzie zameldowałem się u gen. Żeligowskiego, który mi powiedział, że jest plan zdobycia Wilna, ale trzeba "zbuntować się". Jak buntować się, to buntować, pomyślałem sobie. Obojętnie pod jakim pozorem wejdziemy do Wilna, a już wtedy go nie oddamy. […] Po ukończonej odprawie, na której był obecny gen. Rządkowski, dowódca 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej, wracałem z nim samochodem do Werenowa. W drodze gen. Rządkowski cały czas narzekał na "bunt", mówiąc: "Trzydzieści lat służę, a teraz mam buntować się... Nie mam nic wspólnego z waszym Wilnem, ja pochodzę z Kongresówki!". Następnie zadał mi pytanie: "Czy 
pana pułk zgodzi się iść na Wilno?". Byłem bardzo zdziwiony […] powiedziałem, że nie rozumiem, czemu mam pytać, czy chcą iść na Wilno, kiedy o takim pytaniu przed innymi operacjami nie było nawet mowy? Wtedy gen. Rządkowski zapytał mnie, w jakiej formie będę badał nastrój żołnierzy i czy mam zamiar na odprawie wybadać, czy oficerowie zechcą przyłączyć się do "buntu"? Zirytowany odpowiedziałem gen. Rządkowskiemu: "Czemu pan generał nie pytał mnie, czy chcę zdobywać Radzymin, a teraz proponuje mi urządzać plebiscyt? Jadę do Werenowa do pułku i nie mam zamiaru któregokolwiek z oficerów lub szeregowych pytać o ich zgodę. Jutro wydaję rozkaz operacyjny w myśl otrzymanych dziś na odprawie zarządzeń i chciałbym zobaczyć, kto z moich ośmieli się odmówić udziału w tej akcji!". Istotnie, nikt nie odmówił "przyłączenia się do  buntu"! Gen. Żeligowski potem pisał: "Wszyscy rozumieli, o co chodzi. W nich znalazłem moralne wsparcie". 


"Okupanci" (zgodnie z historiografią litewską) rodzinnego miasta, "buntownicy" i "wsparcie moralne"
gen. Żeligowskiego - żołnierze 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej przed wileńskim Ratuszem, czyli - w domu...
Fot. Wikimedia.org

Przed akcją wileńską Lucjan Żeligowski wysłał depeszę do swojego przełożonego gen. Władysława Sikorskiego, w której stwierdzał, że postanowił "z orężem w ręku prawo samostanowienia mojej ojczyzny bronić i objąłem dowództwo nad żołnierzami z tych ziem pochodzącymi". Jednocześnie informował, że składa dymisję z szeregów WP. Następnie przywódca buntowników ogłosił, że zostaje Naczelnym Dowódcą Litwy Środkowej. Jednocześnie żołnierze 1 Dywizji Litewsko-Białoruskiej wydali odezwę do Narodu i Rządu Rzeczypospolitej Polskiej, w której stwierdzali: "Dzisiaj, gdy Wasza wolność uratowana i byt zabezpieczony, wstrzymujecie nasz zwycięski pochód do drogiego nam Wilna, do naszych rodzin i chat. Nie mamy do Was żalu. Moc nasza i duch są wielkie i sami zdobędziemy sobie sprawiedliwość i wolę. […] Wara wszystkim od naszej ziemi. Wzniesiemy pożogę wojenną na śmierć i życie. Przysięgamy na Ostrobramską, że dopóki jeden z nas broń w ręku udzierżyć potrafi, żaden Litwin, bolszewik, ani Niemiec nie będzie władał grobami naszych przodków". Kości zostały rzucone. 8 października 1920 r. kolumny wojsk Litwy Środkowej ruszyły na Wilno. Żołnierze mieli do pokonania około 50 kilometrów.

"Buntownicy" bez trudu posuwali się naprzód, nieliczne oddziały wojsk litewskich, rozlokowane na przedpolu miasta, stawiały niemrawy opór, zresztą jednostki polskie miały znaczną przewagę. Do krótkich potyczek i wymiany ognia doszło m.in. w okolicy Jaszun. 9 października o godz. 14.15 oddziały czołowe wkroczyły do Wilna, jako pierwszy maszerował Pułk Miński. Tymczasem jeszcze przed nadejściem Polaków zapadła decyzja o opuszczeniu miasta przez stacjonujące w Wilnie oddziały litewskiego 7 Pułku Piechoty. W czasie odwrotu Litwinów grupy konspiracyjnego Związku Obrońców Ojczyzny ostrzeliwały wycofujących się żołnierzy litewskich. 

W mieście na wieść o pojawieniu się wojsk polskich zapanowała prawdziwa euforia. Atmosferę, panującą wówczas w Wilnie, opisał kpr. Wacław Kotowski z Pułku Wileńskiego: "O dobrym zmierzchu przy rogatkach miasta spotkały nas niezliczone tłumy, które w porywie radości brały nas w ramiona i wyciskały nam na policzkach siarczyste całusy. Jakaś młoda i "gładka" niewiasta z dwojgiem dzieci na rękach z okrzykiem "kochany mężu!" rzuciła się na wymorusanego przez kurz żołnierza, który dzieci usadowił sobie na ramionach i z tak miłym ciężarem maszerował dalej przez ulice miasta. Zebrany tłum ruszył ławą za pułkiem, wznosząc entuzjastyczne okrzyki "Niech żyją dzieci Wilna!" oraz sypał na nas masami kwiaty, które żołnierze zatykali sobie na rynsztunek". 

Z kolei gen. Żeligowski wspominał, że "mężczyźni, kobiety, dzieci, płacząc i śmiejąc się razem, czepiali się ludzi i koni". Był wieczór 9 października 1920 r. Polacy panowali w Wilnie, w którym po odejściu oddziałów wojska litewskiego pozostali jeszcze urzędnicy władz Litwy, przedstawiciele dyplomatyczni, akredytowani przy rządzie litewskim oraz członkowie misji wojskowych państw alianckich. Z tymi ostatnimi doszło do spotkania generała Żeligowskiego, podczas którego generał zirytowany pytaniem "Jakim prawem zajął Wilno?" i twierdzeniem, że jest to rzekome pogwałcenie umowy suwalskiej, nakazał im opuszczenie miasta do godz. 12.00 w dniu następnym. Podobnie postąpił Żeligowski z delegacją Ligi Narodów: kazał im usunąć się z obszaru, nad którym obejmował administrację. Na północy jego granica miała sięgać Dźwiny, na zachodzie opierać się o polsko-litewską linię demarkacyjną, ustaloną w czerwcu 1920 r. Rozpoczynał się kolejny dramatyczny epizod w dziejach Ziemi Wileńskiej - Litwa Środkowa.
                                                                                     CDN


Tłumy wilnian, witających swoich synów, mężów i ojców, wkraczających do swego miasta
pod dowództwem gen. Żeligowskiego, fot. karta.org.pl