Roger Sergiusz Solański - o tułaczce życiowej z południowej Francji do Kłajpedy


Okładka książki P. Wdowiaka "Bezdrożami Litwy i Inflant. 17 spotkań z Wilniukami", fot. wilnoteka.lt
Kolejnym rozmówcą Piotra Wdowiaka w jego wędrówce "bezdrożami Litwy i Inflant" jest Roger Sergiusz Solański, urodozny w 1941 r. w... południowej Francji. W 1978 r. ukończył Uniwersytet w Kaliningradzie i został dyplomowanym biologiem. Przez wiele lat pracował jako lekarz ratownictwa w Kłajpedzie. Poza pasją gór jego głównym zainteresowaniem jest fotografia. Zajmuje się głównie fotografią reportażową. Najbardziej znana jego wystawa nosiła tytuł "Grzyby Litwy". Obecnie na emeryturze, działacz lokalnego oddziału Związku Polaków na Litwie w Kłajpedzie.
- Panie Sergiuszu spotykamy się po latach, kiedy Pan już na emeryturze i na szczęście już w jakim takim zdrowiu...

- Nieprawda, wciąż jestem chory na góry (śmiech - PW).  To geny, bo moja mama była góralką, pochodziła z Przysietnicy koło Starego Sącza. Nigdy tam nie byłem, w Beskidach, ale góry to moja miłość. (Tu mój rozmówca przechodzi na rosyjski - PW). Zawsze chciałem patrzeć na świat z możliwie jak najszerszej perspektywy. Życie w klatce zabija energię, a Bóg dał nam oczy, fizyczne możliwości do tego byśmy chłonęli świat wszystkimi zmysłami, byśmy się przemieszczali. Dlatego zawsze chciałem ten boży świat doświadczać maksymalistycznie z różnych stron. Mówiłem sobie: patrz, wszystko jest dane bezpłatnie, chłoń świat i się nim zachwycaj, dla własnej korzyści, dla dobra własnej duszy, dlatego że chłoniesz dobro, które cię potem buduje. Nie od razu zdałem sobie sprawę z tego, że z czasem zacząłem więcej widzieć i zauważać, a w końcu więcej doceniać jego wartość. Pojawiła się mądrość i mam nadzieję, że to nie tylko świadomość związana z wiekiem.

- Czy wcześniej też Pan tak „podróżował” w szerokim znaczeniu? Chyba nie?

- Nie zawsze można było podróżować. Ale dla mnie moja podróż zaczęła się w 1947 roku, kiedy cała rodzina postanowiła wrócić z Francji na Białoruś, w okolice Słucka w rodzinne strony mojego ojca – Wielikaja Sliwa.

- Słuck powszechnie kojarzy się z pasami słuckimi.

- Te pasy to dziś wielka rzadkość. Na Białorusi znajdują się dziś tylko dwa okazy. Ale ja wtedy w ogóle o nich nie słyszałem. W tamtym okresie cały świat dla mnie wypełniała Francja. Moja mama, Franciszka Kotarbo, trafiła nad Tamizę razem z wielkim exodusem polskiej ludności za chlebem do francuskich kopalń. Ten exodus polskich osadników doczekał się nawet okazjonalnego znaczka poczty francuskiej. Mama jako dwudziestokilkuletnia dziewczyna wyjechała sama z rodzinnego domu w 1923 r. Rodzice jej zostali w Polsce, a ona nigdy, mimo że się o to usilnie starała, już do niej nie wróciła. Ale jej góralski charakter i upór pozwolił jej przetrwać wszystkie życiowe katastrofy. Mój ojciec Józef Narcyzowicz Solański był z kolei politycznym uchodźcą z kraju sowietów. Jako biały emigrant otrzymał azyl i pozwolenie na pobyt najpierw w Niemczech, gdzie mieszkał przez jakiś okres, a następnie we Francji, gdzie się poznali z mamą w Paryżu.

- Oboje trafili nad Tamizę w trudnym życiowo okresie.

- Pobrali się w Katedrze Notre-Dame de Paris w 1928 r. i przez prawie 20 lat doczekali się dziesięciorga dzieci. Ja mam nawet książeczkę mamy z tamtych czasów, gdzie wszyscy jesteśmy wpisani jako dzieci. Dokument ten dawał konkretne ulgi socjalne w życiu codziennym. Otrzymywaliśmy bezpłatne obiady w szkole, a mama zniżki na zakupy. Wszystko to miało miejsce po wojnie, kiedy rozpocząłem naukę w pierwszej klasie, mimo że miałem dopiero 6 lat. Miałem dużo rodzeństwa. Żannę (Janka), Józefa, Michela (Michał), Guy (Gienadij), Jeana (Iwan - Jan), Dmitrija, Andrzeja, Aleksandrę, Georges`a (Jerzy). Sam byłem ochrzczony jako Roger, ale od najmłodszych lat byłem dla wszystkich Siergiejem. Do dziś pozostało nas tylko trzech: Andrzej mieszkający we Francji, Dmitrij na Białorusi i ja w Kłajpedzie.

- A co to za pamiątka?

- A to biografia mojej mamy napisana jeszcze w czasy sowieckie i to trzeba pamiętać, kiedy się ją czyta, bo miała odpowiednich adresatów: „Urodziłam się w 1904 r. w Przysietnicy koło Starego Sącza. Ojciec mój Andrzej Kotarbo był pracownikiem budowlanym, murarzem, który przedwcześnie umarł w 1927 r.” Jej matka Zofia umarła w tym samym roku. Swoich rodziców mama po wyjeździe już nie widziała. Jako dwudzie- stoczteroletnia dziewczyna została sierotą na paryskim bruku. Tam poznała Józefa Solańskiego z Wielikoj Sliwy w rejonie słuckim, z którym założyli rodzinę. Do 1939 r. mieszkali w miasteczku St. Denis pod Paryżem. W związku z działaniami wojennymi przejechali na południe w okolice Bordeaux w departamencie Gerond.

- Pod Bordeaux urodził się w 1941 r. Pan. Był Pan później w miejscu urodzenia?

- We Francji byłem 4 razy, a pod Bordeaux raz. Tam się kompletnie nic nie zmieniło od naszego wyjazdu. Pozostał ten sam krajobraz; znalazłem te dwa domy, w których mieszkała nasza rodzina. Pamiętam, wiele faktów z dzieciństwa m.in. wyzwolenie Polski przez sojuszników... Jako młody chłopiec zapamiętałem jak sojusznicy zrzutami z samolotów na nasze głowy, zagłuszali niemieckie radary. Raz do naszego gospodarstwa trafili zbiegowie rosyjscy z obozów niemieckich, których ukrywaliśmy prawie rok. Potem byliśmy ich zmuszeni dalej wysłać do Hiszpanii, dlatego, że jeden z nich miał ciągłą słabość do wina i lubił nas wykiwać, chodząc do sąsiadów na jednego. Ktoś z sąsiadów doniósł w końcu, komu trzeba i gdzie trzeba. Na szczęście dostaliśmy w porę sygnał od innych, że będzie najście kolaborantów francuskich na nasz dom. Udało nam się jednak na czas wyekspediować ich do Hiszpanii. Prawdopodobnie zdołali przeżyć i trafili do Ameryki. Potem z Iwanem i Andriejem kontakty się urwały. Oj wiele przyszło przeżyć w czasie wojny... O mały włos nie zginęliśmy w tamtym czasie na południu Francji.

- A co się wydarzyło?

- Moi bracia znaleźli pistolet z nabojami. Jak to chłopcy, chcieli go wypróbować w lesie. Któryś z sąsiadów dowiedział się o tym i doniósł, gdzie trzeba, że Solańscy mają broń i strzelają. Moja najstarsza siostra Aleksandra była bardzo aktywna, chciała uczestniczyć we wszystkich zabawach, a najchętniej w możliwych grach, w których była najlepsza. Jak tylko pojawiła się okazja ukradkiem wyniosła z domu broń z nabojami, żeby sama ją mogła wypróbować w lesie. Po tym fakcie nagle w domu pojawili się żandarmi, by przeszukać cały dom. Broń znaleźli, ale nabojów im się nie udało. Całą rodzinę zbili i poturbowali. Jeśli by znaleźli amunicję do pistoletu, nic nas by nie uratowało przed obozem koncentracyjnym. Siostra o tym wydarzeniu nic nigdy nie mówiła, dopiero po latach przyznała się, że schowała naboje w kominku, domowym piecu, gdzie był ruchomy kamień.

- A inne wspomnienia? Czy taki mały chłopiec mógł jeszcze coś zapamiętać?

- Ojciec, podobnie jak najstarszy brat, był członkiem brygady Marcy, natomiast mama była łączniczką. 20 km od naszego domu zaczynała się zona regionu Vichy (gdzie de facto od 1942 r. miał siedzibę rząd nieokupowanej części Francji – tzw. Wolnej lub Południowej Strefy - PW). Któregoś dnia rozpoczęła się deportacja Żydów. Wszystkich Izraelitów władze okupacyjne zmusiły nosić gwiazdy Dawida. Ojciec z braćmi pomogli niektórym Żydom przedostać się do Strefy Vichy i ukryć opaski gwiazd, zakopując je gdzieś w lesie. Mój najstarszy wówczas 11-letni brat chciał nawet wziąć na pamiątkę jedną z gwiazd. Dzisiaj patrzę na tę jego zachciankę jako na piękny gest solidarności.

- Ukrywaliście jeńców Rosjan, pomagaliście Żydom za to całej rodzinie groził obóz koncentracyjny... Ale największą tragedią był powrót całej rodziny do Związku Radzieckiego – więzienia narodów.

- To była całkowita katastrofa. Ojciec nasz przez cały czas pobytu we Francji chciał koniecznie wracać do Ojczyzny, do Wielkiej Sliwy. Władze radzieckie obiecywały oddanie ziemi wszystkim emigrantom, niezależnie czy białym, czy czerwonym, których dużo zostało po okresie II wojny na Zachodzie. Ojcu obiecywano zwrot nieruchomości i sporych połaci ziemi, do dziś niektórzy pod Słuckiem nazywają ją „Polanami Solańskich”. Dwaj bracia ojca byli aresztowani przez sowietów w 1931 r. w związku z rzekomą „antysowiecką agitacją”. W ciągu 30 dni odbył się pokazowy sąd, który wydał wyrok zesłania na Syberię. Znalazłem w internecie informację, że jeden z braci umarł w obwodzie czeczeńskim, a o drugim ślad zaginął. Obaj byli na wywózkę zabrani z chutoru Rybak, który należał do „Polan Solańskich”.

- I te Polany były główną przyczyną zsyłki, a nie antysowiecka agitacja. Tak się działo wszędzie na Białorusi – właściciele ziemscy byli osądzani jako Panowie (to często było jednoznaczne z polskim pochodzeniem). Tak samo działo się na Litwie, ale dopiero po wojnie, kiedy wkroczyli tu sowieci i rozpoczęli rozkułaczanie.

- Dla sowietów de facto powód nie był ważny. Można było być posądzonym o szpiegostwo na rzecz Japonii, nawet, jeśli facet nie wiedział, gdzie leży Japonia.

- Taka sowiecka sprawiedliwość... Czy braci ojca mogli sowieci represjonować również za to, że byli Polakami?

- Jako Polaków? Mogło to być przesłanką. Dokładnie tego nie wiem. Opowiem coś innego, o sobie. Jak przyszło do wyrabiania pierwszego radzieckiego dokumentu kazano mi zadeklarować narodowość. Oczywiście zadeklarowałem, że jestem Polakiem. Zmuszono mnie bym zmienił swoją deklarację, bym został Białorusinem, Rosjaninem, kim tylko chcesz, byle nie Polakiem. Zadawałem pytanie: kim mogę być, jeśli mama i ojciec są Polakami. Odpowiedzieli mi wtedy: „będziesz miał problemy”. Mojego starszego brata George`a (Jurij) przetrzymywali z tego powodu na milicji całą noc. George`yk nie zgodził się na żadne zmiany w deklaracji i otrzymał paszport z wpisem: Polak.

- Takich sytuacji na Białorusi znam setki. Sowieci wymuszali zmianę narodowości praktycznie na wszystkich Polakach.

- Ta polityka nie wzięła się z kosmosu. Sowieci kontynuowali politykę Rosji carskiej. To rząd carski i cerkiew prawosławna zmuszali do zmiany wiary i języka ojców. Kto odmówił trafiał do tiurmy. Katolikom zabierano kościoły i klasztory, a nagonka była za cara oczywista.

- Polacy z Białorusi i Ukrainy chcąc udowodnić dzisiaj swoje polskie pochodzenie mogą tylko przedłożyć dokumenty kościelne. Jeśli ktoś był chrzczony w kościele katolickim, co może udowodnić w odpisie metryki chrztu, był najprawdopodobniej Polakiem. Innych dokumentów na Żytomierszczyźnie i Białorusi trudno szukać.

- To prawda, zwłaszcza na Białorusi katolikami byli głównie Polacy. Niszczenie wszystkiego, co polskie na Białorusi faktycznie rozpoczęło się wraz z kolektywizacją. Sowieci mieli wszystkie powody, by Polaków fizycznie i moralnie zniszczyć. Kolektywizacja potrzebowała bezpłatnych biednych rąk niewolników. A Polacy się temu przeciwstawiali, w ogóle nie pasowali do tej rzeczywistości, dlatego byli poddawani represji. Najgorzej, że ta antypolskość jest do dzisiaj zakorzeniona na Białorusi. Na starych polskich cmentarzach pomniki są wciąż niszczone. Takie widoki pamiętam ze starego cmentarza w Słucku, gdzie pochowani są moi dziadowie. Można to porównać z Cmentarzem Łyczakowskim we Lwowie tylko w mniejszej skali. Polską tradycją było wystawić pomnik życia człowieka, żeby temu, który umarł było dobrze i na tym świecie. Pomniki nagrobne to miara kultury człowieka. Przez to, że były to pomniki bogato zdobione z mnóstwem symboli, to podejście z duszą rodziny sprawiało, że obchodzono się z pomnikami Polaków bardzo nienawistnie i nieprzystojnie. Wiele z nich przewróconych dziś niszczeje i pęka, a miejscowa ludność tylko temu przyklaskuje. Groby Białorusinów najczęściej są proste, tylko ziemne i pozbawione symboliki. Nieprzypadkowo naukowcy o dawnych cywilizacjach zbierają wiedzę na cmentarzach, za pomocą odkrywek archeologicznych.

- To są dzisiejsze Pana obserwacje z ziemi przodków, a jakie były pierwsze wrażenia po przyjeździe w 1948 r.?

- Przede wszystkim rodzice postanowili wracać, bo, jak już mówiłem, we Francji po wojnie szerzyła się sowiecka propaganda powrotu. Związek Radziecki potrzebował rzeszy ludzi do pracy po katastrofie wojennej. Było to odczuwalne zwłaszcza na Białorusi, skąd pochodziła większość z 20-milionowej grupy zabitych – te cyfry mówią same za siebie. Do dzisiaj pamiętam hasła propagandy: „Ojczyzna na Was czeka, Ojczyzna Was przygarnie”.

- W jaki sposób te hasła docierały do Was?

- Urzędnicy radzieccy przyjeżdżali do nas na miejsce. I to wiele razy. Wielokrotnie obiecywali, że wracać będziemy do krainy szczęśliwości. Takich jak my, którzy w to uwierzyliśmy, było wielu. Żołnierze radzieccy, którzy wracali do Ojczyzny kilka lat po wojnie od razu trafiali do obozów koncentracyjnych, które dla nich zorganizowała władza sowiecka. Pamiętam, jak krótko przed wyjazdem zebrali nas w obozach przesiedleńców pod Paryżem. To było terytorium ogrodzone płotami z barakami i sceną letnią, gdzie wisiał olbrzymi portret Stalina. W obozie było kino, gdzie puszczano tylko sowieckie filmy, ale także byli propagandyści, którzy grali wieczorami na harmonii Katiuszę. Później nas uprzedzono, że w drogę nie należy brać dużo rzeczy, bo wagony ich nie pomieszczą. A były to te same wagony, którymi wywożono z Litwy zesłańców do Workuty, zwykłe drewniane wagony do przewozu bydła i towarów. I w takich warunkach dalekich od sanitarnych, o głodzie i chłodzie wracaliśmy, my emigranci biali i czerwoni do Ojczyzny. Jechaliśmy okrężną drogą od lipca 1947 r. do stycznia 1948 r. Powracaliśmy do ojczyzny w eskorcie żołnierskiej, gdyż zdarzały się ucieczki... Eskorta wg władzy miała nas chronić przed napadami...

- Prawie pół roku w drodze....

- Najgorszy był przejazd przez Polskę. Na stacjach, przez które przejeżdżaliśmy ostrzegano nas byśmy nie wracali na Białoruś, zapewniano, że to kraj zniewolony przez sowietów. Już wie- dzieliśmy, że jedziemy na katorgę i w ciemnotę. Moja mama chciała wysiadać, ale ojciec był nieugięty. Zabrał jej nawet dokumenty. Nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej. Kiedy przejeżdżaliśmy przez terytorium zachodniej Ukrainy trafiliśmy na taką ciemnotę... W dzieciństwie lubiłem oglądać obrazki z podręcznika historii i szczególnie zapamiętałem historyjki z Gallami (Galloix) z czasów rzymskich. Gallowie mieszkali w szałasach i właśnie ta Ukraina z okna pociągu przypominała krainę Galów. Przejeżdżaliśmy przez tę krainę jesienią mokrą i deszczową, a ludność miejscowa przybiegała na nasze postoje na stacjach i z peronów próbowała sprzedać jedzenie lub je wymienić czy coś kupić. Ci miejscowi ubrani w ciemną odzież wywarli na mnie kilkuletnim chłopcu bardzo przygnębiające wrażenie. Dobrze, że mogłem wtedy znaleźć oparcie w rodzicach, bo było trudno pojąć dziecku te obrazy. W ten sposób dotarliśmy w środku zimy do Nikopola we wschodniej Ukrainie. Bardzo wszyscy głodowaliśmy w tym okresie. Wydzielono nam dodatkowe wspomagające racje pożywienia. W na szybko postawionej stołówce raz na dzień dostawaliśmy ciepłą zupę, chleb był reglamentowany na kartki. Ja z młodszą siostrą chodziliśmy do przedszkola, co było też jakąś pomocą w przetrwaniu. Pamiętam jak któregoś dnia ukradli mamie kartki na chleb i nie mogliśmy ich oddać w przedszkolu, bo były za każdym razem rozliczane. Wówczas wychowawczyni zwróciła się do innych dzieci, by, jeśli nie chcą jeść chleba, oddały mnie. Wstał wówczas syn jakiegoś funkcjonariusza partyjnego, to widać było po ubraniu i zachowaniu i rzucił mi jak psu pod nogi swoją rację.

- W końcu jednak opuściliście Nikopol i dotarliście do Słucka i Wielikoj Sliwy.

- Jechaliśmy donikąd. Wszystko wówczas było nasze i kołchozowe. Władza radziecka wydzieliła nam stary podupadły drewniany domek. Cały zgniły i podupadły był jeszcze przed ucieczką taty po rewolucji. Tata mówił, że mieszkała wówczas w nim staruszka, którą się opiekowali on i jego bracia, którzy zginęli na Syberii. Szczególnie naszą sytuację przeżywała mama, za nic nie mogąc się z nią pogodzić. Szczególnie w sytuacji, gdy we Francji została część naszego rodzeństwa. Zostali w obozach, gdyż w ambasadzie uznano, że tych dwoje z naszej rodziny nie wrócą z nią na Białoruś. W radzieckiej ambasadzie dokonywano selekcji, gdzie miał, kto trafić, biały emigrant miał statkiem dotrzeć na Sybir, pozostali zaś pociągami na ziemie odzyskane od Polski. Na białych była stworzona następująca procedura: albo neutralizowano ich na terenie Francji, albo po dotarciu na zsyłkę rozbijano rodzinę, umieszczając dzieci w domach dziecka, a starzy trafiali do łagrów. Taka to była historia z przesiedleńcami z Francji do ZSRR po wojnie. Sowieci dzięki temu jak mówi siłę roboczą i równocześnie zlikwidowali lub zniewolili dużą grupę powiedzenie ustrzelili dwa zające jednym strzałem: zyskali łatwo bezpłatną społeczną politycznie niepoprawną... Ojciec jak już wcześniej mówiłem po roku umarł w wielkiej rozpaczy i panicznym strachu. Umarł w wieku 49 lat po krótkiej chorobie. Wcześnie go zabrakło w naszym życiu.

- A co z Wami i z Pana mamą się wówczas stało?

- Moja mama była ewenementem. Przede wszystkim przeżyła ojca o 20 lat, umierając w 1968 r. Wszystkie złe i trudne doświadczenia hartowały ją i wzmacniały. Pamięta Pan, co mówiłem, że jako dwudziestoparoletnia dziewczyna sama wyjechała do Francji, co już świadczy o jej męstwie i sile charakteru. We Francji wyszła za mąż i urodziła i wychowała dziesiątkę dzieci.

- A jak licznie wracaliście opuszczaliście Francję?

- Ciekawie wyszło, bo wracaliśmy tylko w dziewiątkę. Najstarszy brat Joseph oznajmił wszystkim, że on się nigdzie nie wybiera i zostaje we Francji. Już był dorosły i doskonale wiedział, co robić ze swoim dojrzałym życiem. Wstąpił do armii francuskiej do zagranicznego oddziału Legii Cudzoziemskiej. Ale ja wrócę do Wielikoj Sliwy. Po śmierci taty nie mieliśmy, w czym pokazać się na ulicy. Że mama wtedy się nie załamała to tylko dzięki jej silnemu charakterowi.

- To odezwał się silny charakter góralki spod Nowego Sącza, którą silne doświadczenia jeszcze bardziej hartują, a nie przygniatają...

- Oczywiście mama żyła według wzorców, które wyniosła z domu. Sytuacja była ekstremalna i przerastała nas. Dlatego, żeby przeżyć, mimo że na miejscu pomagała nam rodzina ze strony ojca, czwórka dzieci była zmuszona trafić do domu dziecka w Słucku. Tam spędziliśmy 2 lata. Trafiliśmy do grup dzieci z normalnych rodzin, ale bardzo biednych rodzin. Białoruś kilka lat po II wojnie wciąż nie mogła powstać ze zniszczeń, przede wszystkim brakowało męskiej siły do odbudowy kraju ze zniszczeń. Wiele dzieci nie posiadało ojców, którzy zginęli na wojnie, a matki nie były w stanie im zapewnić bytu. Dlatego tak i przed wojną jak i po wojnie na Białorusi było bardzo dużo dzieci bezprizornych – które trafiały tam z rozbitych a nie asocjalnych rodzin alkoholików, narkomanów. Później przeniesiono nas do innego domu we wsi Niesiata w rejonie bobrujskim. I tam nam się dostało, gdyż trafiliśmy do dzieci wioskowych. Szydząc, mówili, że przyjechali jacyś Francuzi, którzy na dodatek uważają się za Polaków. Przyszło się dostosować do spartańskich warunków. Pamiętam jak w lute mrozy do 30 stopni sami ogrzewaliśmy pomieszczenie, paląc w piecu drzewem. Wokół domu w tych skrajnych warunkach kręciły się watahy wilków. Ubikacja była na zewnątrz, z której mogliśmy tylko korzystać przy świetle dnia. W nocy załatwialiśmy swoje potrzeby do koryt przy salach wewnątrz budynku, bo wyjść na zewnątrz było niebezpieczne. Rano dyżurni utylizowali koryta. Potem znów trzeba było palić w piecu. Drzewo było słabe jakościowo i zawilgocone.

- Jak długo przebywaliście w tym domu?

- Do 1955 r., kiedy ukończyłem 12 lat, czyli po upływie 5 roku od powrotu z Francji. Ten okres w mojej pamięci jawi się jako mroczny i głodny czas. My zawsze mieliśmy uczucie niesytości. Zimą jedliśmy gotowane przemarznięte ziemniaki, które przypominały jakąś szarą słodką masę i kamsakilka, czyli mała rybka solona, którą przygotowywano jak szprota. Chleba prawie nie widywaliśmy. Zdarzało się, że dostawaliśmy trzy głodowe racje chleba wielkości Pana telefonu – uczucie głodu było wszechobecne i stałe. Czekaliśmy lata, kiedy można było uciec do lasu na jagody, maliny i grzyby, do tego kradliśmy ziemniaki w kołchozie i piekliśmy je.

- Lato to był jedyny okres, kiedy mogliście trochę się najeść...

- Wychodzi na to, że tak. Na szczęście wychowawcy nie zwracali na nas takiej uwagi. Wszyscy żyli w jakiejś pustce, nie wiedząc, co się z nimi dzieje. Ludzie byli jacyś ogłupiali jak by nie wiedzieli, co się z nimi dzieje. Niech przykładem będzie wypowiedź mojej wychowawczyni, która w złości i zaciętości rzuciła raz w naszą stronę: przyjechała, swołocz, na wszystko gotowe. Myślała, że Francja to kraj, gdzie ludzie umierają jak muchy, a Związek Sowiecki to kraj szczęśliwości, gdzie budowany jest komunizm i socjalizm, ale który wyższy stopień rozwoju już osiągnął. Jednak my nie zachowywaliśmy się jak tego oczekiwał od nas kraj. Słowem byliśmy pasożytami na żywym ciele komunizmu. To był dla nas szok.

- Ona jednak wierzyła w to, co mówiła. Takich zsowietyzowanych ludzi systemu ja znam tylko z filmów...To już nie był język agitacji, ale za Miłoszem język zniewolonego umysłu.

- Ja ma na to inną frazę: - człowiek widmo – zombie. Tak jak ludzie Ci nie rozumieli bezgraniczności wszechświata, tak nie rozmieli, gdzie żyli i czym był tak naprawdę Związek Radziecki. Powrócę jeszcze do Nikopola do domu dziecka – to właśnie w takich placówkach zaczynało się budowanie człowieka radzieckiego. Sowok hartował się od najmłodszych lat. Oto przykład opowiadania, które usłyszeliśmy kiedyś od naszej opiekunki: „Józef Wissarionowicz Stalin przechadza się po Parku Aleksandryjskim pod Kremlem. Nagle przybiega do niego chłopiec Ojciec narodów bierze go na ręce i pyta: Jak się nazywasz? Pada odpowiedź Sergiej.” Wszyscy patrzą na mnie z taką zawiścią, jak bym zrobił im najstraszliwszą rzecz na świecie...

- Oni po prostu do bólu Panu zazdrościli, to Pan nosił imię tego chłopca.

- Właśnie przecież Józef Wissarionowicz wziął na ręce Sieriożę. Przejrzałem wtedy na oczy i już się nie dziwiłem, że wychowawczyni tak mnie wcześniej potraktowała. Z takimi sytuacjami spotykaliśmy się od tamtej pory zawsze. W tej albo innej formie.

- Jak to się stało, że was zwolnili z dietdoma i mogliście wrócić do domu?

- Napisałem taką prośbę do min. Oświaty o przeniesienie do miasta Słucka, gdzie mieszkała nasza mama. Wkrótce przyszła zgoda. Dyrektor miał pretensje, że nie zwróciliśmy się bezpośre- dnio do niego, a do wysokiej instancji.

- Tak bywało na Kowieńszczyźnie i Wileńszczyźnie, kiedy Polacy walczyli o swoje prawa – Litwini się nie chcieli zgodzić, a dopiero Moskwa ustępowała pod naciskami. Było to między nami dla niej wygodniejsze.

- W domu dziecka w Słucku mieszkaliśmy w jeszcze przez 2 lata do 1957 r. Przez te wszystkie lata mama szukała sposobów, by wyjechać do Polski.. W ambasadzie ZSRR zmuszono ją do oddania polskiego paszportu i dlatego właśnie nie mogliśmy się do Polski repatriować. Mam wysyłała prośby o dokumenty do Przysietnicy – tam przecież po śmierci dziadków mieszkali jeszcze Godawscy i Michurscy. Ale nie miałem nigdy nie miałem możliwości poznać rodziny Kotarbo. Z rodziny mamy najbardziej znana jest Maria Kotarbo – siostra cioteczna. Jej biografia jest wspaniała i tragiczna zarazem. W 1939 r. była ona świadkiem morderstwa żydowskich sąsiadów. Od tamtego czasu przyrzekła sobie, że wszędzie będzie pomagać Żydom. Może, dlatego ta wspaniała siostra cioteczna mamy była łączniczką AK. W 1943 r. była wydana Niemcom i trafiła do Auschwitz. Udało jej się przetrwać obóz i została zwolniona. W 1956 r. na skutek zdrowotnych komplikacji poobozowych.

- Czy została uhonorowana izraelskim medalem sprawiedliwy wśród narodów świata?

- Tak, ale po śmierci. Świadkiem w jej sprawie była pewna młoda żydówka, która znała czyny Marii. To historie, które dotyczą rodziny ze strony mamy.

- Czy długo mieszkaliście jeszcze w Słucku?

- Nie. Kiedy nas zwolniono z domu dziecka, byliśmy już pełnoletnimi i dojrzałymi ludźmi. Mogliśmy już samodzielnie się utrzymywać z pracy, np. szybko skończyliśmy szkoły zawodowe. Zasada była taka: zdobądź szybko fach, a intelektualistą i tak nie będziesz. Wszyscy byli podporządkowani tej niewolniczej zasadzie. Mama cały czas szukała rodziny. Rodzice umarli, ale z Przysietnicy przychodziły inne zaproszenia od rodziny: Godawskich czy Michurskich. I dzisiaj tam żyją.

- Był Pan w tamtych stronach?

- Niestety. Rodzinę znam tylko z dokumentów. W tym czasie, kiedy mama nie otrzymała zgody na ewakuację do Polski, powstał plan wyjazdu na zachodnią Białoruś – gdzie żyło wielu Polaków i gdzie według wszelkiego prawdopodobieństwa środowisko byłoby bardziej przychylne.

- Dlatego wybór padł na Wołkowysk w obwodzie grodzieńskim. Jakie wspomnienia macie z tego okresu?

- W Wolkowysku zakończyliśmy szkoły. Znaleźliśmy pracę. Ja pracowałem jako budowlaniec i zbrojarz, później trafiłem do mleczarni, gdzie przygotowywaliśmy sery. A później w poszukiwaniu wykształcenia i lepszej pracy wyjechałem na Kaukaz. Ponieważ miałem dobrą maturę udało mi się wstąpić do zawodowej szkoły medycznej. Lekko zdałem jeden egzamin, ale konkurs był duży. Kadry medyczne były kształcone przez Adygiejców (zachodni Czerkiesi). Mieliśmy być kadrami gotowymi pracować wysoko w górach w wąwozach. Niestety nie znaliśmy ich języka, ani kultury. To mogło się zakończyć tragedią – za nieprawidłowe spojrzenie, niewłaściwe słowo można było zostać wrogiem. Trzeba było uważać w kontaktach z kobietami, by ich nie urazić. Dlatego ten lud kaukaski chciał stworzyć własne kadry specjalistów. Między nami rozpoczęła się współpraca – ja pisałem im wypracowania po rosyjsku, a oni pomagali mi poznać ich język i kulturę. Bywało, że podpowiadałem im, gdy wyzwano ich do odpowiedzi pod tablicę. Później już na studiach dzięki Adygiejcom otrzymałem dyplom z wyróżnieniem (tzw. czer- wony dyplom). Po pierwsze miałem już wtedy taką filozofię: jeśli już się zdobyłeś na decyzję, by pomagać innym, musisz posiadać wszechstronną wiedzą medyczną. Angażowałem się wtedy w całą możliwą praktykę, przyjmując porody, asystując w operacjach i pracując w pogotowiu przy najtrudniejszych przypadkach. Cały czas, który spędzałem w szpitalu był wypełniony pasją poznania.

- W końcu przyszło powołanie do służby, lecz nie medycznej, ale wojskowej...

- Trzy dni po uzyskaniu dyplomu przychodzi rzeczywiście bilet do armii. Kierunek: Syberia, Krasnojarsk. Poszukiwany specjalista: Lokatorszczik. Pół roku miałem się uczyć nowej specjalności Lokatorom. Postanowiłem przyjąć wtedy postawę wojaka Szwejka, która miała mnie ochronić. Symuluję niemoc w wyuczeniu nowej profesji. Ale przełożeni piszą na mnie raporty: jeden, drugi, trzeci i wkrótce przychodzi decyzja o przeniesieniu na Zabajkale – stepy mongolskie, miejsce, gdzie zsyłali dekabrystów. Wspaniałe miejsce, gdzie pracowałem jako felczer dywizjonu na miejscowym lotnisku.

- Panie Sergiuszu doświadczeniami Pana życia można by obdzielić kilka ludzkich historii...

- Reinkarnacja. Mam czasami wrażenie przekraczania pewnych granic – kiedy pracowałem w tylu miejscach: np. w reanimacji, gdzie ocierałem się o śmierć, czy długo po wojsku będąc lekarzem o specjalności biochemika.

- A co się działo z Panem po służbie w armii?

- Pojechałem do Wołgogradu, gdzie mieszkali moi bracia i siostra, którzy chcieli dobrze zarobić przy budowie elektrowni wodnej. Ale jeszcze będąc w wojsku starałem się o wyjazd do degaullowskiej Francji. Złożyłem dokumenty na wyjazd w ramach programu łączenia rodzin. Nas zaprosił starszy brat. Moje pozostałe rodzeństwo nie mogło sobie pozwolić na wyjazd z powodów oczywistych: rodzina dom, praca. Ale właśnie tuż przed wyjazdem naszym rodzinnym umiera w Wołgogradzie nasza mama. Jest rok 1968. Przewozimy jej szczątki do Wołkowyska. Ojciec jak mówiłem spoczął na cmentarzu w Słucku.

- Często jeździ Pan na te groby?

- Teraz tak. Niedługo umiera także moja siostra, ale to już inna tragiczna historia. Ale powróćmy do czasu po służbie. Czterej bracia i siostra wyjeżdżają do Francji i tam sobie układają życie. A ja przejeżdżam na zachód i próbuję sobie poukładać swoje. W Rosji nie mogłem sobie znaleźć miejsca – środowisko nie moje, ludzie nie mojego pokroju, dlatego szukałem sobie innych przestrzeni. I w końcu brakowało mi polskiego żywiołu, który był w zachodniej Białorusi i... Litwie.’

- Nie opuszczało Pana uczucie wyalienowania i poczucie bycia innym i obcym....

- Bezapelacyjnie. Rozpocząłem poszukiwania miejsca do osiedlenia.. Takie miejsce znajduję w Kłajpedzie, gdzie udaje mi się dostać etat w pogotowiu. Próbuję uzyskać pracę na morzu, ale bezskutecznie. Otrzymuję odmowę z powodu pochodzenia.

Całe życie okres dzieciństwa spędzony we Francji był dla mnie kulą u nogi. Ciężar ten nie pozwalał mi na normalne funkcjonowanie w społeczeństwie. Piszę w końcu oświadczenie do kompartii do Moskwy, że rezygnuję z obywatelstwa radzieckiego, gdyż nie stając w sprzeczności z prawem sowieckim państwo mnie nie akceptuje i stawia poza nawias. Rodzina, która wyjechała do Francji zrobiła to zgodnie z prawem a nie jak uciekinierzy. W końcu zostaję wywołany do miejskiego oddziału partii, gdzie jeden z kłajpedzkich sekretarzy pyta mnie prosto w twarz: Czego Pan do tej pory jeszcze nie wyjechał? Okazało się, że moje rodzeństwo wielokrotnie było wzywane i przesłuchiwane na KGB przed wyjazdem do Francji. Przez tą „profilaktykę” mój brat Andrzej do dziś od wielu lat cierpi na depresję.

- To były dla Pana nieznane fakty?

- Właśnie. I zaczynała się litania win mojej rodziny. Nieuczestniczenie w wyborach, brak zaangażowania obywatelskiego, rodzina we Francji. Nie akceptowałem tej argumentacji, każdy przecież przed prawem za siebie odpowiada. Zrozumiałem, że z pracy nic nie wyjdzie i moja sytuacja się nie zmieni. Oni nie mogli nic innego powiedzieć, w przeciwnym razie pozbawiliby się swojego koryta. W końcu sekretarz zaczął na mnie wrzeszczeć: „Nigdy nie dostaniesz tej pracy na morzu”.

- To przekreśliło Pana wszystkie plany.


- Prawdziwy zuch. Jestem mu wdzięczny, temu Gurickasowi, ale także KGB z dwóch powodów.

- Wdzięczny funkcjonariuszom systemu? To trudno zrozumieć w kategoriach ludzkich.

- Po pierwsze: I sekretarz Gurickas był przykładnym człowiekiem. Mógł mnie skierować po tym wszystkim do psychuszki. To bardzo prosto można było uczynić. KGB mnie puściło za granicę, bo byłem normalnym człowiekiem, który pracował, przynosił dochód państwu. Decydując się na wyjazd pozbawiałem się zawodu i normalnego życia. A tak zostałem na miejscu. Problem w tym, ze Ci, którzy próbowali w czasach sowieckich czegoś się dorobić i robili kariery w ZSRR, wszystko stracili w 1991 r. Jeśli spoglądam dziś na siebie to widzę szczęśliwego człowieka, dzięki KGB, która nie pozwoliła mi się zbytnio wzbogacić. A dzięki temu uzyskałem wyższe wykształcenie na Uniwersytecie w Kaliningradzie na fakultecie biochemii. Otrzymałem tam wysoką ocenę z pracy dyplomowej, tak ze proponowano mi etat w katedrze. Studia kończyłem zaocznie, pracując w Kłajpedzie w pogotowiu.

- To znaczy, że Związek Sowiecki pomógł uzupełnić wykształcenie.


- Tematem mojej pracy dyplomowej, na którą miałem wyłączność w ZSRR, był wpływ środowiska roślin na człowieka, który przebywa w strefie mikroklimatu charakterystycznego dla sanatoriów i uzdrowisk. Jak wracałem z Kaliningradu to pytali mnie koledzy z pogotowia, dlaczego tak świeżo wyglądam – czy nie wróciłem przypadkiem z jakiegoś sanatorium. A wszystko dzięki warunkom studiów, które nam zapewniali w Kaliningradzie. Dzięki temu wykształceniu mogłem otrzymać pracę biochemika w szpitalu, z perspektywą pracy jako hematolog lub toksykolog.

- Nie chciał Pan zostać na uczelni?

- Uczelnia to słoik z tarantulami, środowisko ciągle poszukujące intryg i knowań. Zupełnie obce mnie. Zawsze starałem się stawać po stronie prawdy i prostoty. Dlatego zamiast kariery zawodowej wolałem góry i fotografowanie natury. To był dobry wybór i niczego nie żałuję.

- Życzę, by Panu się w końcu udało dotrzeć do Przysietnicy w Beskidach do góralskiej rodziny Pana mamy!



Piotr Wdowiak, "Bezdrożami Litwy i Inflant. 17 spotkań z Wilniukami. Na pograniczach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego", 
Wilno-Łódź-Warszawa 2013. Publikacja wydana nakładem Autora, jest dostępna w sklepach internetowych Merlin i Empik oraz pod adresem www.wyczerpane.pl 
 

Komentarze

#1 Ciągle czekam na jakąkolwiek

Ciągle czekam na jakąkolwiek informację o matce Juliannie Fenzlau.
Bardzo proszę o info.

#2 Bardzo proszę o info,

Bardzo proszę o info, niewiele zycia mi zostało...

#3 Bardzo fajny artykuł,

Bardzo fajny artykuł, prawdziwy ,przypomina mi moje dzieje i mojej rodziny repatriantów z Francji z roku 1947.
Moi rodzice również poznali sie we Francji.Korzenie matki to Lwów -polacy, a mojego ojca Aleksandra Warszawa-chociaż nazwisko wskazuje na pochodzenie z Kłajpedy, ale brak mi informacji na ten temat, chociaż kroniki / niemieckie Mamelland / wspominają to nazwisko Fenzlau sprzed 1845 roku.W metryce ojca wpisano właśnie takie nazwisko.Gdybym mógł uzyskać więcej informacji na temat rodziny, pochodzenia ojca, której nie znał byłbym bardzo wdzięczny.

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.