Rodzinna historia emigrantek


Na zdjęciu: Basia i Tosia, fot. archiwum rodzinne
Wyjeżdżały, wyjeżdżają, pewnie będą wyjeżdżać. Za chlebem, lepszym życiem, za miłością. Jednym udało się bardziej, drugim mniej. Różni je wiele, łączy jedno – wszystkie tęsknią. Czasem jak cholera.






Ciotka Ewa, kuzynki Ela, Basia, Paulina. Wszystkie ze mną spokrewnione lub spowinowacone, między sobą nie mają żadnych związków. Nigdy się nie spotkały, nigdy nie rozmawiały. Każda w innym wieku, każda wyjechała za młodu. Jedne mężów mają polskich, inne zagranicznych. Dzieci, wszystkie rodziły na obczyźnie. Te zadbały o ich polskość lepiej, tamtym zabrakło sił. Matki Polki emigrantki. Historie różne, a jakby podobne. I zastanawiająca refleksja, pytanie bez odpowiedzi. Dlaczego z tej rodziny wyjeżdżały przede wszystkim kobiety?


Na zdjęciu: Ewa w Belgii mieszka już ponad 50 lat, niedawno została prababcią, fot. archiwum rodzinne

Ewa, 69 lat

– To było dokładnie 25 września 1971 r. Wyjechałam na zaproszenie kuzyna, dwa tygodnie po 17. urodzinach. Zawsze wiedziałam, że na stałe. Chciałam jechać za granicę, zacząć nowe, lepsze życie. W Polsce było ciężko, a po Grudniu 1970 r. też bardzo niepewnie. W Belgii dostałam azyl polityczny, poznałam Freda, wzięliśmy ślub, do dzisiaj tworzymy szczęśliwą rodzinę. Dwa miesiące temu zostałam prababcią. 

Zawsze miałam w głowie, że jak mnie się uda, to będę mogła też pomóc mojej rodzinie w Polsce. Rodzicom, braciom, siostrom. I się udało. Smażyłam frytki, szyłam fotele w fabryce Volvo. Pomagałam tak długo, jak mogłam, póki zdrowie pozwalało. To jest mój sukces. Moja narodowość nie miała większego znaczenia, jeśli już, to trochę pomogła. W czasach, gdy przyjechałam, Belgowie dosłownie nosili Polaków na rękach. Pamiętali zasługi żołnierzy gen. Maczka, najstarsze pokolenie zresztą wciąż pamięta. Uważali nas za bardzo pracowitych, uczciwych. Teraz o tyle jest inaczej, że emigrantów jest mnóstwo, jedni dobrzy, drudzy źli, jak to ludzie wszędzie na świecie. 

Moje dzieci, syn i córka, są dumne z rodziny w Polsce, zawsze chętnie jeździły i jeżdżą. Dla córki uparłam się na polskie imię – Ilona. Z językiem u nich gorzej. Rozumieją prawie wszystko, mówią słabo. Musiałam pracować, zostawiałam ich z belgijskimi dziadkami. W szkole oprócz flamandzkiego miały jeszcze angielski i francuski. Polski łapały głównie od dzieci na podwórku podczas wizyt w Polsce i jak przyjeżdżała do nas moja mama. Ale szacunek do kraju matki mają należny, zawsze podkreślają, że są dziećmi Polki. Wnuk ma teraz dziewczynę Polkę, która tu przyjechała z rodzicami, gdy miała sześć lat. Może historia zatoczy koło…

Zawsze się interesowałam tym, co się dzieje w Polsce. Polonia tutaj mocno się trzymała, organizowaliśmy spotkania, święta, angażowałam się, zwłaszcza w zbiórki na leczenie chorych dzieci z Polski, sporo ich się udało zaprosić do Belgii, pomóc. Teraz jest inaczej, starsi odchodzą, chorują, a młodzież inaczej patrzy na świat. Ale ciągle sporo rzeczy organizuje nasz konsulat czy ambasada, na lekcje polskiego dzieci mogą chodzić, to bardzo ważne. Jestem zadowolona z tego, jak Polska o nas pamięta. Nie mogę narzekać. Ważne dla mnie, żeby Polska została w Unii, bo inaczej może być z nią różnie. W wyborach nie głosuję, wychodząc za mąż, musiałam wybrać jedno obywatelstwo; teraz mogłabym mieć dwa. 

Tęsknię dzień w dzień. Z serca mi nie wyciągną tego, co w nim mam. 


Na zdjęciu: dzieci i wnuki Ewy tworzą szczęśliwą rodzinę, nie zapominają, że seniorka rodu przyjechała do Belgii z Polski, fot. archiwum rodzinne

Ela, 55 lat 

– W domu na Podlasiu było nas pięcioro. Nie przelewało się, ale to, co najważniejsze, miałam, jestem wdzięczna rodzicom. Pieniędzy nigdy nie było, zarabiałam grosze, ale wystarczało mi. Do Niemiec najpierw wyjechał brat, mówił, żeby przyjeżdżać, że zarobię lepiej. Miałam 23 lata, był 1991 r., byłam młoda. Myślałam, że spróbować można, że zarobię i wrócę. Minęły 32 lata, a ja ciągle tak myślę…

Nie osiągnęłam żadnego sukcesu. Teraz na pewno bym tego nie powtórzyła. W Niemczech trudno żyć. Pochodzenie mi nie przeszkadzało, może nawet trochę pomogło, bo Niemcy lubią nas jako pracowników, szukają do pracy. Najpierw sprzątałam w bogatych domach na czarno. Teraz w Hamburgu robię to jako jednoosobowa firma. Długo byłam w zupełnym cieniu, bo nie mogłam się odezwać, nie znałam języka. Nadal nie za dobrze mówię, ale nauczyłam się odwagi. Mówię jak mówię, ale mówię. Wcześniej się wstydziłam. Najgorzej było w szkole, gdy wstydziłam się pytać o dzieci.

Starałam się ile mogłam, by dzieci zachowały polskość. W Niemczech poznałam męża, Jarka, też przyjechał z Polski. Mamy córkę i syna, już dorosłych. W domu rozmawialiśmy z nimi zawsze tylko po polsku, przecież nie będziemy się wygłupiać i rozmawiać z dziećmi po niemiecku, choć niektórzy tak robią. Takie dzieci nie znają dobrze ani polskiego, ani normalnego niemieckiego. Nasze chodziły do niemieckiej szkoły, ale też do niedzielnej polskiej. Niemiecki jest dla nich jak drugi ojczysty język, w nim jest im prościej kontaktować się z ludźmi. Córka się zintegrowała, syn też tu jakoś wchodzi w dorosłość, ale coraz częściej mówi, że chce wyjechać do Polski, nie podoba mu się to, co się tu dzieje. 

Interesuję się tym, co w Polsce, pierwszy raz byłam na głosowaniu. Chciałabym od Polski, żeby nie integrowała się aż tak bardzo z Europą. Dopiero teraz przestałam czuć się gorsza, zabiegać o względy Niemców. Zrobiłam się bardziej otwarta, słucham więcej. Myślałam, że Niemcy wiedzą, czego chcą, stoją twardo na nogach, a tak nie jest. Dla poprawności politycznej robią wszystko, czego oczekują od nich wszyscy inni, którzy tu przyjeżdżają. Obcy zaczynają rządzić w ich domu, zalewają ich, a oni to przyjmują. Ja, gdy tu przyjechałam, to myślałam, że muszę się dostosować do niemieckich zasad, a teraz widzę, że inni tak nie robią, przyjeżdżają i żądają. Rządzą lepiej niż u siebie. Nic dobrego z tego nie będzie. Powinniśmy myśleć samodzielnie, po swojemu, nie musimy się za wszelką cenę innym przypodobać. Chciałabym, żeby Polacy zostali Polakami. 

Czy tęsknię? Jak cholera. Od razu bym przyjechała…


Na zdjęciu: Ela tęskni za Polską. Twierdzi, ze drugi raz do Niemiec by nie wyjechała, fot. archiwum rodzinne

Basia, 43 lata

– Wyjechałam do Londynu w 2004 r. na długie wakacje, żeby zarobić na ostatni rok studiów i rozpoczęcie doktoratu. Ale poznałam tu przyszłego męża i rok później wróciłam. Z planem tymczasowego pobytu. Kupiliśmy dom, pojawiło się dziecko, szkoła i okazało się, że zapuściłam korzenie.

Przez długie lata to było trwanie, zaczynałam od różnych prac hotelowych, domów opieki, ale potem skończyłam tu studia, zaczęłam prowadzić szkoły rodzenia i okazało się to bardzo dużym sukcesem. Niestety, covid-19 go zabił i dzisiaj już nie funkcjonują… Teraz odchodzę ze służby zdrowia, wracam do korzeni, będę wreszcie pracowała ze swoim dyplomem nauczycielskim w edukacji wczesnoszkolnej, z dziećmi ze specjalnymi potrzebami. Kariera nigdy nie była dla mnie priorytetem, chodziło o to, żeby żyć na tyle komfortowo, by móc spełniać marzenia, podróżować, i to się udało.

W pierwszych latach polskie pochodzenie było przeszkodą. To był czas otwierania granic dla Polaków. Panowała do nas duża niechęć ze strony osiedlonych dłużej emigrantów, ze strony Anglików czasem też. Zdarzały się nieprzyjemne sytuacje, ataki na naszą narodowość, których byłam świadkiem, na szczęście rzadko celem. Wielu moich znajomych, ja może niekoniecznie, miało poczucie, że przez swoje pochodzenie i język nigdy nie będą pełnowartościowymi obywatelami Wielkiej Brytanii. 

W domu mówimy tylko po polsku, dziecko poza szkołą angielską uczęszcza też do polskiej. Nie tylko mówi, ale też czyta i pisze po polsku. Podtrzymuje stałe kontakty z najbliższą rodziną i znajomymi w Polsce. Pisze listy do swoich przyjaciółek, dzwoni do nich, wysyła wiadomości. Czytamy polskie książki, oglądamy polskie filmy. Mamy polską telewizję, więc choć nie mam za wiele czasu na politykę, wiem, co się dzieje, zresztą rodzina informuje mnie na bieżąco. Poza tym na krótko, ale regularnie do Polski przyjeżdżamy, więc obserwuję zmiany społeczne, ekonomiczne, polityczne, które zachodzą. W inicjatywy polonijne na początku się angażowałam, teraz już nie.

Po parunastu latach tutaj, kiedy w Polsce zmarli rodzice, nagle poczułam się zawieszona między dwoma światami. Jedną nogą byłam tu, drugą tam, ale tak naprawdę nie przynależałam nigdzie. To był bardzo smutny stan. Miałam wrażenie, że znikąd pomocy, ani z polskiego, ani z angielskiego systemu. Po pandemii miałam silne pragnienie powrotu, głównie ze względu na dziecko, rodzinę. Jesteśmy tu sami, a więzy rodzinne są dla mnie ważne, tak byłam wychowana. Żyjemy tu w strasznym pędzie, na nic nie ma czasu. Trochę się boję, żeby córka nie zatraciła dużej części swojej polskości, żeby nagle nie zaczęło jej być wygodnie mówić po angielsku, żeby nie zaczęła nie chcieć przyjeżdżać do Polski. A bardzo chcę, żeby w Polsce studiowała po skończeniu tutaj dobrych szkół. Chciałabym czuć się w Polsce potrzebna i chciana, ale jest duży kontrast między Polakami tu i w Polsce. Często docierają do nas głosy: „Jesteście tam, bo jesteście nieudacznikami, nie radzicie sobie w Polsce”. Wiem, że tak nie jest, ale i w oficjalnych dyskusjach w mediach słyszałam takie głosy z ust polityków, co wzbudza poczucie, że Polonia nie jest chciana we własnym kraju. Bardzo chciałabym wrócić, tęsknię. Z tyłu głowy plan powrotu jest, ale wiąże się to też z finansami. Boję się, że byłoby ciężko, a nie chcę, żeby było. Chcę zapewnić mojemu dziecku dzieciństwo, w którym mogę mu dać jak najwięcej doświadczeń. Tu mnie na to stać, w Polsce chybaby nie było.


Na zdjęciu: Basia z Antosią mieszkają w Londynie. Basia wiele robi dla zachowania polskości córeczki. Marzy, by kiedyś studiowała w Polsce, fot. archiwum rodzinne

Paulina, 32 lata 

– Nie wiem, czy wrócę, jeszcze niedawno myślałam, że na pewno, ale nasze życie się tu ustabilizowało, dobrze się układa, a sytuacja polityczna w Polsce nie zachęcała ostatnio do powrotu. Jestem w Anglii już dziesięć lat, wyjechałam za miłością w 2013 r. Córeczka ma dwa lata. Oboje z mężem mamy dobrą pracę, pracuję w swoim zawodzie jako księgowa, zdalnie z domu, podobnie jak mąż, możemy łączyć pracę z wychowywaniem dziecka, nie mogę narzekać.

Małą posyłamy kilka razy w tygodniu do prywatnego polskiego przedszkola. W domu mówimy oczywiście po polsku, to jest jej pierwszy język, ale w przedszkolu są różne dzieci, bajki w telewizji też ogląda po angielsku, więc zdarzy jej się na polskie pytanie odpowiedzieć czasem w obcym języku. Bywa to nawet zabawne. 

Nie angażuję się w żadną działalność polonijną, bo nie mam na to czasu. Żyjemy niezwykle szybko, pracujemy intensywnie. Ostatnio w ogóle nie mamy czasu nawet na życie towarzyskie i to bardzo mi doskwiera. Tęsknię za takim życiem jak w Polsce, zresztą za Polską w ogóle, to jasne. Staramy się utrzymywać szerokie kontakty z polskimi znajomymi, zarówno z tymi mieszkającymi w Wielkiej Brytanii, jak i tymi w Polsce, bardzo chętnie ich gościmy. Tak naprawdę w Milton Keynes, 50 mil od Londynu, czujemy się trochę samotnie, skazani tylko na siebie, dlatego nasz dom zawsze jest otwarty na przybyszów. 

Czy poradzilibyśmy sobie w Polsce? Pewnie tak, ale przykład kuzyna męża, który wrócił, pokazuje nam, że nie jest to takie łatwe. Każe dwa razy się zastanowić. Życie wciąż przed nami, zobaczymy, co przyniesie…


Na zdjęciu: Paulinie i jej rodzinie w Anglii dobrze się układa, ale brakuje im polskiego życia towarzyskiego, fot. archiwum rodzinne

Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 47 (136) 25/11-01/12/2023