Publikacja połączyła rodzinę


Wojciech, Darek, Madzia i mieszkanka domu przy dawnej ul. Niemenczynskiej 37, fot. W. Gudaczewski
"Tygodnik Wileńszczyzny", 20-26.10.2011, nr 579
Dwie rodziny państwa Gudaczewskich przyjechały do Wilna nie tylko po to, by pokazać dzieciom piękne miasto, by pospacerować wileńskimi ulicami, ale przede wszystkim po to, by młodzież z rodziny Gudaczewskich poznała historię swego rodu. Bardzo szlachetną i jakże bolesną... Tu, w Nowej Wilejce mieszkali dziadkowie Dariusza Głowackiego – Stanisława i Stefan Gudaczewscy.
Jego mama pani Grażyna z domu Gudaczewska mieszka dziś w Biskupcu, dziadek zaś, czyli ojciec pani Grażyny, Stefan Gudaczewski, to ofiara mordu sowieckiego – został zamordowany w Lesie Katyńskim. Wojciech Gudaczewski, mieszkaniec Ostródy i pasjonat historii swego rodu był kołem napędowym, by zebrać całą rodzinę wraz z najmłodszą generacją i pokazać te miejsca w Wilnie, które dla rodziny są drogie.

Rodziny się poznały po artykule

Czy to możliwe, że po 66 latach od zakończenia II wojny światowej, można odnaleźć rodzinę? Pan Wojciech ten przypadek nazywa zrządzeniem losu. Poszukiwał swoją, co prawda, dalszą rodzinę od wielu lat, aż tu, przed niespełna rokiem...

Na łamach „Gazety Olszyńskiej” z dnia 4 marca 2011 r. w rubryce „Wileńskie Rodowody na Warmii i Mazurach” można było przeczytać o rodzinie Gudaczewskich z Nowej Wilejki. Pan Wojciech Gudaczewski z Ostródy opowiedział o dziejach swojego rodu z Wileńszczyzny, sięgając aż do Powstania Styczniowego. Jednym z bohaterów tamtego artykułu był por. Stefan Gudaczewski z Nowej Wilejki, zamordowany w Katyniu w 1940 roku. Wojciech Gudaczewski szukał członków rodziny Stefana, mając nadzieję, że przeżyli wojnę. Wiadomo przecież, że bolszewicy w pierwszej kolejności wywozili na Syberię żony i dzieci oficerów z Katynia. A stamtąd wielu nie wróciło. Człowiek jednak żyje nadzieją. Na początku roku, na zakończenie swojego listu do mnie, Wojciech Gudaczewski napisał: „Może żyją jeszcze członkowie rodziny Stefana Gudaczewskiego, może po przeczytaniu artykułu w prasie uda się ich odnaleźć”. Jakież było zaskoczenie i szczęście, gdy jeszcze tego samego dnia, 4 marca br., zaraz po publikacji w „Wileńskich Rodowodach”, do pana Wojciecha z Ostródy odezwał się pan Dariusz Głowacki, wnuk por. Stefana Gudaczewskiego, ofiary z Lasu Katyńskiego!

Pierwsze spotkanie

Okazało się, że żyje córka Stefana Gudaczewskiego – Grażyna Salwowska i jej rodzina. Wszyscy mieszkają blisko siebie, bo w Biskupcu, niedaleko Olsztyna. Zaraz po publikacji artykułu Grażyna wraz z synem i synową przyjechali do Ostródy na spotkanie z rodziną Gudaczewskich. Przy stole, w domu pana Wojciecha były łzy szczęścia, opowieści, archiwalne zdjęcia i dokumenty. Jak to się stało, że Grażyna po zakończeniu II wojny światowej trafiła do Biskupca?

Otóż, Stefan Gudaczewski i Stanisława z domu Żejmo mieszkali przed wojną w Nowej Wilejce. Stefan ukończył Czteroletnią Męską Szkołę Handlową Stowarzyszenia Kupców i Przemysłowców Chrześcijan w Wilnie i rozpoczynał pracę jako księgowy w Izbie Skarbowej. Gdy poznał swoją przyszłą żonę, miał 25 lat. Początkowo mieszkali w domu jej rodziców przy ulicy Niemenczyńskiej 37. W 1938 roku dostał pracę w Brasławiu i tam też zamieszkali młodzi małżonkowie. W lutym 1939 roku urodziła się im córeczka Grażyna. Cóż to było za szczęście! Niestety, tym szczęściem nie dane im było długo się cieszyć. Pół roku później w sierpniu 1939 r. Stefan, jako absolwent szkoły podchorążych, został zmobilizowany i skierowany do koszar w Suwałkach. Dla młodziutkiej żony tak długa rozłąka była nie do zniesienia. Postanowiła odwiedzić Stefana w suwalskich koszarach. Wówczas to Stefan poprosił żonę, aby opuściła Brasław i wróciła do rodzinnego domu w Nowej Wilejce. To prawdopodobnie ocaliło jego rodzinę przed NKWD i zesłaniem na Syberię. Gdy wybuchła wojna por. Stefan Gudaczewski walczył w szeregach 1 Pułku Piechoty Legionów. Dostał się do niewoli sowieckiej i trafił do obozu w Kozielsku. Do rodziny napisał kilka listów, ale do dnia dzisiejszego znana jest treść tylko jednego. Stefan pisał w nim, aby jego żona powiedziała córce o „tatusiu, który jest w niewoli w ZSRR”. 16 kwietnia 1940 roku Stefan został zamordowany w Lesie Katyńskim, strzałem w tył głowy.

Nigdy w to nie uwierzyła

Przez całe życie – aż do śmierci, poszukiwała swojego męża przez Czerwony Krzyż i ogłoszenia w prasie. Przez lata wojny aż do 1946 roku Stanisława i Grażyna mieszkały w małym domku, przy torach na ul. Niemenczyńskiej w Nowej Wilejce. Pani Stanisława pracowała w kinie „Grażyna”. Prawdopodobnie to stąd córeczce nadano takie imię.

Wraz z nimi mieszkała Emilia Żejmo, wdowa po wileńskim kolejarzu, który zginął tragicznie podczas pracy na kolei. Jego odnowiony grób znajduje się na Cmentarzu Rossa. W 1946 roku na tory przy ul. Niemenczyńskiej podstawiono wagony, do których wsiadali mieszkańcy Nowej Wilejki z całym dobytkiem. Stamtąd pociąg ruszył w kierunku Warmii i Mazur, chodź stacją docelową był... Kraków. To była trudna podróż, pociąg tygodniami stał na bocznicach, przepuszczając eszelony z radzieckimi żołnierzami lub wywożonymi na wschód sowieckimi trofeami. Po drodze kobiety wręcz wybłagały, żeby ich wagon odczepić w Bartoszycach. Zamieszkały w poniemieckim domu, na przedmieściach miasta. Emilia, babcia Grażyny, poprosiła lokalne władze o przydział krowy, żeby zapewnić mleko siedmioletniej wnuczce.

Nie wiadomo jak, ale na ślad żony i córki po zamordowanym oficerze w Katyniu trafił Urząd Bezpieczeństwa. Ubecy wielokrotnie aresztowali Stanisławę, podczas męczących przesłuchań chcieli uzyskać interesujące dla nich informacje. Zatrzymania trwały kilka godzin a czasami kilka dni. Zdarzyło się, że służalcy Stalina, do ubeckiego aresztu wraz ze Stanisławą zabierali małą, kilkuletnią Grażynę. Tam w piwnicy pełnej szczurów czekały, aż zostaną przesłuchane. Bezpieka w końcu uznała, że kobieta i jej dziecko nie są zagrożeniem dla ludowej władzy i w końcu dali im spokój.

Bezskuteczne poszukiwania

Stanisława nie poprzestawała na poszukiwaniach męża przez Czerwony Krzyż. W rodzinnym archiwum jest dużo listów wysłanych m.in. do Kartotek Ewidencji Ludności w 1948 r., do Polskiego Towarzystwa Pomocy Polakom w Londynie w 1947 r., do Polskiego Czerwonego Krzyża w Warszawie w 1956 r., do Międzynarodowego Komitetu Czerwonego Krzyża w Genewie w latach 1956 i 1957, do Ministerstwa Spraw Zagranicznych PRL w 1956 r., do Radzieckiego Czerwonego Krzyża w Moskwie w 1958 r., do Polskiej Misji Katolickiej w Anglii w 1969 r., do Dowództwa Armii Wielkiej Brytanii 1969 r. Zawsze dostawała podobne odpowiedzi: „Poszukiwania nie dały rezultatów”, „Nie figuruje na listach repatriantów” lub „Nie figuruje w księgach zgonów”. W ogólnopolskiej prasie Stanisława zamieściła ogłoszenie następującej treści: „Gudaczewskiego Stefana poszukuje rodzina; kto by wiedział o jego losie, proszony jest o powiadomienie na adres...”. Stanisława Gudaczewska nie wyszła za mąż powtórnie, aż do swojej śmierci miała nadzieję, że może Stefan przeżył wojnę. Stanisława zmarła w Warszawie w 1974 r. Jeszcze w latach osiemdziesiątych wnuk Stefana, Dariusz Głowacki będąc na zachodzie Europy podjął próbę poszukiwań informacji o dziadku. Takich informacji szukał również Wojciech Gudaczewski z Ostródy. I to dopiero opublikowany tekst połączył rodziny, które przez tyle lat mieszkały w odległości kilkudziesięciu kilometrów, nie wiedząc o sobie nic. Dziś rodzina Stefana Gudaczewskiego odwiedza się nawzajem i to regularnie. Pan Wojciech był w tym roku z pielgrzymką w Katyniu, zapalił znicz przy symbolicznej tabliczce swojego krewnego.

Dom przy ulicy Niemenczyńskiej

W sierpniu tego roku umówiłam się z Wojciechem Gudaczewskim i Dariuszem Głowackim (wnukiem Stefana) na spotkanie w Wilnie. Przyjechali do miasta swoich rodziców i dziadków wraz z żonami i córkami. Podczas tej sentymentalnej podróży chcieli odnaleźć dom, w którym mieszkał Stefan i Stanisława. Nie było to łatwe zadanie, ale przy pomocy przyjaciół z Wilna – Alicji i Wiktora Monkiewiczów oraz Zygmunta Klonowskiego – po kilku godzinach poszukiwań udało się odnaleźć rodzinny dom. To miejsce nie zmieniło się od 1946 roku. Jak się okazało, w 1947 roku zamieszkała w nim rodzina, która przyjechała z głębi Związku Radzieckiego. Na widok gości z Polski gospodarz domu krzyknął „Ciocia, dom prijechali zabierac”, ale oczywiście to tylko żart, bowiem nikt nie miał takiego zamiaru. Wyjazd w rodzinne strony miał na celu wzbudzenie zainteresowania u przedstawicieli najmłodszego pokolenia Gudaczewskich, którzy z zainteresowaniem uczestniczyli w poszukiwaniach, słuchali wspomnień i tragicznej historii.