Przerwana opowieść, czyli jak dojechałem na rowerze z Krakowa do Wilna


fot. adeste.org
Co to w ogóle za wpis? – ktoś spyta. Garstka zdjęć, dwa nic nie mówiące hashtagi i cytat z piosenki, którą mało kto już pamięta. Czyżby ktoś z redakcji znowu wpadł na jakiś „genialny” pomysł? Chyba można tak powiedzieć. Tak przynajmniej napisałem na naszej stronce na Facebooku 1 sierpnia wieczorem, po zakończeniu pierwszego dnia mojej rowerowej pielgrzymki z Krakowa do Wilna.


Pielgrzymki, którą chciałem się dzielić z naszymi czytelnikami – wioząc ze sobą ich intencje, prosząc o modlitewne wsparcie mojej drogi oraz relacjonując dzień po dniu. Niestety, dane mi było opisać na gorąco jedynie cztery pierwsze dni, gdyż piątego sierpnia podczas przeprawy przez Narew w okolicach Waniewa straciłem telefon, a razem z nim możliwość publikowania na Facebooku. Dlatego też dziś, już z opóźnieniem, po powrocie do domu i odzyskaniu wszystkich dostępów, publikuję relację z całej pielgrzymki i dziękuję wszystkim tym, którzy pamiętali o mnie przez ten czas w modlitwie. Na początek jednak relacja z czterech pierwszych dni, przekopiowana słowo w słowo z Facebooka.

Nazywam się Konrad. Pozwólcie, że opowiem Wam o pewnej drodze. A właściwie jej pierwszym etapie. Otóż lubię jeździć na rowerze i z tej pasji zrodził się pomysł spędzenia wakacji na sportowo i pobożnie jednocześnie. Tym pomysłem jest rowerowa pielgrzymka z Krakowa – miasta, w którym mieszkam – do Wilna. Oczywiście, pielgrzymka nie jest zupełnie oderwana od rzeczywistości. Towarzyszy mi bardzo konkretna intencja – modlitwa o znalezienie odpowiedniej kandydatki na żonę.

To nie pierwsza pielgrzymka w tej intencji. Rok temu, również w sierpniu, przejechałem Camino de Santiago tzw. trasą mozarabską. Zresztą w tym roku też marzyłem o Camino, jednak w obliczu postanowiłem nie pchać się na Półwysep Iberyjski i do samolotu. Ale w sumie nie żałuję. Lepiej poznam Polskę, po 11 latach wrócę do Wilna – super sprawa.

Wracając jednak do rzeczy – można by rzec, że mam pewne przygotowanie, jednak teraz będzie inaczej. Łatwiej – bo jestem w Polsce, gdzie z każdym się dogadam, ceny są dobre, a nawet na największym odludziu znajdzie się CPN z trzema rodzajami kawy, sześcioma herbaty i hot dogami. To naprawdę jest coś – w Hiszpanii na stacji można kupić co najwyżej wodę za 1.5 euro. Trudniej, bo mamy epidemię, która wymusza np. chodzenie w maseczkach (tak jakby konieczność noszenia kasku nie była wystarczającym aktem odarcia mnie z resztek godności ludzkiej), a nawet może spowodować, że bracia Litwini zamkną granicę z Polską i dojadę co najwyżej na Dworzec Wileński w Warszawie. Łatwiej, bo po płaskim, podczas gdy w Hiszpanii musiałem raz wyjechać na wysokość Turbacza. Trudniej, bo dalej i… cieplej. Serio, możecie nie wierzyć, ale w hiszpańskiej Galicji po prostu jest chłodniej. A bierze się to właśnie z poprzedniego punktu – górzystości tych terenów. W naszej Galicji, skąd pochodzę i gdzie mieszkam, sierpień jest po prostu cieplejszy.

Łatwiej, trudniej… Można by tak wyliczać, ale to nie najistotniejsze. Przede wszystkim proszę was o modlitwę. Modlitwę o siły, wytrwałość, zdrowie, entuzjazm i dobrą pogodę. No i przede wszystkim w intencji mojej pielgrzymki. Ja z kolei zaniosę wasze intencje do stóp Miłosiernej Matki z Ostrej Bramy.

Ach, jeszcze jedna drobnostka: z góry przepraszam za jakość zdjęć. W toku lektury dowiecie się, co stało się z moim telefonem, w związku z czym musiałem odzyskiwać część zdjęć z Facebooka, a pozostałe zostały zrobione tosterem. A zdjęcie główne tego wpisu jest z Wikimedia Commons, żeby chociaż ono jedno ładnie się prezentowało.

Dzień 1: Kraków – Niepołomice – Świniary – Kazimierza Wielka – Wiślica – Busko Zdrój (~105 km)

„Szukam, szukania mi trzeba
Domu gitarą i piórem
A góry nade mną jak niebo
A niebo nade mną jak góry”

Zaczęło się od… zmiany planowanej trasy. Niestety nie przewidziałem, że most w Nowym Brzesku, którym chciałem przejechać Wisłę, jest w remoncie. Dodało mi to parę kilometrów dojazdu wiślaną trasą rowerową do tymczasowego mostu pontonowego w Świniarach (bez którego miałbym z 20 km więcej niż powinienem – niech żyje wojsko polskie!). Poza tym za Niepołomicami wjechałem w pełnym pędzie czołem na pszczołę. Obyło się bez większych problemów (pszczoła zapewne ma na ten temat inne zdanie).


Most pontonowy w Nowym Brzesku (fot. autor)

Cały dzień towarzyszyła mi historia. Czy to w Niepołomicach, do których centrum nie wjeżdżałem, a w których mieściła się letnia rezydencja królów Polski, czy to w Wiślicy – jednym z najważniejszych grodów średniowiecznej Małopolski, miejscu związanym z kronikarzem Janem Długoszem, czy to w Kazimierzy Wielkiej, która nazywa się tak samo jak jeden z naszych królów… i w sumie to tyle. No i Busko, w którym od razu poczułem się jak emeryt. Z chęcią wrócę tu na dancing za 50 lat.

Oczywiście musiałem coś zostawić w domu. I tak, patrząc w lustro na swoją czerwoną facjatę przypomniałem sobie, że nie wziąłem kremu do opalania. Z kolei przesunięcie wzroku w górę przypomniało mi, że w domu został także grzebień. O rękawiczkach na rower nie wspomnę. Na szczęście w Polsce mamy coraz więcej rowerzystów, a co za tym idzie – coraz więcej sklepów rowerowych. Zresztą, cokolwiek potrzebuję, jestem w stanie łatwo i niedrogo kupić. To jest Polska…

Na koniec wytłumaczę się jeszcze z cytatu. Komu, tak jak mi, zdarza się czasem siąść z gitarą przy ognisku lub posłuchać poezji śpiewanej, ten zapewne rozpoznał fragment jednego z najbardziej znanych utworów Wolnej Grupy Bukowina. Otóż, o czym dowiedziałem się dziś, założyciel tego zespołu – Wojciech Belon – jest pochowany właśnie w Busku.

Dzień 2: Busko Zdrój – Szydłów – Raków – Nowa Słupia – Ostrowiec Świętokrzyski (~95 km)

„I ciągle dal,
Za dalą dal
Zawieje, śnieżyce i żar, i kurz.
I nie wiem nawet już,
Czy tam gdzieś
Będzie kres”

Dzisiejszy dzień był wybitnie świętokrzyski. Do tego stopnia, że zupełnie tego nie planując, przejechałem 2 km od Świętego Krzyża (chodzi o klasztor na szczycie Łysej Góry, gdzie spoczywa zmumifikowany kniaź Jarema, choć podobno jednak to nie on, tylko ktoś podobny). Zanim jednak to, dotarłem do pierwszego ciekawego punktu na dzisiejszym odcinku – Szydłowa.

Wow, co to jest za miejsce. Niektórzy nazywają Szydłów „polskim Carcassone”. Niektórzy nawet, choć to rzadsze, nazywają Carcassone „francuskim Szydłowem”. Niewiele mamy w Polsce miast, w których zachowały się w całości mury obronne. Niestety w Krakowie zostały one rozebrane w czasie zaborów, m.in. przez Floriana Straszewskiego, którego imię nosi ulica przebiegająca dziś tuż obok miejsca, w którym stały, czyli Plant. Został tylko mały fragmencik z Bramą Floriańską. Widocznie pan Straszewski za bardzo wziął sobie do serca piosenki Kaczmarskiego, i to jeszcze przed swoimi narodzinami. W każdym razie, warto szanować i odwiedzać takie klimatyczne miasteczka jak Szydłów.


Szydłów (fot. autor)

Na dodatek właśnie w Szydłowie natknąłem się na znajomy słupek z muszelką – tu wyznacza on przebieg Małopolskiego Szlaku św. Jakuba, wiodącego z Lublina do Krakowa, gdzie łączy się z Via Regia, a później dalszymi szlakami wiodącymi do Composteli.

Co było później? Przede wszystkim było ciepło. Ciepło i nierówno, tzn. raz pod górkę, a raz w dół. Do Rakowa mi to nie przeszkadzało, bo odcinki pod górkę wiodły najczęściej przez las, ale później zdarzyło się parę podjazdów w spiekocie dnia i szarym pyle dróg. Cóż, okazało się, że nawet Góry Świętokrzyskie choć takie malutkie, że niektórzy nie chcą nawet nazywać ich górami, w odpowiednich warunkach potrafią dać w kość. Stąd zresztą początkowy cytat ze Stachury (a także Homo Homini i Starego Dobrego Małżeństwa). Zabrakło tylko śnieżyc i zawiei (co dziwne, bo w Kieleckiem, jak głosi ludowa mądrość, lubi powiać).

A na końcu, po bardzo przyjemnym wydarzeniu, jakim był dłuuuugi zjazd z górki, wylądowałem w Ostrowcu, jakżeby inaczej, Świętokrzyskim. I o tym mieście też kilka słów się należy.

W odniesieniu do ogólnej intencji mojej pielgrzymki mógłbym powiedzieć, że jeśli jakieś miasto przypomina mi moje życie uczuciowe, to chyba jest to właśnie Ostrowiec Świętokrzyski. Niby wszystko jest na swoim miejscu, a jednak nikt przesadnie nie chce być z tym utożsamiany. No ale tak to już z moimi dotychczasowymi związkami było. Ich relację pomiędzy oczekiwaniami a rzeczywistością dobrze obrazuje sytuacja, która spotkała mnie dziś w spożywczaku gdzieś po drodze. Otóż na drzwiach wisiały dwie ogromne kartki z napisami: Klientów bez maseczek nie obsługujemy oraz W sklepie mogą przebywać jednocześnie max 2 osoby. Po wejściu okazało się, że wewnątrz tłoczy się 5 osób, a maseczkę mam tylko ja.

A wracając do Ostrowca, jakżeby inaczej, Świętokrzyskiego: gdy mu się przyjrzymy to zobaczymy, że jest tu parę ciekawych rzeczy, jak np.

– Barokowa kolegiata pw. św. Michała Archanioła, w której uczestniczyłem dziś w niedzielnej mszy świętej. Może nie jakaś niezwykle piękna, ale na pewno bardzo zadbana. Wewnątrz porozstawiano mnóstwo środków dezynfekcyjnych, a wierni bardzo grzecznie rozsiedli się na przeciwległych krańcach ławek. Szacunek. Szacunek też dla pani organistki za zagranie Nie rzucim Chryste świątyń Twych . W mojej parafii ostatni raz słyszałem tę pieśń chyba jeszcze w podstawówce, więc zawsze to miło. Do pełni szczęścia zabrakło tylko mojej ulubionej pieśni Zapada zmrok, ale to pewnie dlatego, że w Ostrowcu Świętokrzyskim zmrok tak naprawdę nie zapada nigdy.

– Jest tu też stadion KSZO Ostrowiec Świętokrzyski, a to kawałek historii polskiej piłki nożnej. Klub Sportowy Zakładów Ostrowieckich przez trzy sezony występował w najwyższej klasie rozgrywkowej, a jego barwy reprezentowali m.in. tacy piłkarze, jak Mariusz Jop, Kamil Kosowski, Łukasz Trałka czy Janusz Jojko. Obecnie KSZO kopie w III Lidze, ale wygląd stadionu zdradza ambicje sięgające znacznie wyżej. EDIT: W dniu mojego powrotu z Wilna KSZO wykopało z Pucharu Polski Wisłę Kraków. Tak jakby było im mało, że sprzedali nam Jopa, który zawalił nam mistrzostwo w sezonie 2009/2010.

– Jest tu piętrowy Mac, podobnej wielkości jak u nas w Krakowie przy Rondzie Maczetnym. Szacunek.
– Jest też KFC. W budowie. Jak wynika z szybkiego rzutu okiem na Internet – od co najmniej trzech lat.
– Jest tu fantazyjny budynek, chyba należący do firmy TABEX OZMO, który możecie zobaczyć na jednym ze zdjęć
– A także rondo z pylonem z wielkim napisem OSTROWIEC ŚWIĘTOKRZYSKI, żeby nikt nie miał wątpliwości, gdzie się znajduje.
– Wreszcie, jest tu niecałe 60 km do Radomia, co wydaje się istotnym faktem.

Dzień 3: Ostrowiec Świętokrzyski – Solec nad Wisłą – Kazimierz Dolny – Puławy – Grabowce Dolne (~117 km)

„Zjeżdżają w to miejsce ludzie
Dla piękna miasta, wzgórz ciszy
By oczy nacieszyć, nacieszyć po trudzie
Nerwy stargane wyciszyć”

Definitywnie pożegnałem świętokrzyskie i zawadziwszy o Mazowsze wgłębiłem się w Lubelszczyznę. Prawdopodobnie był to najdłuższy etap mojej pielgrzymki.

Z Ostrowca obrałem kurs na Wisłę, a konkretnie Solec nad Wisłą. To już co najmniej druga miejscowość o nazwie Solec, przez którą przejeżdżam – chyba trafiłem na Szlak Regularnego Solca.

Za Mostem w Kamieniu (tak się tylko nazywa pobliska wioska, most jest betonowy) kontynuowałem podróż Szlakiem Regularnego S(t)olca (droga wiodła przez sady owocowe) do Kazimierza Dolnego nad Wisłą. To kolejna polska perełka, nie ma się zresztą pewnie co rozpisywać bo jak sądzę większość z Was dobrze zna to miasteczko. Cieszy, że Kazimierz otwiera się na turystów. Kramiki, pamiątki, zimy kwas chlebowy z beczki (to zdecydowanie było to, czego akurat w tamtym momencie potrzebowałem!), knajpki… może nawet doczekamy się w centrum kilku ławeczek w cieniu.

No, ale skoro w każdej beczce miodu musi być łyżka dziegciu, to muszę wspomnieć o dojeździe do tego uroczego miasteczka trasą z Podgórza przez Mięćmierz. Trasa jest opisywana jako szlak pieszy i rowerowy, i od razu zaznaczę, że na spacer wydaje się naprawdę idealna. Świetny widok na całe miasto z górującymi nad nim ruinami zamku oraz Wisłę, kontakt z przyrodą, spokojna atmosfera. Super, tylko kto wpadł na pomysł, żeby polecać rowerzystom trasę piaszczystą i wiodącą przez strome wzgórza? Wiecie, raz, że jazda w piachu bardzo męczy, a dwa, że nie da się nawet sprawnie zjeżdżać, bo piach blokuje koła i nawet przy małej prędkości łatwo o wywrotkę. Do tego słońce i denerwujący Google Maps, twierdzący, że przecież do Kazimierza pozostało kilka kilometrów i zaraz tam będę. Ta… Pokonanie trasy na 15 minut zajęło mi około godziny.

No, ale Kazimierz był wart nawet tego trudu. Może i to nie to samo co kiedyś, bo nawet przy poniedziałku było tam pełno turystów, ale klimat jednak pozostanie na zawsze. Dostrzegł to Marek Grechuta, którego po prostu musiałem przy tej okazji zacytować.


Rynek w Kazimierzu Dolnym (fot. autor)

Później były jeszcze Puławy i popołudniowy przejazd sielską Lubelszczyzną do Grabowiec. Dziś nocleg wypada w spokojnej, cichej okolicy i chyba takie będą następne kilka dni.

Dzień 4: Grabowce Dolne – Łuków ~ Siedlce – Drohiczyn (~90 km)

„Przekorny los powiedział: «graj» – więc gram,
Z gitarą za pan brat szukam lepszych dni
Czas przyszedł na budowę własnych ścian,
Nie można wciąż wspomnieniem żyć”

Jak określić ten dzień… Na pewno był nietypowy. Miejmy nadzieję, że najbardziej z wszystkich. Na pewno ciężko się zaczął i bardzo przyjemnie się kończy. Na pewno był dobry, bo w wielu momentach stanowił lekcję pokory i pokaz działania Bożej Opatrzności. I na pewno był pełen może nie niespodzianek, ale rzeczy, które przytrafiły się po raz pierwszy w czasie tej pielgrzymki.

Po pierwsze bowiem był to pierwszy dzień deszczowy. Szlak Regularnego Solca przerodził się w coś na kształt Szlaku Regularnego PGRu, jednak bardziej niż widoki, absorbowała mnie pogoda. Poranne powietrze było dziś wyjątkowo ciężkie i parne, czuć było, że zbiera się na deszcz. Ten dorwał mnie po ok. 15 kilometrach i zmusił do nieco dłuższego postoju. Do Łukowa, pierwszego dużego miasta na trasie, dotarłem z dużym opóźnieniem.

Co ciekawe, po drodze chyba minąłem się z lubelską pielgrzymką (a w zasadzie pielgrzymeczką) na Jasną Górę. Bo czymże innym mogła być grupka ludzi śpiewających godzinki, a kilkanaście metrów dalej druga grupka śpiewająca ram pam pam pam? Dobrze widzieć, że pielgrzymkowy duchu w narodzie nie ginie, nawet gdy z powodu epidemii trzeba robić pielgrzymkę w postaci sztafety albo chodzić indywidualnie. Jest takie zdanie: „Europa zrodziła się z pielgrzymek, a jej językiem jest chrześcijaństwo”, tylko jak wielu Europejczyków umie jeszcze się tym językiem posługiwać?

I tu przyszedł czas na pierwszą małą kapitulację. Z Łukowa, zamiast, jak miałem to zaplanowane, jechać przez Mordy do Drohiczyna, postanowiłem podjechać pociągiem 30 km do Siedlec. Zaoszczędzone w ten sposób półtorej godziny jazdy (które na mokrej nawierzchni i przy przelotnych opadach na pewno by się wydłużyły) pozwoliły mi dotrzeć do Drohiczyna późnym popołudniem, dzięki czemu miałem czas na wysuszenie mokrych ubrań i regenerację.


Kwas Ostrobramski w Drohiczynie – pierwsze nawiązanie do Ostrej Bramy na trasie (fot. autor)

Przyszło też, wstyd przyznać, pierwsze bliższe spotkanie z asfaltem. Na szczęście zupełnie niegroźne, ale bolesne o tyle, że spowodowane moją własną głupotą. Niestety, na mokrej nawierzchni nawet chwila nieuwagi może się skończyć poślizgiem, o czym się przekonałem kiedy przednie koło zjechało mi na żwirek.

Ale koniec końców jest Drohiczyn, a więc historyczna stolica Podlasia. I to, z kilku powodów, jest niezwykłe. Po pierwsze z Podlasia pochodzi moja kochana babcia i mam tu rodzinę. Po drugie to ziemia, która na pewnym etapie swojej historii należała do Litwy, jej przywrócenie w skład Korony nastąpiło dopiero w akcie Unii Lubelskiej. Po trzecie - wiecie, z perspektywy Krakowa Podlasie jest na drugim końcu Polski. Widząc tablicę z napisem „województwo podlaskie” poczułem, że zajechałem już naprawdę bardzo daleko. Po czwarte z Podlasia pochodzi Zenon Martyniuk, wykonawca najbardziej podlaskiej piosenki na świecie, zacytowanej we wstępie. No i po piąte – wygląda na to, że jestem mniej więcej w połowie drogi do celu. Te wszystkie myśli kłębią mi się w głowie, w małym pokoiku na poddaszu, dosłownie 50 metrów od siedziby najmniejszej diecezji w Polsce.

Tu kończy się relacja prowadzona na żywo przez Facebooka.

Dzień 5: Drohiczyn – Brańsk – Łapy – Kruszewo (~95 km)

„O-ho-ho, przechyły i przechyły,
O-ho-ho, za falą fala mknie,
O-ho-ho, trzymajcie się dziewczyny,
Ale wiatr, ósemka chyba dmie!”

Coś mówiłem o nietypowym dniu i trudnościach do pokonania? Już nieaktualne – to właśnie dzień piąty okazał się być tym najbardziej pamiętnym. A zaczął się tak spokojnie: prawie 90 km z Drohiczyna do Waniewa upłynęło pod znakiem idealnej pogody na spokojnej trasie przez podlaskie wioski i miasteczka. Można by wręcz stwierdzić, że trasa była momentami nudna, ale po przejazdach przez górki czy deszczu stanowiło to niezwykle przyjemną odmianę. W zasadzie poza wkręceniem się koszulki w przerzutkę nie spotkało mnie na tej trasie nic szczególnego.

A później przyszedł czas na przeprawę kładką turystyczną Waniewo – Śliwno, prowadzącą przez rozlewiska Narwi. Kładka ta jest bardzo ciekawym miejscem, umożliwiającym podziwianie rozlewisk Narwi z tak bliska, jak to tylko możliwe. Jest ona również reklamowana jako miejsce przyjazne dla rowerzystów, a nawet wchodzi w skład szlaku Green Velo. Co prawda rower trzeba przez nią prowadzić ze względu na rozłożoną siatkę antypoślizgową, ale to tylko kilkaset metrów. Do przeżycia, zwłaszcza, że jadąc do Kruszewa oszczędziłem dobre kilka kilometrów drogi, a dodatkowo kładka była po prostu ciekawsza niż kolejne monotonne kilometry po asfalcie.

Pewnym utrudnieniem dla rowerzystów są ręczne promy, które na trasie kładki trzeba pokonać czterokrotnie. Taki prom działa bardzo prosto – trzeba go sobie przyciągnąć za pomocą łańcucha, wskoczyć na pokład, następnie tym samym łańcuchem przeciągnąć prom razem z sobą na drugi brzeg i wyskoczyć na dalszą część kładki. Dla idącej grupy turystów nic trudnego, dla pojedynczej osoby, o ile ma odpowiednio dużo siły, raczej też.


Ręczny prom na kładce Waniewo – Śliwno (fot. autor)

Problem pojawia się w przypadku samotnego rowerzysty. Przeniesienie roweru na prom przy jednoczesnym pilnowaniu, aby ten nie odpłynął, jest już dość wymagające, szczególnie, jeśli rower jest obciążony bagażami. Jeszcze gorzej jest, gdy tak jak dziś, jeden z promów jest nieczynny z powodu zbyt niskiego stanu wody i trzeba przeprawić się wpław. A już najgorzej, gdy ktoś tak jak ja, pomyli miejsce, w którym jest bród i niechcący wpierniczy się z rowerem po szyję do wody. To właśnie ten moment, jak się później okazało, pozbawił mnie sprawnego telefonu, uniemożliwiając m.in. kontynuowanie tej relacji. A mogło być dużo gorzej, ponieważ po wyjściu z rzeki zauważyłem, że wygięła mi się przerzutka. Na szczęście jednak nie doszło do uszkodzenia i łatwo udało mi się ją wyregulować.

No, ale to był dopiero pierwszy prom, w dodatku pominięty. Pozostawały jeszcze trzy, już sprawne, ale jak się okazało, wcale nie oznaczało to, że będzie już z górki. Na drugim promie, cały mokry i wkurzony, musiałem wyciągnąć nogą z wody jedną z sakw, która akurat przy wynoszeniu roweru na kładkę postanowiła się odpiąć i spaść do rzeki. Cóż, przecież każdy w słoneczny dzień lubi się trochę popluskać, czyż nie?

Co jednak było w tym dniu najlepsze to to, że koniec końców udało mi się dotrzeć do bardzo ciekawego miejsca noclegowego, w którym mogłem spokojnie wyprać i wysuszyć wszystkie ubrania, przypalić makaron po myszkowsku gustownie przybrany tym, co akurat było na promocji w Biedronce, a przede wszystkim świetnie się wyspać. W wieży widokowej w Kruszewie dostałem mały pokoik na samym szczycie – z wejściem tylko po drabinie i świetnym widokiem na rozlewiska Narwi. Pokoik był wyposażony w latarkę, lornetkę do oglądania ptactwa i wychodzących po zmroku łosi, kawę, herbatę, domowe nalewki, płyn przeciw insektom, lodówkę i milion innych przydatnych rzeczy. Muszę przyznać, że było to naprawdę doskonałe miejsce na nocleg.

Niestety nie udało mi się zaobserwować żadnego łosia, choć pan gospodarz twierdził, że pojawiają się tu regularnie. Niemniej po dniu pełnym przygód doskonale się wyspałem, a brak łosi wynagrodziły mi cudowny zachód i wschód słońca, widoczne z okna mojego malutkiego pokoiku. Niech żyje Podlasie!

Dzień 6: Kruszewo – Białystok – Knyszyn – Dolistowo – Augustów (~120 km)

„Augustowskie noce
Zatopione w jeziorach
Niepoznane do wczoraj
Odnalazły dziś mnie”

Kolejny dzień i kolejna mała zmiana planów, jak zwykle, wymuszona okolicznościami. Niestety, z kilku względów mimo wszystko potrzebny był mi działający telefon. Potrzebowałem dostępu do rezerwacji na Bookingu, konta Revolut, informacji o aktualnych obostrzeniach sanitarnych na Litwie, możliwości sprawdzenia trasy, a nawet… godziny, bo poza telefonem nie posiadałem żadnego urządzenia z wbudowanym zegarkiem. Tymczasem po tym, co się stało się pod Waniewem zrozumiałem, że z mojego starego telefonu nie będzie niczego. Musiałem udać się do najbliższego dużego miasta – Białegostoku, porzucając tym samym plan dojazdu do Knyszyna przez zabytkowy Tykocin. Tym sposobem dołożyłem mniej więcej tyle kilometrów, ile udało mi się zaoszczędzić poprzedniego dnia dzięki kładce Waniewo – Śliwno.

Po załatwieniu swoich spraw w stolicy disco polo udałem się przez Fasty do Knyszyna, a stamtąd urokliwą drogą przez podlaskie wsie w kierunku Biebrzańskiego Parku Narodowego. Od Dolistowa prowadził mnie już szlak z rodziny Green Velo, przecinający Biebrzański Park Narodowy sympatyczną trasą nad meandrami rzeki, a następnie, za Śluzą Dębowo, lecący już prosto w stronę Augustowa.

W sumie chyba nie mam nic więcej do powiedzenia na temat tego odcinka poza tym, że był spoko. Może oprócz kawałka po głównej Białystok – Ełk, na którą wjechałem za Fastami i jechałem ok. 20 kilometrów do Knyszyna. Panował tu wyjątkowo duży ruch, zwłaszcza samochodów ciężarowych, co było nieprzyjemne. Ale to tylko godzinka jazdy, a cała reszta była naprawdę sympatyczna, nawet pomimo upału.


Biebrza w pobliżu Dolistowa (fot. autor)

Sam Augustów trochę mnie rozczarował, bo po piosenkach Koterbskiej czy Laskowskiego spodziewałem się uroczego miasteczka nad Wigrami, a zastałem przepełniony turystami i Januszami kurort i to wcale nie nad Wigrami. Z bliższych mi geograficznie miejsc Augustów w sezonie przypomina, moim zdaniem, Zakopane w sezonie i założę się, że gdybym odpowiednio długo szukał, to nawet tu udałoby mi się kupić oscypka. I oczywiście nie piszę tego wszystkiego w całkowicie negatywnym znaczeniu, bo każde tego typu miejsce, żeby stać się popularnym kurortem, musi być położone w wyjątkowych okolicznościach przyrody i tak niewątpliwie jest również w tym przypadku. W Augustowie też da się pójść nad jezioro i posiedzieć nad nim we względnym spokoju (o ile nie zeżrą cię po drodze komary). Można też popłynąć jakimś parostatkiem w piękny rejs, tak samo jak z Zakopanego można wyjść na któryś z mniej popularnych szlaków, a z Kołobrzegu oddalić się po plaży od wypoczynkowego zgiełku.

Dzień 7: Augustów – Berżniki – Kopciowo – Lejpuny – Druskieniki (~97 km)

W starej stolicy Jagiellonów,
Święta Jadwigo, Kazimierzu,
Litwę i Polskę zawierz Bogu,
Wspomnij o świętym ich przymierzu”

No i nadszedł w końcu ten dzień, w którym trzeba było przekroczyć granicę Korony i wjechać na Litwę. Niezwykły moment. Cel już tak blisko, a ja już tak daleko. Z wszystkich krajów graniczących z Polską wybrałem sobie ten położony najdalej od Krakowa i dojechałem do niego na rowerze. Co więcej, wjechałem na Litwę zatrzaskując za sobą drzwi, ponieważ jeszcze tego samego dnia rząd Litwy ogłosił, że od najbliższego poniedziałku osoby wjeżdżające do kraju z terytorium Polski będą musiały przejść obowiązkową dwutygodniową kwarantannę. Litwa i Korona, he he.

Granicę przekroczyłem na drodze Berżniki – Kopciowo (Kapčiamiestis), w pobliżu przysiółka Kauknoris. Kiedyś, zanim oba kraje dołączyły do strefy Schengen, przez krótki okres funkcjonowało tu przejście graniczne w startym stylu, ze strażnikami, kontrolą paszportową etc. Dziś przy gruntowej drodze prowadzącej przez las stoi tylko kilka biało-czerwonych słupów granicznych, tablice Rzeczpospolita Polska oraz Lietuvos Respublika i duża mapa turystyczna regionu Łoździeje. Kilkanaście kilometrów dalej droga prowadzi do Kopciowa, ciekawego malutkiego miasteczka, w którym znajduje się grób Emilii Plater. A później przez Lejpuny do Druskienik, tak lubianych przez chociażby Orzeszkową, Ciurlonisa czy Piłsudskiego.


Grób Emilii Plater w Kopciowie (fot. autor)

Na rynku w Kopciowie podchodzi do mnie starszy Litwin, w maseczce i z papierosem (tak, to możliwe) i bez ostrzeżenia przystępuje do udzielania porad życiowo-politycznych. Z polsko-litewsko-rosyjskojęzycznej tyrady dowiaduję się, że Polacy i Litwini się ścierają, że w dawnych latach między obydwoma narodami było wiele krzywd i są ludzie, którzy wciąż te krzywdy w sobie noszą. Nie odpowiadam, bo i po co. Pozytywem całej tej sytuacji jest jednak to, że w ciągu mojego ponad tygodniowego pobytu na Litwie był to jedyny sygnał dotyczący niechęci polsko-litewskiej, jaki zauważyłem. Znacznie więcej było z kolei życzliwości, szacunku i chęci pomocy, co poczytuję za naprawdę dobry znak.

Dlaczego dobry? Cóż, przekraczając granicę polsko-litewską łatwo jest pomyśleć o tym, co w naszej wspólnej historii udało się osiągnąć i o tym, co zostało zaprzepaszczone. Przecież kiedyś była to granica dwóch części wspaniałej unii, prawdziwego europejskiego mocarstwa zbudowanego właśnie na współpracy pomiędzy naszymi dwoma narodami. Dziś, w dobie strefy Schengen, ta granica jest oczywiście bardzo łatwa do przekroczenia, niemniej wciąż jest granicą dwóch osobnych państw. I nie jest to jakiś fakt, z którym chcę tu walczyć – wiadomo, rozwój koncepcji państwa narodowego, wielkie zmiany w mentalności i uwarunkowaniach geopolitycznych złożyły się na współczesny kształt Europy i ciężko powiedzieć, czy to dobrze, czy źle.


Słup graniczny przy drodze Berżniki – Kopciowo (fot. autor)

Chciałbym zwrócić uwagę na coś innego – coś, co wyraża się w powiedzeniu „koszula jest najbliższa ciału”. Bo Litwini to najlepszy przykład narodu, z którym my – Polacy – mamy wspólne interesy i zagrożenia, co czyni z nas w pewien sposób naturalnych sojuszników. Rozumieli to XIV-wieczni możnowładcy, którzy zdecydowali się na unię z Litwą, rozumieli również decydenci z wieków późniejszych, dzięki którym owa unia była stopniowo zacieśniana i przetrwała aż do rozbiorów. Ale czy rozumiemy to dzisiaj? Czy nasza część Europy rozumiała to w momencie wybuchu II wojny światowej, do której Polacy i Litwini, ale także chociażby Ukraińcy, Białorusini, Czesi i Słowacy przystępowali skłóceni, co skończyło się tragicznie? Zdaje się, że nie doceniamy znaczenia stosunków z naszymi najbliższymi sąsiadami dla ostatnich stu kilkudziesięciu lat naszej historii. Zjawiska takie, jak „rozwód Jadwigi z Jagiełłą” w okresie międzywojennym uznajemy często za coś smutnego i tyle. Tymczasem właśnie to mogło być decydującym czynnikiem osłabiającym Polskę i inne państwa oraz narody, zakleszczone pomiędzy agresywnymi i coraz silniejszymi Niemcami i Związkiem Radzieckim. Tym sposobem we wrześniu 1939 r. liczyliśmy na pomoc Francji i Anglii, które w tamtym momencie nie miały żadnego interesu we włączaniu się do wojny, więc się do niej nie włączyły. Nie mogliśmy natomiast liczyć na Litwinów, Ukraińców, Czechów itp., chociaż w teorii łączył nas wspólny wróg. I oczywiście taki stan rzeczy był wypadkową wielu czynników, w tym bez wątpienia polityki ZSRR i Niemiec, którym skłócenie nas było na rękę, ale także błędów popełnionych po naszej: polskiej, litewskiej, ukraińskiej, czeskiej i tak dalej. Chyba w zbyt wielu sytuacjach górę nad rozsądkiem wzięły ambicje i emocje, a okupant skorzystał tylko ze starożytnej zasady divide et impera.

A skąd w ogóle te myśli? Ano stąd, że pewne geopolityczne uwarunkowania są wciąż bardzo podobne i kraje takie jak Litwa wciąż są dla Polski naturalnym, najbliższym sojusznikiem. Należy pamiętać o historii, dążyć do poznania prawdy tam, gdzie wciąż jej nie znamy i przyznać odpowiednie w niej miejsce ofiarom oraz katom. A jednocześnie co może być lepszym hołdem dla ofiar starych błędów, niż niepopełnianie tych samych błędów przez nowe pokolenia? Starszy pan z Kopciowa przypomniał mi o tym, że różnienie naszych dwóch bratnich narodów cieszy przede wszystkim tych, którzy i Polaków i Litwinów uznają za swoich wrogów.

Dzień 8: Druskieniki – Merecz – Stare Orany – Rudziszki – Troki (~106 km)

„Nad Wilią zdziwiony most buja zielony,
Wygina się łukiem znad fal,
Pójdziemy aleją, cień drzew nas zakryje
To Wilno zaprasza na bal”

Ciekawy dzień. Pierwszy w całości spędzony na Litwie, jednocześnie ostatni pełny na rowerze. Jutro już tylko dwadzieścia kilka kilometrów z Trok do Wilna.

Ten dzień trochę mnie niepokoił, bo jednak miałem do przejechania stosunkowo długi odcinek, a dodatkowo nie wiedziałem, w jakim stanie będzie droga za Naujieji Valkininkai. Zanim jednak to, czekało mnie dość nudne, choć też całkiem przyjemne, 70 kilometrów po ścieżce rowerowej, a następnie głównej drodze Druskieniki – Wilno. Większość trasy prowadziła przez las, co przy dość gorącej pogodzie było nie bez znaczenia. Największą atrakcję turystyczną stanowiła z kolei tzw. Wieża Eiffla na rondzie w Starych Oranach. Serio, zbudowali sobie jakąś taką wieżę na rondzie i nazwali to „Wieżą Eifflą”. Zobaczcie sobie na Google Maps.


Zamek Witolda w Trokach (fot. autor)

Zgodnie z przewidywaniami, mniej przyjemnie zrobiło się po zjeździe z głównej drogi w okolicy Naujieji Valkininkai. Można by tu zacząć od stwierdzenia, że ogólny stan dróg na Litwie pozostawia wiele do życzenia. Podobno Adam Mickiewicz po raz pierwszy wykrzyknął „Litwo! Ojczyzno Moja!”, gdy zobaczył drogę państwową nr 4704. Wspominam tę drogę, ponieważ u naszych północno-wschodnich sąsiadów dość powszechnie zdarza się, że lokalne drogi, takie z państwowym numerkiem, nie są asfaltowane. Co gorsza, zazwyczaj oznacza to jazdę po piasku i kamyczkach, a więc poślizgi, zagrzebywanie kół w piasku i znacznie większą szansę na przebicie dętki. Nie muszę dodawać, że jazda po takiej drodze jest sporo wolniejsza i bardziej męcząca. Na szczęście męczarnia trwała jedynie od Naujieji Valkininkai do Žėronys. Odchodząca stamtąd ledwo zauważalna na mapie dróżeczka do Rudziszek okazała się w całości wyłożona nowiutkim asfaltem, podobnie jak ostatnie kilometry z Rudziszek do Trok.

Ach, te Troki. Nie mogę nie poświęcić im osobnego akapitu. Troki to nie tylko majestatyczny zamek księcia Witolda na wyspie jeziora Galve. To także trwająca po dziś dzień historia społeczności Karaimów, sprowadzonych tu jeszcze przez Witolda. To jedno z dawnych centrów życia politycznego w Wielkim Księstwie Litewskim. To pamięć o czasach, gdy pobliskie Stare Troki pozostawały stolicą Litwy. To karaimskie przysmaki: baranina, czanach, kubeteń, a nade wszystko kibiny, koniecznie popite kwasem chlebowym, które tu smakują najlepiej. To wreszcie jedyne w swoim rodzaju położenie na półwyspie pomiędzy czterema jeziorami. Zdecydowanie warto wziąć tyłek w Troki.


Jedna z figurek na tzw. Wzgórzu Aniołów nieopodal Trok (fot. autor)

Tak kończy się przedostatni dzień pielgrzymki. Jest sobota. Przez otwarte okno co chwila słyszę grupy Litwinów, którzy z nocnej wracają wycieczki. Bayern leje Chelsea, a ja już wiem, że gdy będę wracał do Krakowa, zmasakrują też Barcelonę. Za oknem strzela już druga seria sztucznych ogni. To miły gest, nie spodziewałem się, naprawdę nie trzeba było.

No dobra, ale dwie serie to już naprawdę przesada.

Dzień 9: Troki – Landwarów – Wilno (~27 km)

„Wilno – los dał nam drogi dwie
Inną dał tobie, inną mnie”

I co? I Wilno. Mógłbym zaśpiewać z Elektrycznymi Gitarami „To już jest koniec”, ale strasznie mi się ten kawałek przejadł. Mógłbym też zaśpiewać z tłumem polskich Wilniuków „O miłosierna z Ostrej Bramy”, ale jest niedziela, a msze święte po polsku w Ostrej Bramie odprawia się obecnie tylko w tygodniu. Dlatego, choć swoje pierwsze kroki kieruję do wiadomej kaplicy, to na mszę świętą podjeżdżam do kościoła św. św. Piotra i Pawła na Antokolu. A później cmentarze na Antokolu i Rossie, katedra, Sanktuarium Miłosierdzia Bożego z najstarszą wersją obrazu „Jezu Ufam Tobie”, zamek Giedymina, kościół św. Anny, cerkiew, wieża trzykrzyska. Wilno na kilka dni jest moje. Zresztą nie tylko ono, bo zaplanowałem sobie odwiedzenie kilku innych miejsc na Litwie. Chcę odświeżyć kilka miejsc, które już znam, jak góra krzyży na Żmudzi czy Kowno i odwiedzić parę nowych, jak Mierzeja Kurońska, Kłajpeda czy znane z Potopu Taurogi, Wołmontowicze oraz Kiejdany. Na szczęście Litwa jest niedużym krajem i w kilka dni można obejrzeć naprawdę sporo. Ale już nie rowerem – on jutro pojedzie do Krakowa.


Widok na Wilno spod Baszty Giedymina (fot. autor)

Czy to pora na podsumowanie? Chyba nie do końca. Podsumowanie napisze samo życie. Tak to już jest z pielgrzymkami, że na pewno nas zmieniają, coś wnoszą w nasze życie, ale to nie dzieje się od razu. W ogóle zmiany na dobre w ludzkim życiu rzadko kiedy są gwałtowne. Rewolucja to raczej droga zmieniania na gorsze, co pokazuje i historia, i nasza codzienność. Tu potrzeba cierpliwości, która niestety nie jest moją mocną stroną. Poza tym co tu podsumowywać, skoro tak naprawdę całe nasze życie jest pielgrzymką? Ważne jest, aby sobie to uświadomić. Często ruszając na pielgrzymkę wydaje nam się, że chcemy przed czymś uciec. Dopiero później zdajemy sobie sprawę, że do tej pory uciekaliśmy, a właśnie pielgrzymka jest powrotem do tego, co najważniejsze. Życie jest drogą, ma swój cel i można w nim pobłądzić, dlatego to doświadczenie dosłownej drogi pomaga uporządkować różne sprawy na tej najważniejszej z dróg. Rok temu po dotarciu do Santiago de Compostela napisałem na swoim Facebooku, że droga, podobnie jak życie, zmienia się, ale się nie kończy. I przy tym zdaniu pozostaję.


Góra Krzyży nieopodal Szawli na Żmudzi (fot. autor)

W dalszym ciągu proszę więc o modlitwę. Modlitwę o cierpliwość, pokorę i rozum, a szczególnie w intencji tej mojej pielgrzymki – o znalezienie odpowiedniej żony. Chyba mogę na Was liczyć?



Materiał nadesłany. Bez skrótów i redakcji.