Połączył nas grób


Uciekając jako dziecko przed bolszewikami, zostawiła na Wileńszczyźnie swoje dziecięce wspomnienia i rodzinny majątek. Mienia w Mejeryszkach nigdy nie odzyskała, chociaż była w posiadaniu testamentu ojca. Teraz, po latach wywalczyła zezwolenie na restaurację zdewastowanego grobu babki. A nie było łatwo, bo władze cmentarza Bernardyńskiego wymagały aktu zgonu... Teresa Paulina Kurowska-Zgaińska-Järnström jest moją bohaterką. Mimo podeszłego wieku, ograniczeń i odległości, jaka dzieli ją od Litwy zachowała pamięć o przodkach. Zainspirowana wyczytaną z książki historią starszej pani, postanowiłam osobiście odwiedzić ją w Szwecji.

Mimo że podziały społeczne utrwalały się wiekami, po II wojnie światowej, oddzieleniu od Polski Kresów, po przesiedleniach i zawłaszczaniu majątków, przepych w stylu dawnych elit, związane z nim huczne bale, tradycyjne polowania, kindersztuba czy zwyczaje domowe – przeszły do historii. Dobrze, że podejmuje się obecnie próby odtwarzania realiów życia sprzed lat. Wejście w klimat dworsko-ziemiański umożliwiają rozmaite filmy, książki oraz bezpośrednie relacje osób pamiętających dawne czasy. Cieszę się, że mogłam w niedługim czasie przybliżyć sobie życiorysy wyjątkowych kobiet – Simony Kossak, Anny Herbich, Weroniki Sebastianowicz czy Teresy Kurowskiej-Järnström. Większość z tych pań poznałam dzięki książkom, a ostatnią – osobiście.  

Parę miesięcy temu odebrałam w Wilnotece prywatny telefon. Znajomy z MKiDN w Warszawie dzwonił, żeby poprosić mnie o zajęcie się pewnym grobem na cmentarzu Bernardyńskim. Z początku niezupełnie rozumiałam, jaki to ma sens. W Wilnie jest przecież mnóstwo opuszczonych grobów, a zadbanie o jeden było zaledwie kroplą w morzu potrzeb. Znajomemu jednak bardzo zależało na nakłonieniu mnie do współpracy. Jak zapewniał, spadkobierczynią grobu miała być charyzmatyczna starsza pani, która w tamtym czasie zawzięcie walczyła o pozwolenie na jego odnowienie. Kilka miesięcy wcześniej z zabykowego nagrobka skradziono krzyż. Przerażona staruszka, mieszkająca na stałe w Szwecji śpieszyła się z załatwianiem formalności. Wszystko przez to, że ma już 88 lat i jest ostatnią osobą, która może zadbać o pomnik. Teresa szukała sojuszników w wielu instytucjach w Polsce i na Litwie, przebijała się przez biurokrację, próbowała nawiązać kontakt z jakąkolwiek osobą z Wilna. W sprawach urzędowych i konserwatorskich nieocenioną pomoc Teresie okazała Alicja Klimaszewska. Moja rola ograniczyła się do uprzątnięcia pomnika i dbania o jego schludny wygląd. Historia skończyła się szczęśliwie. Teresa jest już w posiadaniu dokumentów uprawniających do odrestaurowania grobu babki. Restauratorzy ruszą z pracami, kiedy tylko w Wilnie wzrosną temperatury. Nagrobek Kazimiery Strebeykowej na cmentarzu Bernardyńskim będzie odnowiony.

Jako że sprawa zmarłej Kazimiery Strebeykowej i jej nagrobka pomyślnie się ułożyła, przejdźmy teraz do opowieści o świecie żywych, opowieści o Szwecji i życiu w Skandynawii, opowieści o mojej podróży do Malmö i gminy Klippan (tak, Klippan to nie tylko nazwa sofy z IKEA). Chciałabym opowiedzieć o wyjątkowej, energicznej staruszce, która mimo pokaźnego wieku (88 lat) korzysta z poczty elektronicznej, orientuje się w polityce i sprawnie układa pasjanse z kart.

Przed samym wyjazdem do Szwecji miałam pewne obawy. Starsze panie miewają różne przywary – bywają gderliwe, kłótliwe, narzucające albo narzekające. A ja Teresy w ogóle nie znałam. Kontaktowałyśmy się wyłącznie mailowo i listownie. Mimo obaw, że będzie to trudne spotkanie, moja ciekawość wygrała. Po przeczytaniu napisanej przez Teresę książki pt.: „Kartki mrocznych kalendarzy” opowiadającej o losach jej rodziny, chciałam na własne oczy zobaczyć Szwecję i osobiście spotkać Teresę, która w Skandynawii zakończyła swoją wieloletnią tułaczkę. Od początku przeczuwałam, że Teresa jest wyjątkowa. Świadczyły o tym wydarzenia opisywane w książce. Ot, na przykład, już jako dziecko Teresa odznaczała się silnym charakterem, wkładała sobie do butów kamienie, aby umartwiać się na wzór świętych. Przeżyła też bliskie spotkanie z bolszewikami, którym odpyskowała, stanęła oko w oko z żołnierzami niemieckimi i nie pomogła w przygotowaniu dla nich posiłku. Była rozczarowana, że niemieccy wojskowi wpadli głodni do Mejeryszek na obiad i zupełnie nie przejmowali się, że podane na stół króliki są ostatnim mięsem w domu.

W czasie wojny młoda Teresa była odcięta od mieszkającego w Warszawie ojca. Przed zajęciem Wilna przez bolszewików uciekła z matką i bratem na zachód, gdzie później mieszkała i pracowała w obozie Polskich Kompanii Wartowniczych. Mimo że po wojnie matka Teresy rozważała emigrację do Stanów, ostatecznie jednak rodzina wybrała powrót do Polski, wówczas komunistycznej, ale bardziej swojej. Tylko jaki to mógł być powrót, skoro powojenne granice znacznie się przesunęły? Rodzina Kurowskich nigdy nie odzyskała podwileńskiego majątku w Mejeryszkach, fragmentu lasu ani jeziora Skarbelek. Nie mogło być mowy o repatriacji. Dawni obywatele Wileńszczyzny stali się tułaczami.

Swoją decyzję o wycieczce do Szwecji podjęłam z dnia na dzień. Wybrałam się tam bez oczekiwań, bez zobowiązań, bez stresu. Pierwsze wrażenie ze Skandynawii? Mnóstwo Polaków. Kiedy tylko wysiadłam z samolotu w porcie Malmö-Sturup, od razu przedstawili mi się polscy taksówkarze i zaoferowali transport do miasta. Swoich trzeba wspierać, więc skorzystałam. Kierowca taksówki był sympatyczny, więc w drodze do Malmö ucięliśmy sobie pogawędkę. Otóż taksówkarz Bogdan wyemigrował do Szwecji jeszcze przed stanem wojennym. Opowiadał, jak trudno było oglądać sytuację PRL-u z zewnątrz ze świadomością, że ewentualny powrót do ojczyzny wiąże się z zakupem biletu w jedną stronę. Kierowca opowiadał o trudnym losie imigranta, o tym, że mieszkając za granicą, nawet po 36 latach nie czuje się jak u siebie. A do Polski też nie ma po co wracać, bo większą część życia związał ze Szwecją. Bogdan był świadkiem drugiej fali imigracji Polaków do Szwecji, tej zarobkowej, która miała miejsce po wejściu Polski do Unii Europejskiej. Mówił, że to już było coś innego, że poziom życia i płac powoli się wyrównuje, że dziś praca w Szwecji nie jest już tak lukratywna jak 36 lat temu. Bogdan miał ciekawe spostrzeżenia odnośnie polityki Szwedów. Uważa, że Szwecja przestaje się rozwijać, ponieważ restrykcyjne przepisy prawne ograniczają kreatywność obywateli.

Bogdan pozytywnie wypowiedział się o powstrzymaniu napływu uchodźców do Polski. Jak zauważył, Szwecja na skutek swojej otwartości boryka się teraz z poważnymi problemami. Prawdziwa burza przeciwko ekspansji kultury muzułmańskiej w Szwecji rozpętała się w internecie w 2015 roku. Po 3 latach wrzawa medialna nieco ucichła, ale temat uchodźców powraca jak bumerang. Podczas mojego pobytu w Szwecji przewinął się w wielu rozmowach. Chociaż niewiele mam wspólnego z polityką, kiedy tylko mówiłam, że jestem Polką, ludzie z aprobatą wyrażali się o ostrożności polskiego rządu wobec uchodźców. Temat imigrantów musi być w Szwecji bolesny. Widać to nie tylko w sieci. Bogdan przyznał, że wielu Polaków z Malmö decyduje się teraz na powrót do ojczyzny dlatego, że nie czują się już w Szwecji bezpiecznie. Policja ponoć nie radzi sobie z przestępczością, na ulicach dochodzi do strzelanin, a na otwarte wypowiedzi wymierzone w osoby z kręgu kultury muzułmańskiej nie ma społecznego przyzwolenia. Na marginesie, Malmö, które odwiedziłam, jest obecnie największym skupiskiem muzułmanów z Szwecji. To właśnie w Malmö wybudowano pierwszy w Skandynawii meczet.

Może i Szwedzi mają problem z uchodźcami, ale za to nie mają problemu z piratami drogowymi. Kierowcy jeżdżą tam bezpiecznie i… wolno. Szwecja założyła sobie parę lat temu program zupełnego wyeliminowania wypadków śmiertelnych na drogach i sukcesywnie zbliża się do celu. Kiedy Szwed widzi znak ograniczenia prędkości do 20 km/h, jedzie 20 km/h. Niby proste, a jakie skuteczne! W efekcie drogi w Szwecji są najbezpieczniejszymi w całej Europie. A, i jeszcze jeden znaczący szczegół. Drogi w Szwecji nie mają dziur, nawet te stare, na wsi. Nie wiem, jak to możliwe, ale skoro Szwedzi budują trwałe drogi, to dlaczego Polacy nie mogą się tego nauczyć? Abstrahując od dziur, dlaczego w Polsce takie na przykład ograniczenie do 60 km/h kierowcy interpretują jako zakaz jazdy szybciej niż 100 km/h? I później mamy efekty brawurowej jazdy. W Polsce nadal mnóstwo osób ginie na drogach.

Malmö to ładne miasto. Stanowi dobry punkt wypadowy do Danii, można w nim poczuć charakter Szwecji, a jednocześnie ominąć gwar i szum stolicy. Malmö sprawia wrażenie miasta młodych ludzi, wielokulturowość widać na dłoni, wszyscy mówią po angielsku, ale, co ciekawe, akcent Szwedów w angielskim jest łudząco podobny do akcentu Polaków, więc uwaga. Mając z tyłu głowy, że w Szwecji jest wielu Polaków, dwa razy po usłyszeniu sprzedawcy w sklepie postanowiłam zapytać, czy on, a później ona, nie są przypadkowo Polakami, bo tak brzmieli. Kiedy mówili po angielsku przekręcali właśnie te słowa, z którymi Polacy mają problem, ale byli Szwedami. Po drugiej nieudanej próbie zidentyfikowania Polaka nikogo już nie pytałam, czy jest moim rodakiem.

Ciekawie układa się w Szwecji sprawa języka polskiego. Przypuszczałam, że przyjeżdżające do Szwecji polskie dzieci i potomkowie Polaków urodzeni już w Skandynawii mają w szkole jakąś styczność z językiem polskim. Ale nic z tego. Nie ma podziałów. Z relacji Bogdana taksówkarza wynikało, że polskie dzieci posyłane są do szwedzkich szkół, a języka uczą się przy okazji. Chyba łatwo przyswoić sobie szwedzki. Nie wydaje się ten język bardzo skomplikowany, brzmi jak angielski z domieszką niemieckiego. Mnóstwo w nim zapożyczeń z łaciny, więc przy dobrym obyciu wielu rzeczy można się po prostu domyślić.

Ciekawy status ma szwedzki Kościół. Jest to oczywiście kościół protestancki, prawie narodowy. A że Szwecja jest prawie laicka, to poszczególne wspólnoty „walczą” o wiernych. Przypomina to momentami marketing. W kościołach jest cieplutko, wydziela się w nich często przestrzeń na picie kawy (sic!) i zabawę dla dzieci, organizuje się prelekcje, spotkania, pogadanki, bo Kościół musi być atrakcyjny. Świątynie są przepiękne, odremontowane, bo pieniędzy w Szwecji nie brakuje. W kościołach często rozbrzmiewa zachęcająca muzyka, organizowane są koncerty. Odprawiane nabożeństwa urozmaica się na wiele sposobów, ceremonie odprawiają i pastorzy, i pastorki, modlitwy odmawia się w różnych językach, wykonuje się msze wielkich kompozytorów barokowych czy klasycznych… tylko wiernych jest niewielu. Ludzie nie chodzą do kościołów. Nie mają chyba tego we krwi. A co się tyczy przykościelnych cmentarzy, są one jakby potwierdzeniem braku zainteresowania Szwedów potencjalnym istnieniem życia po życiu. Na nagrobkach nie ma prawie zniczy czy kwiatów. Teresa tłumaczyła, że w Szwecji wszystko się sprząta, ale ja mam podejrzenie, że puste groby to znak zapomnienia, a nie nadmiernej dbałości o ład na cmentarzu.

Po eksploracji Malmö nadszedł czas na odwiedziny gminy Klippan i upragnione spotkanie z Teresą. Z komunikacją w Szwecji problemu nie ma. Z Malmö dojechałam pociągiem do Angelholm, skąd już odebrali mnie Järnströmowie. Porównanie pociągów szwedzkich z pociągami w Polsce? Szwedzki pociąg porusza się prawie bezszelestnie, nie dudni i nie stuka jak lokomotywa w wierszu Brzechwy. Efekt ciszy potęgują pasażerowie, którzy zachowują się bardzo dyskretnie. Wszelkie rozmowy prowadzone są ewentualnie szeptem. Wygodne fotele z regulowanymi zagłówkami zapewniają komfortowy odpoczynek podczas jazdy. Pełna kultura, wygoda, trochę luksusu i cisza – nie mam zastrzeżeń!

Pierwsze spotkanie z Teresą było urocze i bardzo serdeczne. Obie zachowywałyśmy się jak stare dobre znajome. Okazało się, że mamy wiele wspólnego. Nie było żadnego dystansu czy topienia pierwszych lodów.

Po dojeździe do Kallny, miejsca zamieszkania Teresy i odbyciu krótkiego spaceru stwierdziłam, że wiocha wszędzie jest wiochą, to znaczy wygląd wiosek w różnych częściach świata jest podobny. Sielskich klimatów można doświadczyć i w postępowej Szwecji, chociaż zawsze wydawało mi się, że Szwecja wyprzedza Polskę o lata świetlne. Podróżując, trzeba uważać, żeby nie oceniać całego kraju przez pryzmat zwiedzanych stolic czy wielkich metropolii. Cieszę się, że dzięki znajomości z Teresą mogłam zobaczyć różne oblicza Szwecji, nie tylko miejsca turystyczne, ale również spokojne wsie i uśpione zimą nadmorskie kurorty.

Kallna to któreś kolejne miejsce zamieszkania Järnströmów – Teresy i jej męża Sunego. Teresa po imigracji do Szwecji przeprowadzała się z mężem kilkukrotnie. Wiąże się z tym piękna, romantyczna historia...

W wieku 44 lat Teresa poznała o 10 lat młodszego od siebie szwedzkiego marynarza. Facet przypływał do bałtyckiego portu, a ona przeżywała w Polsce trudne rozterki sercowe. W końcu, nie znając żadnego słowa po szwedzku, słabo znając angielski, pamiętając niemiecki z czasów dzieciństwa i tułaczki, Teresa zdecydowała się przytulić serce do serca Sunego, czyli rodowitego Alandczyka, marynarza, w którym drzemał duch życia na fali. Mimo iż z początku na poziomie werbalnym para prawie się nie rozumiała, Teresa i Sune pobrali się i są razem do dziś. W międzyczasie kupili łódź, piękną Cumbę, jak zapewnia ciocia, była to „hrabianka”: wspólnie tę Cumbę urządzili, zwodowali i pływali. Ona i on. Na początku małżonkowie odbywali tylko krótkie rejsy, bo dla Teresy Wyspy Alandzkie, gdzie mieszkali, stanowiły raj na ziemii. Z czasem jednak przyszła pora na dłuższe wyprawy. Z Wysp Alandzkich pływali aż do Sztokholmu. Mimo wielu godzin spędzonych na wodzie smagany wiatrem i muśnięty słońcem Sune nie zdołał przekonać żony do morza. Teresa za bardzo bała się kołyszącej łodzi. Nie pomogły wyjaśnienia męża, że dobra łódź musi się kiwać i w końcu Cumbę sprzedano. Szwedzko-polska para kupiła dom w Uppsali. Później Teresa i Sune przeprowadzali się kilkukrotnie, aż w końcu wylądowali w Kallnie, gdzie ich odwiedziłam.

Domowe gniazdko Järnströmów jest bardzo przytulne. To oczywiście domek typowo szwedzki, czyli drewniany, jasny, ciepły, mocno oświetlony. Wygląda podobnie do wielu innych domków w Skandynawii – ogrodzony jest niewysokim płotkiem i posiada dobrze utrzymany ogród. Życie w Szwecji musi być wygodne, tak przynajmniej wygląda na pierwszy rzut oka.

W wiosce Teresy jest cichutko, aż nienaturalnie. Na tyle mnie to zaskoczyło, że po swoim trzecim spacerze zapytałam w końcu: „Gdzie się podziały psy i ludzie, dlaczego nikt nie spaceruje po ulicach Kallny?”. Moje pytanie spowodowały wcześniejsze opowieści znajomych odwiedzających Szwecję. Mówiono mi, że w Szwecji wszyscy prowadzą zdrowy tryb życia, że ludzie spędzają dużo czasu na świeżym powietrzu, że biegają… a ja tego nie widziałam. Może to kwestia miejsc, które odwiedziłam, może pory roku, może tego, że Szwecja ma niską gęstość zaludnienia – nie wiem. I też nie narzekałam na brak ludzi. Cisza bardzo mi odpowiadała. Szwedzka wioska okazała się idealnym miejscem na złapanie balansu. Co ciekawe, w Kallnie nie tylko nie było ludzi, ale nie spotkałam też ujadających przy płotach psów czy też bezpańskich czworonogów biegających po ulicach. Teresa wyjaśniła, że w Szwecji przywiązuje się ogromną wagę do wychowania psa. Jeśli pies nadmiernie hałasuje (co jest sprawą względną), może to być przesłanką do stwierdzenia, że pies jest agresywny i trzeba go uśpić.

Teresa jest super! Skończyła 88 lat, ma połamane nogi, porusza się o balkoniku, ale wigoru, mądrości i poczucia humoru jej nie brakuje. Jest szczera, otwarta i bardzo dosadna. Nie wie, co to tabu, przynajmniej w moim towarzystwie z niczym się nie kryła. Dawno już nie spotkałam babci z tak niewieloma sentymentami. A przecież mogłaby rozpaczać nad swoim losem, płakać za Wilnem, za Polską, rozpamiętywać przeszłość i analizować zmarnowane szanse. Zamiast tego opowiada, jak bardzo stara się nadążać za współczesnością. W jej historiach pojawiają się wątki z młodości, ale są to najczęściej dygresje, sprawy, które Teresa dawno już przepracowała, z których wyciągnęła wnioski.

Wychowana w kindersztubie, uczona przez guwernantki, córka inżyniera, który studiował w Petersburgu, osoba poturbowana wieloletnią tułaczką, doświadczona przez życie wielokrotnie, dzisiaj jest przystępną starszą panią, która lubi towarzystwo. Tylko towarzystwa nie ma, bo Teresa mieszka z dala od bliskich, albo bliscy z dala od niej. Ale nawet samotność nie jest dla starszej pani powodem do rozpaczy. Taki stan Teresa uznaje za kolej rzeczy i skupia się na pozytywach. Jest przecież wyjątkową szlachcianka, osobą żądną wiedzy, niepozwalającą sobie na bylejakość. Myślę, że zawsze miała rozmach: jak zaczęła pisać wiersze i prozę, to wydawała książki i tomiki. Kiedy zechciała malować, zapisała się na kurs, zorganizowała wernisaż i wcale nie przejęła się, że nie sprzedała na nim ani jednego obrazu. Teresa jest artystką. W rozmowach przy obiedzie używa wyszukanych słów, których znaczenia nie wyjaśnia mi nawet słownik. Jej mąż chętnie zostawia nas same, przygotowuje posiłki i serwuje kobietom dobre wino. Teresa lubi stare meble, ma szacunek do przedmiotów z duszą, układając pasjanse, wspomina i nuci stare melodie. Żałuje tylko, że połamane nogie nie pozwalają już pójść w tango. Ale nie traci ducha. Jest bardzo świadoma wszystkiego, co dzieje się dookoła, pogodzona z upływem czasu i ograniczeniami. Przez przebywanie z nią można nabrać dystansu do młodości i zarzucić przejmowanie się sprawami nieistotnymi. 

Coraz bardziej uderza mnie fakt, że w Polakach z terenów dawnych Kresów płynie szlachecka krew. Dostrzegam to w pewnych cechach mentalności. Ten mit Kresów kusi i nęci, więc nie dziwcie się, bracia z Litwy, że jak Polacy odwiedzają Wilno, to im się łezka w oku zakręci, że ta piękna Wasza pomnikowo-historyczna polskość łapie mocno za serce. Chyba jeszcze długo kurs patriotyzmu polskiego wyznaczać będzie kultura kresowa. Moje spotkanie z wychowaną pod Wilnem Teresą Järnström dosadnie mi to uświadomiło.