Podanie o dziecko (2)


Fot. wilnoteka.lt
Przed kolejnym odcinkiem rozmowy z Mamą, która zechciała podzielić się swoimi przeżyciami związanymi z adopcją - garść wyjaśnień „technicznych“. Zanim rodzice nie są pozbawieni praw rodzicielskich, dziecko może być oddane jedynie czasowym opiekunom. Mowa o adopcji może być dopiero wtedy, gdy rodzice zostaną pozbawieni praw rodzicielskich. Dziecko otrzymuje te same prawa, jak dziecko biologiczne. Natomiast w wypadku tzw. opieki, dziecko zachowuje swoje nazwisko, a opiekunowi (opiekunom) jest wypłacana pewna comiesięczna kwota zapomogi.

Spróbujcie „otworzyć się” na dziecko...


Kiedy jest pozwolenie urzędników, wtedy dopiero zaczyna się najtrudniejsze. Z tamtego okresu utkiwło mi w pamięci pewne zdanie z czytanej właśnie powieści „Pielgrzym” Paolo Cohelo. W tej powieści główny bohater odbywa pielgrzymkę, przeżywa różne przygody, ale co ciekawe nikt mu nigdy nie wyznacza konkretnego czasu, kiedy musi dojść do celu. On dociera do celu we właściwym czasie. Na właściwym miejscu czeka na niego ta właściwa osoba: „ludzie zawsze pojawiają się tam, gdzie są rzeczywiście oczekiwani. To jest twoje miejsce, gdzie ty powinieneś być i tam się nie spóźnisz”. Wbiło mi się to szczególnie w pamięć.

Rozmawiałam wtedy też z taką Beatą, plastyczką z Warszawy, której opowiadałam, że właśnie się szykuję do adopcji. Ona opowiedziała historię, jak jej koleżanka adoptowała dziecko. Takie rozmowy bardzo pomagają. I ja właśnie mówiłam, „jak to teraz pójść i na te dzieci spojrzeć?” A ona na to: „Wiesz, najważniejsze to się jakoś tak „otworzyć”. Postarać się nie widzieć jakichś rzeczy zewnętrznych. Nie zwracać uwagi czy tam chory, czy zdrowy”. I to kluczowe słowo „otworzyć” do mnie trafiło. Właśnie się otworzyć i spojrzeć na to dziecko tak, żeby wyczuć tą więź.

Kiedy chodziliśmy na spotkania i kiedy rozmawiałam z ludźmi, często słyszeliśmy wypowiedzi, że w pewnej chwili pojawia się więź między tobą a tym wybieranym dzieckiem. Ona pojawia się jakoś tak w mistyczny sposób sama. Przyszli rodzice nieraz piszą określone podanie, a wybierają zupełnie inne dziecko. Na zasadzie: przyszli, zobaczyli, zaiskrzyło, zdecydowali się.

Oddamy dziecko w dobre ręce

Nasze plany też ewoluowały. Może trochę pod wpływem rozmów z paniami urzędniczkami. Przede wszystkim pierwotnie myśleliśmy o jednym dziecku. Poza tym zrozumiałam, że na niemowlę raczej nie mamy co liczyć. Z drugiej strony, pomyśleliśmy, że może to i lepiej, kiedy dziecko jest już starsze. Bo niby nie masz wpływu na jego rozwój, ale też widać na jakim etapie rozwoju ono jest i co ewentualnie trzeba zrobić. A to też jest ważne. No to pisaliśmy, że chcemy dziecko do trzech lat. Ewentualnie - do sześciu, bo dla mnie ważne było, żeby było jeszcze w wieku przedszkolnym. Też po to, by był czas takiej aklimatyzacji, rówież językowej. Nigdzie nie wpisywaliśmy w podaniu narodowości, ale wszędzie zaznaczaliśmy, że jesteśmy rodziną polską i będziemy dziecko wychowywać po polsku, między innymi oddając je do polskiej szkoły. Tu trzeba zaznaczyć, że urzędniczki reagowały bardzo sypmatycznie: „Nieważne jakiej narodowości jesteście. Najważniejsze, by dziecko znalazło dom i normalne warunki” - mówiły.

Pierwsza wizyta w domu dziecka

Była już końcówka maja, kiedy mogliśmy już odwiedzić dom dziecka. Pamiętam jak dziś pierwszą wizytę. To był Dom Dziecka na Žolyno. Nie sprawdziłam wcześniej w internecie, a okazało się, że jest to specjaly dom, w którym są dzieci z problemami zdrowotnymi. Dla mnie tamta wizyta była bardzo trudna. Panie, które nas oprowadzały po placówce od razu mówiły, że nawet nie wiedzą, jakie dziecko zaproponawać do adopcji, bo tam albo problemy zdrowotne, albo problemy z rodzicami.

Rodzice też, niestety, często wykorzystują sytuację. Nie pojawiają się na przykład pół roku. Dziecko jest przygotowywane, żeby uporządkować tą sytuację, a tu nagle rodzic się pojawia, obiecuje, że będzie się nim opiekował. Potem znów znika. Nieraz dzieci żyją w takiej niepewności do 12-13 lat w takiej niepewności.

Podczas pierwszej wizyty w Domu Dziecka na Žolyno, zwróciliśmy z mężem uwagę na pewną dziewczynkę oraz na jednego z chłopców. Dziewczynka jakoś mi tak trochę wpadła w oko. Ale.. Niby tak, niby nie. Wtedy pojawiło się takie rozdarcie wewnętrzne. A chłopczyk, brzydko mówiąc, był do wzięcia od zaraz. Sytuacja prawna, wszystko było w porzadku. Pamiętam jak dziś: siedzimy z mężem, zastanawiamy się. Niby wszystko ok: i zdrowe, i dokumenty w porządku, i sympatyczne... Nie wiem... Nie „otwieram się” i wszystko. Rozumiem, że trzeba było być może wziąć właśnie to dziecko, ale nie i koniec.

Bo przypominała mnie z dzieciństwa...

Wizyta w Domu Dziecka na Grybo. To właśnie tam  „wypatrzyliśmy” , jeżeli można tak powiedzieć...

Nie, jeżeli już mam być szczera, to stało się to już wcześniej. Kiedyś byłam w Domu Dziecka na Grybo z innej okazji. Właśnie wtedy jedna z wychowawczyń zabrała mnie na nieoficjalną wycieczkę po domu dziecka. Zajrzałyśmy do polskiej grupy, tam była tylko jedna rodzina, czworo dzieci, z których najmłodsze w wieku szkolnym. No tak, ale czwórka od razu... u nas z meżem wtedy nawet warunków mieszkaniowych nie było odpowiednich. Dalej poszłyśmy z panią wychowawczynią do innej grupy i wtedy zauważyłam dziewczynkę. Zwróciłam na nią uwagę, bo wydało mi się, że ma coś wspólnego ze mną. Jakoś tak skojarzyłam siebie z dzieciństwa. Panie powiedziały, że ona ma jeszcze brata. Są przybranym rodzeństwem.

Później, kiedy już zbliżał się moment podjęcia decyzji, kogo adoptujemy, byłam zaciekawiona tymi dziećmi. Okazało się, że ich sytuacja prawna nie jest uregulowana, dokumenty dopiero trafiły do sądu, proces trwa. To był marzec. No i pomyśleliśmy z mężem, że trudno, przepadło. Chociaż od razu właśnie ta para jakoś szczególnie zapadła nam w serce.

Był koniec maja. Pojechaliśmy z mężem jeszcze raz na Grybo, zapytać, może coś się zmieniło. Rozmawiamy z dyrektorką, która powiedziała, że niestety, sytuacja prawna większości dzieci jest nieuporządkowana. Przypomniałam sobie wtedy, że widzieliśmy taką parkę. Na co dyrektorka powiedziała:  „A tak. Jest takie rodzeństwo. Ale wiecie, właśnie jutro ma odbyć się rozprawa sądowa w ich sprawie. Zaczekajcie, po tygodniu będę mogła powiedzieć coś konkretnego”. Kiedy na początku czerwca zadzwoniłam do dyrektorki, dowiedziałam się, że zapadła decyzja sądowa. Żadne z rodziców oczywiście nawet nie zjawiło się na rozprawie. Sąd pozbawił ich praw rodzicielskich. I dzieci można wziąć pod opiekę. A w niedługim czasie - adoptować. Od tego momentu zaczęliśmy się z nimi spotykać.

Pierwszy weekend we czwórkę

Dziewczynka miała wtedy niepełne trzy latka, a chłopak właśnie kończył sześć. Na początku przychodziliśmy do Domu Dziecka i obserwowaliśmy je w grupach. Przyglądaliśmy się tym dzieciom. Potem mogliśmy już zabierać ich na jakieś takie spacery, wyjścia do kina. Na początek, to było takie jakieś nienautralne. Przychodziliśmy, a dzieci wybiegały do nas. Czekały. Dzieci wyczuwają od razu, jeżeli zauważą po jednej, drugiej wizycie, że to do nich  ktoś przychodzi. One czekają, bo rozumieją, że to być może ci, którzy ich zabiorą. Niedługo potem chłopak wyjechał z grupą nad morze, a to już był czas, kiedy mogliśmy zabierać dziewczynkę do domu, nawet z noclegiem. I wtedy we trójkę pojechaliśmy nad morze, pozwolono nam zabrać chłopaka z obozu i spędziliśmy pierwsze trzy dniu wszyscy razem, we czwórkę.

Tu muszę wyrazić uznanie dla dyrektorki Domu Dziecka na Grybo: bez jakichś zbędnych urzędniczych formalności poszła nam na rękę. Oczywiście jakieś elementarne dokumenty typu formularz musieliśmy napisać, żeby było wiadomo z kim przebywają dzieci, czy są bezpieczne, ale poza tym nie było żanych przeszkód. Znad morza wróciliśmy 24 czerwca. I od tego momentu dzieci mieszkały z nami już praktycznie "całodobowo". W naszej rodzinie pojawiły się dwie niezmiernie wyczekiwane istotki. Wydaje mi się, że właśnie tak, jak u Coelho: one pojawiły się w odpowiednim miejscu i czasie. Tak bardzo na nie oczekiwaliśmy.

Później, zupełnie przypadkowo dowiedziałam się, że pani, która razem z nami chodziła na zajęcia z psychologiem; która ma własnego synka i pisała podanie, że chce dziewczynkę, adoptowała właśnie tego chłopczyka, który wcześniej wpadł mi w oko. Szczęśliwy, uśmiechnięty jechał z nią w samochodzie. I u mnie dopiero wtedy jakiś taki ciężar spadł z serca, bo czasami mimo wszystko myślałam, co u niego słychać. Został przecież w domu dziecka. Widocznie trzeba czasami pójść za głosem serca, żeby nie przeciąć drogi komuś innemu, nie zagrodzić.

Rodzina w komplecie. Trzeba nauczyś się żyć w nowej rzeczywistości. Nowej dla wszystkich: Rodziców, Dzieci, Dziadków, przyjaciół, znajomych...

O tym, w kolejnym, ostatnim odcinku.