O tym, jak dawniej świętowano Sylwestra
Liliana Narkowicz, 3 stycznia 2017, 15:59
Jedna z XIX-wiecznych pocztówek, fot. tygodnik.lt/Archiwum
"Tygodnik Wileńszczyzny" 29 grudnia 2016-4 stycznia 2017, nr 850
Przez dziurkę od klucza zobaczyłam Mamę stojącą w czerwonej powłóczystej sukni z dużymi perłami w uszach i bogato zdobioną kolią przy szyi. Na co dzień ubierająca się w stonowanych barwach i skromnie nosząca do tylu zaczesane włosy dziś pięknie uczesana przez domową fryzjerkę wydawała mi się istotą nieziemską. Od naszej niani dowiedziałam się, że nocą ma być sylwester. Sylwester? Nie mam żadnych wujów ani stryjów noszących to imię. No i dlaczego w nocy?
Na parterze, w salonie, już wszystkie światła zapalone, a kamerdyner wciąż każe pokojówkom donosić świece… A tata dziś jaki piękny, we fraku, białych rękawiczkach i z czerwoną różą w klapie. Ale ona be, nie pachnie, krawcowa ją zrobiła z materiału co mamy suknia… (1932) – fragment udostępnionego przez Halinę Zofię Roubiankę listu wspomnieniowego jej koleżanki.
Ze wspomnień ziemianek i szlachcianek pisanych w międzywojniu wynika, że w rodzinach polskich na Sylwestra preferowano tańce klasyczne. Natomiast wszystkie bale zaczynano i kończono walcem, a nie jak w czasach popowstaniowych patriotycznym polonezem. Walc był uważany za najbardziej wytworny i elegancki taniec, wydobywający z tancerki wdzięk, a z tancerza charakter. Od tradycyjnych - kujawiaka, poloneza czy krakowiaka nie stroniono. Wchodziły też w modę szybkie tańce towarzyskie rodem z Ameryki - fokstrot i charleston, do których najwygodniejsze były krótsze i luźniejsze sukienki. Jednak kobietom z szanujących się domów coś takiego nie uchodziło. Panny czy mężatki mogły nadwerężyć swoją reputację. Na więcej mogły sobie pozwolić jedynie młode wdówki. Do II wojny światowej najczęściej tańczono jednak tango. Najbardziej popularne śpiewane szlagiery w rytmie tanga, to: "Ta ostatnia niedziela", "Miłość ci wszystko wybaczy" czy "Umówiłem się z nią na dziewiątą" i "Tango Milonga".
Huczne sylwestry z tańcami wśród elity towarzyskiej zadomowiły się na dobre dopiero pod koniec XIX w. Ale już w latach 20. i 30. XX w. nawet mowy nie mogło być o tym, by tej nocy nie poszaleć w dworach czy domach mieszczańskich. Ludzie dość mieli zaborów, żałoby noszonej po powstańcach, I wojny światowej i wojny polsko-bolszewickiej zakończonej w 1921 r. Po okresie czasów smutnych organizowano szampańskie sylwestry nie tylko na salonach prywatnych, ale i w teatrze, a przede wszystkim w klubach szlacheckich, myśliwskich i oficerskich. Ludzie wyciszeni spokojem świąt bożonarodzeniowych pewnie nie mogąc się doczekać pierwszego balu na Trzech Króli rozpoczynającego powszechny karnawał, czyli okres wesoły, postanowili cieszyć się życiem już pierwszego dnia nowego roku, zbierając się w towarzystwie wieczorem, 31 grudnia.
Zabawa na dobre zaczynała się rozkręcać chwilę przed północą. Stary rok wystarczyło pożegnać symbolicznie, z kieliszkiem wódki i kawałkiem śledzika. Ale ten nadchodzący należało zacząć z jak największym szykiem. Koniecznie z perlącym się szampanem i kawiorem. Choć kobiety mogły już obnażać plecy, pokazywać głębokie dekolty czy ramiona, a także nosić sukienki do kolan, korzystały z tego głównie panie reprezentujące środowiska artystyczne i emancypantki, czyli te wyzwolone. Natomiast kobiety z szanujących się domów, na co dzień noszące stroje do kostek czy do pół łydki, czasem też trochę za kolana, na sylwestry, karnawały i potańcówki obowiązkowo przychodziły w szatach do ziemi. Choć od 1920 r. herby, tytuły hrabiowskie czy książęce traciły w Polsce na znaczeniu, a liczyły się przede wszystkim pieniądze, arystokracja mająca we krwi szyk, nawet jeżeli straciła w wypadkach wojennych swoje rezydencje, majątki i pieniądze, na balach prezentowała się zawsze elegancko.
O wszystkim decydowała jednak wesoła zabawa, w myśl powiedzenia: "jaki nowy rok, taki cały rok".
Między wojnami w sylwestra bawiono się do rana. O siedzeniu przy stole w większym gronie nie mogło być mowy. Także o obciążaniu żołądków tłustym jadłem i trunkami. W nowy rok należało przecież "wejść zgrabnie i lekko", co oznaczało nie tylko odwiedzanie salonów piękności (istniały w Wilnie już przed II wojną światową) na kilka miesięcy przed magiczną nocą sylwestrową. Zwykle w przylegającym do sali tanecznej pomieszczeniu był zorganizowany (dobrze zaopatrzony w przednie wiktuały) zimny bufet z sałatkami i przekąskami oraz wielką ilością napojów chłodzących i orzeźwiających. Wpadano tu chętnie w przerwach między zawrotnym tempem tańców, a panowie na jeden czy drugi kieliszeczek czystej i na cygaro (w osobnym pomieszczeniu elegancko nazywanym palarnią). Głównie z myślą o paniach i pannach pyszniły się w wyporcjowanych kryształowych kompotierkach musy, a na porcelanowych talerzykach owoce jagodowe podawane z bitą śmietaną. Lody serwowano w ozdobnych pucharkach z kolorowego szkła. Jako polewa służyły sosy - malinowy, truskawkowy, karmelowy, czekoladowy i inne. Męskie towarzystwo najczęściej wybierało do lodów sos na bazie czerwonego wina, anyżu i miodu. Gorącą kawę serwowano zwykle o świcie, gdy towarzystwo powoli zaczynało się rozchodzić, a musiało jakoś dotrzeć do swoich domów.
Wznoszenie noworocznego toastu o północy, a przy tym stukanie się kieliszkami każdy z każdym, było jak najbardziej na miejscu. Po wypiciu pierwszego haustu z perlącego się szampana wróżono. Duże, szybko poruszające sią w kieliszku bąbelki oznaczały wielkie zmiany w życiu, awans, sukces i szczęście. Powolnie ulatniające się oznaczały spokojne i dostatnie życie. Maleńkie i poruszające się bez ładu kropelki mogły być zwiastunem możliwych kłopotów w życiu zawodowym, towarzyskim i prywatnym.
Polacy od Francuzów przyjęli zwyczaj wkładania na dno kieliszka z szampanem prezentu dla ukochanej, pierścionka, kolczyków czy sztuki perły, którą można było osadzić w broszce lub bransoletce. Zgodnie z przyjętym obyczajem, samotna kobieta zanim wypiła szampana wrzucała tam swój pierścionek lub wisiorek noszony przy szyi, co jakoby miało zapewnić szczęście w życiu osobistym.
Od Francuzów został też przyjęty zwyczaj składania wzajemnych życzeń, a więc i składania wizyt, bez obowiązku wręczania podarunków. W znak szacunku, dziadków, rodziców chrzestnych i osoby w rodzinie najstarsze wypadało odwiedzić jeszcze 31 grudnia we wczesnych godzinach popołudniowych. Rodziców i rodzeństwo, chrzestnych oraz stryjów, wujów i ciocie odwiedzało się w następnej kolejności. Potem w kolejce byli kuzyni, a dopiero później przyjaciele i znajomi. Tak więc nieraz wzajemne odwiedziny i wspólne picie herbatki zwykle trwały do końca stycznia. Rygorystycznie praktykowali te zwyczaje na przykład Tyszkiewiczowie z Kretyngi, Landwarowa, Połągi, Waki i Zatrocza, a także mieszkający do II wojny światowej w Wilnie.
Natomiast zwyczaj zapożyczony przez Tyszkiewiczów od Niemców, to nie tylko choinka upiększona błyskotkami, ale i wysyłanie odręcznie wypisanych pocztówek pocztą oraz herbowych biletów wizytowych przez pałacowych służących. Prawdopodobnie wówczas zrodziło się przysłowie: "Miesiąc styczeń - czas do życzeń". Notabene, na wizytówkach była zapowiedź, którego dnia i o której przybędzie ktoś z wizytą albo czeka w saloniku u siebie. Częstowano drożdżowymi bułeczkami i ciasteczkami na maśle, w których ukryte były "wypisane losy lub przepowiednie na najbliższy rok".
W starożytności narody i plemiona w różnym czasie i inaczej świętowały zakończenie każdego roku. Wiązało się to z obrzędami natury i odejściem zimowej pory roku. Między innymi gromadzono się wokół ogniska, robiono korowody i skakano przez ogień, gdyż uważano, że im wyższy skok czy podskok, tym większy w sezonie urodzaj.
Natomiast datę rozpoczęcia kolejnego roku na 1 stycznia ustalił Juliusz Cesar w 46 r. p. n. e. Nie znano jednak wtedy jeszcze czegoś takiego jak świętowanie sylwestra, którego narodzenie badacze wiążą z oczekiwaniem 31 grudnia 999 r. końca świata, który jednak nie nadszedł. Z tej przyczyny wesołą noc sylwestrową zarządził "urbi et orbi" (miastu i światu) 1 stycznia 1000 roku papież Sylwester II, stając się odtąd patronem przełomu starego i nowego roku.
Sylwester II, mający skłonności do nauk matematyczno-astronomicznych podobno z natury był człowiekiem radosnym i popierał skłonność ludzi do wesołych zabaw. Zresztą starożytni chrześcijanie, zapewne mający dosyć długiego zimowego postu, zakazu zabaw uczt oraz postnej wieczerzy wigilijnej odprężali się tańcząc, swawoląc i pozwalając sobie nawet na nieprzyzwoite żarty w świątyniach 25 i 26 grudnia oraz 1 i 6 stycznia razem z duchowieństwem. Oficjalnie te dni nazywano "Dniami Głupców". Uchodziło nie tylko tańczenie i śpiewanie w kościołach, ale też przynoszenie jadła i trunków alkoholowych, a nawet podszczypywanie osób, które jakoś wpadły w oko. Dopiero w poł. XVI w. specjalnym dekretem całkowicie zakazano tego zwyczaju jako pogańskiego w budynkach kościelnych. Zabawy i swawole przeniosły się więc na ulice. Tak zrodziły się festyny uliczne i przebierane parady pozwalające ludziom raz do roku się powygłupiać i wyszaleć. Ponieważ dokazywanie w Boże Narodzenie nie uchodziło, a Europa jeszcze w XVIII w. dyskutowała nad kwestią, kiedy właściwie kończy stary i zaczyna nowy rok, przeniesione dni wesołe na później znalazły swoje miejsce w kolejnej świątecznej, stałej dacie. Zrodziły się karnawały (czas zimowych swawoli) obchodzone od Trzech Króli do wtorku przed Środą Popielcową zapowiadającą kolejny post.
W literaturze polskiej i pamiętnikach sylwestry i tak zwane domówki, czyli spotkania towarzyskie z tańcami, spotykamy dopiero w latach 80. XIX w. Pierwsze - wśród arystokracji i zamożnego ziemiaństwa, drugie u mieszczan i bogatszej szlachty. Niżsi stanem organizowali szumne pochody uliczne (kolorowe i przebierane), zakończone skromną ucztą w ciasnym pokoiku sutereny czy poddasza, w ulicznej bramie (o ile jeszcze nie zdążył jej zamknąć dozorca) lub w szynku. Bogatych stać było na organizowane maskarad, zabaw fantowych w klubach towarzyskich, bankietach w salach ratuszowych i teatralnych, tańców na salonach prywatnych rezydencji.
Jak już wspominałam, dawniej żegnano stary rok z radością oczekiwania na cieplejsze czasy zwiastujące budzącej się do życia ziemi, która miała dać nowe płody i człowieka nakarmić. Radość okazywano z tego powodu podrygami i podskokami, więc żadna impreza w karnawale nie mogła obejść się bez tańców. Kto miał pieniądze, przed karnawałem ruszał na zakupy, obstalowywał w Anglii pantofelki, z Paryża sprowadzał nowe futra, fraki i sukienki. Nie można było pokazać się drugi raz w tej samej, co najwyżej w innym mieście lub przyjmując u siebie w domu. Kreacje wykorzystane w dużych miastach można było jeszcze poużywać na przyjęciach w swoich wiejskich rezydencjach. Starano się jednak nie zapraszać tych, którzy na którymś z balów już mieli okazję zobaczyć tak ubrane panie i panny. Bardzo ważne na przełomie XIX i XX w. były dodatki typu: szale, spinki, szpilki, bukieciki sztucznych kwiatów do przypinania, breloczki, torebeczki, szarfy do przepasywania się w talii, ażurowe koronki, kolorowe pióra, wymyślne kokardy i atlasowe opaski na włosy. Końcówka XIX w. przyniosła w środowisku arystokratycznym modę na zakładanie strojów historycznych, więc zamawiano u jubilerów diademy, fascynatory, korony i wianki ze złota i srebra.
Było nie do pomyślenia, by nie wziąć udziału w karnawale. Czy ktoś był chory, kulawy czy w ciąży - naprawdę nie miało istotnego znaczenia. Karnawał (towarzystwo, tańce, zabawa) był niczym narkotyk. Tyszkiewiczówna z podwileńskiego Landwarowa wspominając zimę 1892 roku, którą jej rodzice spędzali w Warszawie po latach napisała:
Karnawał zapowiadał się hucznie. Mimo poważnego stanu mojej matki (była w zaawansowanej ciąży – przyp. autorki) rodzice postanowili brać udział we wszystkich zabawach tego sezonu. 7 lutego udali się na wielki kostiumowy bal u Stanisława hr. Kossakowskiego. Moja matka przebrana była za Józefinę de Beauharnais, pierwszą żonę Napoleona, w galowym koronacyjnym stroju; ojciec występował w roli magnata węgierskiego. Podobno rodzice wyglądali wspaniale.
Myślę, że warto wczytać się w stare pamiętniki, podpatrzeć i coś przejąć z sylwestrowych zabaw i karnawałowych balów naszych babć i prababć, by urozmaicić obecne świętowania, wnieść powiew świeżości, choć i zaczerpnięty z lat dawnych. Dla rozrywki proponuję też zwyczaj praktykowany w Danii. Tam, zanim wybije północ, każdy stara się chwycić za krzesło czy tapczan, by mieć na co wskoczyć jeszcze przed północą, a zeskoczyć wraz z uderzeniami wskazówek zegara, dosłownie wskakując w Nowy Rok. Ale ostrożnie, żeby nie wyrządzić sobie czy komuś krzywdy. Dlatego picie mocniejszych trunków warto zostawić, jak to robiono w XIX wieku, na sylwestrową noc, a nie ostatni grudniowy wieczór. Najlepiej w przerwach pomiędzy tańcami.