Los zesłanki z Zarzecza


Dom rodzinny państwa Mrówków przy ul. Połockiej 30 w Wilnie, fot. z archiwum rodzinnego
"Tygodnik Wileńszczyzny", 27.09 - 03.10.2012, nr 628
Wileński świat Krystyny Piotrkowskiej, z domu Mrówka, to otoczona pagórkami urokliwa dzielnica Zarzecze, wartko płynąca Wilenka, ładnie utrzymane ogrody, wiekowe drzewa, trzy małe mostki, które łączyły dzielnice ze Starówką i swojski ryneczek, gdzie matka niemal codziennie robiła zakupy.
Tak pani Krystyna - sędziwa kobieta mieszkająca w Olsztynie, dziś wspomina dzielnicę, w której się urodziła. Tu chodziła do szkoły, tu był ich dom, w którym panował dostatek, gdzie wychowywała się też starsza siostra Teresa i młodszy brat Felek. Do szkoły, co prawda chodziła tylko jeden rok. Potem zaczęła się wojna. Pierwszego września poszła do klasy drugiej, ale już 17. weszli do Wilna Sowieci. Dalsza nauka życia – to Ałtajski Kraj, Uzbekistan, ciężka praca, poniewierka i tułaczy los zesłanki.

Tej nauczycielki nie da się zapomnieć

Przed wojną w Wilnie były dwie szkoły francuskie: jedna przy ówczesnej ul. Mickiewicza, druga, w której uczyła się Krysia, znajdowała się przy ul. Filareckiej. Prowadziła ją madame Szapowalnikowa. Jako nauczycielka pracowała tam pani Irena Bedekanis, wspaniała wilnianka, której już z nami nie ma. Krystyna Piotrkowska pamięta ją do dziś. „Gdy przed laty przeczytałam o niej w „Magazynie Wileńskim”, ożyły moje wspomnienia, bo to była nauczycielka, o której zapomnieć nie potrafię. Była też bardzo ładną kobietą” – mówi.

Pani Bedekanis w czasie wojny nadal uczyła dzieci na tajnych kompletach, to jej uczennicą była znana wileńska lekarka Hanna Strużanowska. Potem aż do sędziwych lat pani Irena była wierna swemu powołaniu, a o jej losie i patriotyzmie na łamach „Kuriera Wileńskiego” pisał niezastąpiony Jerzy Surwiło.

Raz sierp i młot, raz Pogoń

W wakacje 1939 roku wszyscy zaczęli mówić o zbliżającej się wojnie. Jedni w to wierzyli, inni nie. W domu rodzice chowali różne pamiątki, papiery, ubranie, broń. 17 września weszli do Wilna Sowieci.

Mała Krysia nie mogła zrozumieć, jaki to rysunek wystawiła madame Szapowalnikowa na podwórzu szkolnym. Mama wytłumaczyła, że jest to sierp i młot czyli godło Sowietów. Po paru tygodniach, gdy Wilno zostało oddane Litwinom, na tym samym podwórzu widniało już inne godło – Pogoń.

Ojciec Krystyny Feliks Mrówka był policjantem. Gdy weszli Sowieci, został internowany na Litwę. Uciekł stamtąd, zmienił nazwisko na Jana Brzozę i na Boże Narodzenie był już w domu na Zarzeczu.- Mama jakby coś przeczuwała, bo w domu był bigos, który tato bardzo lubił. Rzecz jasna, musiał się ukrywać. W Kownie znalazł mieszkanie i pracę jako robotnik fizyczny w różnych zakładach. Przynosił mamie, co prawda w nocy, pieniądze, ale ona nic nam nie mówiła, gdyż obawiała się, że się wygadamy – wspomina Piotrowska.

Wywózka

14 czerwca 1941 roku pod dom państwa Mrówków zajechały ciężarówki z wojskiem. Żołnierze zaczęli walić w drzwi, dzieci jeszcze spały, a matka wyszła na ryneczek. Gdy wróciła i zobaczyła ciężarówkę zrozumiała, że przyjechali po nich. W pierwszym odruchu wstąpiła do sąsiadki, ale przecież Sowieci mogą wywieźć dzieci. Poszła więc do mieszkania, gdzie żołnierze powiedzieli, że rodzina Mrówków zostanie przesiedlona.

- Gdy mama pakowała rzeczy, przyszła sąsiadka i powiedziała, że uzbierała nam na drogę nieco żywności. Żołnierz pozwolił wyjść tylko mnie. Uzbrojony wojskowy poszedł razem ze mną, ale sąsiadka nie wpuściła go do domu. W pokoju dała mi jedzenie i ostrzegła, bym nie patrzyła w okno. Jak się okazało, za zasłoną był nasz tato. Przyjechał by nas ostrzec, ale nie zdążył.

Kobietę z trojgiem dzieci zawieziono na stację do Nowej Wilejki. Gdy czekali na przeładunek podeszła do nich jakaś dziewczynka i spytała, czy czegoś potrzebują. „Chleba” – odpowiedziała matka i dała dziewczynce pieniądze. Po dłuższym czasie, gdy pociąg już ruszał dziewczynka przybiegła z wielkim bochenkiem.

Poród w pociągu

Nikt właściwie nie wiedział dokąd ten transport zawiezie przesiedleńców. Po dwóch tygodniach, 1 lipca dotarli do Rubcowska – osiedla w Ałtajskim Kraju. Były tu już baraki, zbudowane przez poprzedników, zesłańców z Ukrainy. Matka rozpoczęła ciężką harówkę w kamieniołomach.

„Mama była z czwartym dzieckiem w ciąży, tylko nikt nie zwracał na to uwagi” – opowiadała pani Krystyna.

W grudniu tego samego roku rodzinę Mrówków wysłano do Uzbekistanu. Pociąg minął Ałma Atę, Karagandę. Nagle matka zaczęła cicho postękiwać. Był to znak że rodzi. Małą Krysię, Tereskę i Felka przeniesiono do innego wagonu.W pociągu odnaleźli położną, dzięki której pomocy na świat przyszło maleństwo. Akuszerka spryskała siostrzyczkę wodą niczym przy chrzcie. Nadano jej imię Eliza.

Transport dotarł do Doliny Fergańskiej. Konwojenci kazali wszystkim wysiadać. Trójka małych dzieci, matka z niemowlęciem przy piersi, grudniowy mróz i wielka niewiadoma, co dalej.

Na drugim torze zatrzymał się transport, którym polscy żołnierze z Syberii jechali do armii Andersa. Niektórzy z nich byli z Wilna, toteż udało się odnaleźć znajomego ojca. I stał się cud - wśród nich był także ksiądz. Urodziło się maleństwo? Więc trzeba je ochrzcić. Było to szóstego grudnia i zesłańcy żartowali, że ten prezent przyniósł Mikołaj.

Walka o przetrwanie

Wojsko odjechało, a na deportowanych ludzi czekały kolejne uderzenia losu: śmierć najbliższych, choroby, nieludzka praca i walka o przetrwanie. Na drodze życiowej matki i czwórki dzieci znalazły się cztery kołchozy i inne nieszczęścia.

W pierwszym kołchozie zmarła Ela. W drugim dopadły nas choroby: tyfus, malaria, dyzenteria, świerzb. Dwie starsze siostrzyczki Tereska i Krysia chorowały również, a gdy wyzdrowiały, mama oddała je do domu dziecka. Warunki w nim panujące pozostawały wiele do życzenia. Teresa wkrótce zmarła. Krysia była w bardzo ciężkim stanie. Kierowniczka domu dziecka odesłała ją do domu mówiąc: „lepiej będzie, gdy umrze przy matce”. Jednak dzięki troskliwej opiece udało się ją uratować.

Niezapomnianym przeżyciem była wizyta biskupa polowego Wojska Polskiego Józefa Gawlina, który przybył z Teheranu, by udzielić Polakom sakramentów świętych. Był to rok 1942.

Tymczasem matka nauczyła się wyrabiać karakuły, pracowała w magazynie futer. Wieczorami dorabiała dziergając na drutach ciepłe skarpety, które potem sprzedawała na targu. Za uzyskane pieniądze kupowała jedzenie.

- Zbiegiem okoliczności mama poznała pewną aktorkę z teatru w Odessie. Obie kobiety znały to miasto, ponieważ mama kiedyś tam bywała. Pewnego razu kobiety pojechały do kołchozu w góry. Zobaczyły tam dwie małe dziewczynki, wyraźnie niemiejscowe, bo blondyneczki. Pasąc barany rozmawiały ze sobą po polsku. Mama z aktorką postanowiły, że sierotki trzeba ratować. Umówiły się, że siostrzyczki schowają się na jakiś czas w pobliskim rowie, a one przyjadą je zabrać. Tak też się stało. Dziewczynki zostały oddane do domu dziecka. I proszę sobie wyobrazić, że po wojnie Lodzia i Janka znalazły się w Polsce – jedna w Bydgoszczy, druga w Krakowie. Gdyśmy się spotkały, mówiły, że modlą się za tę panią, która ich uratowała, a właściwie wykradła od Uzbeków. A przecież była to moja mama – cieszyła się Krystyna.

Polska szkoła w Bucharze

Kolejne miasto to Buchara. Tutaj dzięki Związkowi Patriotów Polskich, powstała polska szkoła. Krysia ukończyła klasy III, IV i V. Warunki bytowe były okropne: głód, brak ubrań, wody, upały, ale brat i siostra wszystko przetrwali. Wspólnie doczekali 5 maja 1946 roku. W tym dniu wyruszyli w drogę powrotną do Polski. Umówili się z mamą, że gdy będą już w Polsce, powiadomią o tym jej siostrę, która mieszkała w Ostrowcu Świętokrzyskim. Droga do domu była wyjątkowo długa i trudna, ale przecież jechali do ojczyzny, po pięciu latach udręki i poniewierki.

Rodzina znów razem

Mijali miasta i wsie, aż dojechali do Warszawy. Zgliszcza i góry gruzów jakie tam zobaczyli pani Krystyna widzi do dziś. Rozdzielczy dom dziecka zatrzymał się w Gostyninie, a potem skierowano ich do Ostródy. Matka znalazła swoje dzieci właśnie w tym mieście na Warmii. Rodzina znów była razem. Mimo intensywnych poszukiwań nie udało się odnaleźć ojca.

Mama dostała pracę w domu dziecka w Suszu, otrzymała też pokój służbowy. Z biegiem czasu awansowała na intendentkę. Potem był dom dziecka w Biskupcu Reszelskim, w Gryźlinach koło Olsztynka. Jednak skutki ciężkiego życia dały o sobie znać, zaatakowała ją nieuleczalna choroba. Zmarła w roku 1960 w szpitalu w Ostródzie.

„Po co tam jechaliście?”

Życie mierzyło kolejne odległości. Krystyna ukończyła w Ostródzie szkołę średnią, potem wstąpiła do szkoły pielęgniarek w Olsztynie. Tutaj też poznała swego męża Witolda Piotrkowskiego, poznaniaka.

- Tam, w centralnej Polsce nie wierzyli, że musieliśmy przez to wszystko przejść. Nawet moja teściowa, gdy mówiłam jej o naszym zesłaniu, powiedziała: „to po co tam jechaliście, mogliście nie jechać...” I nie dziwię się, bo kto tego nie przeżył, nie jest w stanie tak łatwo uwieżyć, że taki los był udziałem większości Polaków z Kresów. Nie narzekam, zdaję sobie sprawę, że jako dorosła osoba miałam dobre życie, ale trauma dzieciństwa prześladuje mnie nadal.

Duma babci

Pani Krystyna ma dwie córki Ewę i Hannę oraz wnuki. Jest już także prababcią. Mąż zmarł przed laty. Wnuk Kamil Kotliński to wielka duma babci. Obronił doktorat i pracuje na wydziale ekonomiki Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego.

Jest lubiana i szanowana. Należy do Związku Sybiraków, gdzie każdy z jego członków to kolejna historia z pobytu na nieludzkiej ziemi. 

Komentarze

#1 No tak , typowa poznanianka :

No tak , typowa poznanianka : " mogliście tam nie jechać"....
wie o świecie i o swoim kraju ile sięga do Mosiny czy Puszczykowa.I pewnie broni się tekstem " my tez mieliśmy kartki"....

#2 Tak ta historia to typowa

Tak ta historia to typowa droga męki i poniewierki a okres wiosny 1941 był szczególny..To był czas
największych wywózek na Syberię - zakończony wejściem Niemców co było chwilową ulgą.
Sowieci zaciekle słali w tym okresie transporty na Sybir, zostawiali nawet swoich w Wilnie aby w pierwszym rzędzie wywieść Polaków. Znana jest historia ostatniego transportu, który został przez kolejarzy odczepiony na dworcu i nie pojechał do sajuza. Teraz na Zarzeczu stoją te polskie domy,dworki i pałacyki.Niektóre z nich
opuszczone i zaniedbane niektóre zasiedlone przez nowo przybyłych z nieznaną i zacieraną historią prawowitych właścicieli. Ci ludzie jeśli mogą powracają popatrzeć na swoje kąty, powspominać i zachować w sercu. Życie jednak idzie dalej,nowi ludzie nie znający i nie interesujący się tym co było, a czasami nie znają niedawnej historii - nie mający świadomości tych co tu byli i zbudowali a czym obecni tak chwalą jak swoim. dorobkiem kulturowym..Zarzecze ma piękne położenie, sąsiedztwo centrum, dzielnica modna,droga i poszukiwana do zamieszkania.Powoli jest restaurowane i co trzeba przyznać z wyczuciem i zachowaniem uroku miejsca.

#3 czytajac to nie mozna obejsc

czytajac to nie mozna obejsc sie bez lez.

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.