Laurinta o trudnych doświadczeniach i wielkiej miłości do matki
– Mama pracowała jako nauczycielka przez 42 lata. Wykształciła i pomogła wyjść w świat wielu młodym ludziom, ale kiedy sama potrzebowała pomocy, nie otrzymała jej – drżącym głosem zaczyna swą opowieść Laurinta, ekspertka ds. nieruchomości. – Kiedy jej stan się pogarszał, wzywaliśmy karetkę. Za każdym razem lekarze mówili nam jednak, że nie ma wskazań do hospitalizacji i zostawiali ją w domu.
Laurinta doskonale pamięta to uczucie bezradności, które zalewało ją słysząc te słowa.
– Wiedziałam, że nawet w takich przypadkach pomoc w placówkach specjalistycznych jest dostępna, ale nie miałam pojęcia w których – wspomina. – Dopiero później dowiedziałam się, że istnieje hospicjum, którego pracownicy i wolontariusze mogą przyjechać do domu pacjenta, pobyć z nim, doradzić i pomóc przezwyciężyć uczucie rozpaczy, lęku i zagubienia.
Córka nauczycielki
Laurinta urodziła się w Nowych Okmianach, ale gdy miała dwa lata, jej rodzina przeprowadziła się do Szawli. Jej matka, Zita, pracowała jako nauczycielka geografii, ojciec – jako zastępca dyrektora firmy budowlanej.
– W domu miałam doskonały wzór do naśladowania – rodziców. Widziałam, jak są pracowici, ciekawi świata, ambitni, dążący do wyznaczonych celów, kochający i cieszący się życiem – wspomina kobieta. – To doświadczenie bardzo mi pomogło w dorosłym życiu, w drodze do swoich celów.
Laurinta z mamą
Matka Laurinty kochała swoją pracę. Bardzo się angażowała. Jak mówi, matka bardzo lubiła swych uczniów, w szczególności odkrywać tych, którzy się nie zadawalali informacjami z podręczników, ale byli głodni wiedzy pozapodręcznikowej. Relacja nauczycielki z jej byłymi uczniami nie kończyła się wraz z opuszczeniem przez nich szkoły. Trwała, kiedy rozpoczynali studia i nawet później.
– W domu mieszkała z nami również babcia, prawdziwe światełko mego dzieciństwa, bezpieczna przystań – z uśmiechem i pogodą wspomina Laurinta. – Byłam jej ukochaną wnuczką. Jako pierwsza dowiadywała się o moich sukcesach i porażkach. Kiedy dostałam gorszą ocenę lub coś się wydarzyło, leciałam do babci, a ona odpowiednio przygotowywała mamę, aby uniknąć konfliktu i niespodzianek.
Babcia Laurinty odeszła w wieku 89 lat. To z nią kobieta wiąże najpiękniejsze wspomnienia z dzieciństwa. Po ukończeniu Gimnazjum im Juliusa Janonisa w Szawlach, Laurinta wyjechała do Wilna na studia z zarządzania i wyceny nieruchomości. Już kilkanaście lat z powodzeniem pracuje w tej branży.
Przeprowadzka matki do Wilna
– Po śmierci ojca mama przeprowadziła się do Wilna. Była już na emeryturze, więc w Szawlach tak naprawdę nic jej nie trzymało. W Wilnie miała mnie. Było nam raźniej – opowiada Laurinta. – Kupiłyśmy jej nowy dom, urządziłyśmy go tak, jak chciała i potrzebowała.
Jak mówi Laurinta, Wilno jej matce nie było obce. Kobieta tu studiowała, nazywała je miastem swojej młodości. Po przeprowadzce do Wilna pani Zita odkrywała je na nowo. Robiła to z wielkim entuzjazmem.
– Ta ciekawość świata, aktywność, energia, pragnienie zwiedzania i odkrywania nowych miejsc zawsze wprawiały mnie w zachwyt i podziw – mówi Laurinta. – W Wilnie mama prowadziła bardzo aktywny tryb życia. Angażowała się w sprawy społeczne dzielnicy Żyrmuny, należała do Uniwersytetu Trzeciego Wieku, odwiedzała muzea, jeździła na wycieczki krajoznawcze.
Laurinta przyznaje, że choć mieszkała w Wilnie przez wiele lat, nie znała miasta tak dobrze jak jej matka. Dodaje, że po matce odziedziczyła chęć i potrzebę czytania.
– Mama uwielbiała czytać i czytała bardzo dużo – opowiada kobieta. – Jeśli znalazła książkę, która jej się podobała, potrafiła ją przeczytać w kilka dnia. Bardzo lubiła również robić na trudach. W dzieciństwie miałam piękne dzianinowe sukienki i swetry. Wtedy wydawało mi się to takie zwyczajne. Prawdziwą wartość robótek ręcznych mamy doceniłam, dopiero gdy jej i ich nie stało.
Laurinta z mamą nauczycielką
Zamiłowanie do podróży
Podróże – to kolejna pasja pani Zity, o której Laurinta czule wspomina.
– Mama bardzo kochała podróże, była ciekawa świata jak mało kto – opowiada Laurinta. – Jeszcze w czasach radzieckich sporo podróżowaliśmy samochodem po Litwie i okolicznych krajach. Wiele urlopów spędziliśmy w namiocie czy samochodzie.
Podróże pani Zita kochała do ostatnich chwil życia.
– Pamiętam ciekawą historię, która wydarzyła się już po przeprowadzce mamy do Wilna – kontynuuje Laurinta. – Mówi mi pewnego razu: „Wiesz zapomniałam ci powiedzieć, ale za kilka miesięcy jedziemy z przyjaciółką do Japonii”. Proszę sobie to wyobrazić: siedemdziesięciolatka w podróży po Japonii. I autentycznie udały się z przyjaciółką do Japonii. Spędziły tam 10 dni. Dzwoniła każdego wieczoru, a ja czekałam na nową dawkę wrażeń.
Na przykład, o tym, jak w drodze do Japonii poznała młodą Niemkę, która leciała do Tokio na studia i z którą świetnie porozumiała się po angielsku (pani Zita w tym samym czasie uczęszczała na lekcje angielskiego), albo jak na ulicy w Tokio poznała rikszarza, który opowiedział jej o swojej pracy. O tym, jak potrafiła zrobić zakupy w supermarkecie w Tokio, gdzie wszystkie etykiety były zapisane japońskimi hieroglifami.
– Dotychczas w pamięci mam te jej piękne historie i zdjęcia, na których mama spogląda w bezkresną dal w pobliżu wulkanu – zwierza się Laurinta. – We wspomnieniach mamę mam właśnie taką, wpatrzoną w dal, chłonącą nowe wrażenia i życie pełne barw.
Mama Laurinty
Pierwsze oznaki choroby
Laurinta pamięta swą matkę jako bardzo wysportowaną i energiczną kobietę.
– W Szawlach rodzice mieli działkę, oddaloną od domu o 10 kilometrów. Każdego dnia mama jeździła na działkę rowerem, tam i z powrotem – wspomina Laurinta. –Codziennie wstawała wcześnie, chodziła na spacery, na basen, ćwiczyła. Oglądanie seriali na kanapie było dla niej czymś obcym. Była wulkanem energii, nigdy nie narzekała na zdrowie. Zresztą na nic nie narzekała. To była niezwykle pogodna osoba.
Po pewnym czasie sytuacja zaczęła się zmieniać. Pani Zita coraz częściej mówiła o braku energii i sił, co dla niej samej i dla Laurinty stało się powodem do niepokoju.
– Mamy wspaniałą młodą lekarkę rodzinną, niezwykle troskliwą – mówi Laurinta. – Od pierwszych objawów dolegliwości mamy, skierowała na różne badania, aby wykryć przyczynę pogarszającego się samopoczucia.
Pierwsze badania wykazały niższy poziom hemoglobiny we krwi pani Zity. Lekarka jednak szukała głębszych powodów i kontynuowała badania. Trwały one ogółem około czterech miesięcy. Ostateczna diagnoza dla rodziny była zaskoczeniem – chłoniak.
– Oczywiście, był to cios dla nas wszystkich. Mama nigdy nie odczuwała żadnych dolegliwości, zawsze była krzepkiego zdrowia, dlatego nie mieliśmy najmniejszych wątpliwości, że w zdrowiu przeżyje długie lata – wzrusza się Laurinta. – Mimo wszystko nie rozpaczaliśmy. Robiliśmy co było w naszej mocy, wierząc, że leczenie przyniesie dobre rezultaty i mama wyzdrowieje.
Pani Zicie wyznaczono standardowe w przypadku nowotworu leczenie – chemioterapię. Kobieta jednak bardzo ciężko ją znosiła. Po pierwszej sesji potrzebowała kilku tygodni, by dojść do siebie. Po drugiej sesji ledwo mogła chodzić. Jak mówi Laurinta, rodzina nie otrzymała wówczas żadnej porady ani pomocy od lekarzy.
– Przez kilka dni po zabiegu mama pozostawała na wpół świadoma, nie wiedziałam, co robić – mówi dalej kobieta. – Wzywałam karetkę, ale za każdym razem lekarze mówili, że to normalna reakcja organizmu na chemioterapię i że nie ma wskazań do hospitalizacji.
Laurinta do dziś pozostaje zszokowana faktem, że jej matka nie otrzymała profesjonalnej pomocy ani opieki w chwili, w której potrzebowała jej najbardziej. Została pozostawiona pod opieką krewnych, którzy nie mieli pojęcia o tym, jak we właściwy sposób o nią zadbać.
– W tym czasie jak nigdy przedtem potrzebowaliśmy nie tylko pomocy medycznej, ale wsparcia psychologicznego. Mama, nauczycielka, która całe swoje życie poświęciła innym, sama nie otrzymała pomocy w chwili, w której najbardziej jej potrzebowała – nie kryje żalu Laurinta. – W końcu zabrano ją do szpitala. Ale ponieważ był to czas pandemii, nie pozwolono mi jej odwiedzić.
Zdaniem Laurinty, to właśnie ostatnie chwile choroby jej matki uświadomiły jej, jak niezbędna jest opieka paliatywna dla osoby w tak trudnych chwilach.
Spacery
– W takiej sytuacji ludzie czują się zupełnie bezradni – mówi. – Chcą pomóc ukochanej osobie, ale nie wiedzą jak. Właśnie w takich chwilach profesjonalna pomoc, wsparcie i dobre słowo wykwalifikowanego personelu są na wagę złota. Tak naprawdę, jakkolwiek paradoksalnie to zabrzmi, nie potrzebowałyśmy zbyt wiele. Tylko, żeby ktoś przyjechał, pokazał, co i jak robić, podał leki, porozmawiał, przez chwilę pozostał z nami.
Wolontariat w hospicjum
– Choroba mamy nauczyła mnie wiele. To ona wzbudziła też we mnie chęć niesienia pomocy innym – zwierza się Laurinta. – Wolontariat w hospicjum, tego potrzebowałam. Po nagłej i niespodziewanej chorobie mamy, oraz po tym, jak odeszła, czułam w sobie silną potrzebę zaangażowania się w instytucji, która niesie pomoc osobom odchodzącym z tego świata.
Co prawda, nie był to dobry czas na wolontariat ze względu na kwarantannę, kiedy liczba odwiedzających wszystkie placówki (zwłaszcza medyczne) była ograniczona maksymalnie.
– Pod koniec kwarantanny bardzo się ucieszyłam, gdy otrzymałam telefon z Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki – wspomina Laurinta. – Zaprosili mnie przyjechać i zapoznać się z miejscem, obiektami. Z tym, jak mogę pomóc.
Pierwsze zajęcia w ramach wolontariatu, jak mówi, polegały na pomocy w kuchni. Pomagała przygotowywać posiłki dla pacjentów, myła i obierała ziemniaki, nakrywała do stołu, zmywała naczynia.
– Było to dla mnie bardzo wzruszające i piękne zarazem doświadczenie – przyznaje. – Starałam się robić wszystko najlepiej jak potrafię, i w ten sposób przyczynić się do tej ciepłej atmosfery w hospicjum.
Koleje późniejszego wolontariatu zaprowadziły Laurintę do Oddziału dziecięcego hospicjum.
– Było lato. Miałam więcej wolnego czasu, więc mogłam poświęcić więcej czasu na wolontariat – wspomina. – Przychodziłam do hospicjum w ciągu dnia i wychodziłyśmy na spacer z jedną z dziewczynek z Dziecięcego oddziału, spędzałyśmy wspólnie czas, czytałyśmy bajki.
Wolontariat na Oddziale dziecięcym Laurinta wspomina jako wyjątkowe doświadczenie.
– Dzieci z hospicjum są inne, interakcja z nimi jest wyjątkowa – opowiada kobieta. – Może mniej rozumieją, ale bardzo mocno i wyraźnie reagują emocjonalnie na otoczenie. Zdarzały się momenty, w których czas po prostu się zatrzymał. Po kilku wspólnie spędzonych chwilach z tymi dziećmi zdawałam sobie sprawę, że były to najważniejsze momenty tego dnia.
Laurinta mówi, że nawet najzwyklejsza czynność w hospicjum ma w jej życiu wyjątkowe znaczenie, nadaje jej codzienności sens.
– Pamiętam, jak pewnego razu, akurat w natłoku codziennych spraw w biurze, otrzymałam telefon z hospicjum z prośbą o pomoc na Oddziale dziecięcym – uśmiecha się Laurinta. – Dobrze pamiętam, jak podczas zmywania podłogi na oddziale łapałam wzrok małych podopiecznych, ich uśmiechy, tę miłą i ciepłą interakcję personelu medycznego z nimi. Widziałam, jak przygotowywali kolację, a potem razem szli się umyć.
To właśnie takie chwile utwierdzają Laurintę w przekonaniu, że podjęcie wolontariatu w hospicjum było jedną z najlepszych decyzji, jakie w życiu podjęła. Decyzją z potrzeby serca.
– Wolontariat w hospicjum jest dla mnie prawdziwą podróżą w głąb siebie, powrotem do siebie. Zaproszeniem do ponownej „kalibracji” moich wewnętrznych wartości, uspokojenia się i wyciszenia, do poznania innego rodzaju komunikacji i interakcji, do odkrywania innego rodzaju uczuć wokół mnie – dzieli się swoimi spostrzeżeniami Laurinta.
Przyznaje, że często wraca myślami do ostatnich dni życia matki. Dni, w których doświadczyła wielkiego poczucia niesprawiedliwości.
– Każdy zasługuje na to, aby czuć się bezpiecznie i godnie w chwili odejścia z tego świata – nie kryje wzruszenia kobieta. – I z przykrością muszę stwierdzić, że te uczucia niestety nie towarzyszyły nam w chwili odejścia mamy.
Ani Laurinta, ani jej matka nie wiedziały wówczas o istnieniu hospicjum, które pomaga i wspiera osoby ciężko chore i ich rodziny w chwilach, w których potrzebują tego najbardziej.
– Może właśnie dlatego po śmierci mamy zostałam wolontariuszką hospicjum. Aby odzyskać wiarę w to, że w obliczu ciężkiej choroby bliskiej osoby nie jesteśmy skazani na samotność w bólu i cierpieniu – mówi Laurinta. – Dziś wiem, że hospicjum jest tym miejscem, w którym każdy chory może poczuć się bezpiecznie, bez lęku i godnie odejść z tego świata. Do lepszego.
Pomoc hospicjum w najtrudniejszych chwilach życia
Poważna choroba może dotknąć nie tylko matkę Laurinty, ale każdego z nas, w każdej chwili, druzgocąco uderzyć w nasze życie, plany i marzenia.
Ponad 260 fachowców i wolontariuszy z Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie w każdej chwili towarzyszy tym, którzy walczą z nieuleczalną chorobą, doświadczają ogromnego bólu, lęku i niewiadomej.
Pomoc i opieka hospicyjna dla dorosłych i dzieci, w domu i na oddziale stacjonarnym, jest bezpłatna i dostępna 24 godziny na dobę.
Pomóż ciężko chorym! Przekaż 1,2% podatku na rzecz Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie!
Zrób to teraz!
Kto wie, może kiedyś też będziesz potrzebował pomocy?
Więcej informacji
Materiał nadesłany. Bez skrótów i redakcji.