Kulomiot jak Kmicic


Na zdjęciu: Władysław Komar, fot. magwil.lt
Jakby żył, 11 kwietnia ukończyłby lat 80. Od lat kilkudziesięciu pchnięcie kulą było domeną amerykańskich lekkoatletów. Do czasów monachijskiej batalii na liście olimpijskich zwycięzców tej konkurencji figurowali tylko dwaj reprezentanci Europy: Wille Porhola (Finlandia) w roku 1920 i Hans Woellke (Niemcy) w roku 1936. Nic więc dziwnego, że olbrzymi zza „wielkiej wody” należeli też do powszechnych faworytów konkursu pchnięcia kulą XX Igrzysk. Jeśli ktoś miał im przetasować karty, to jedynie zawodnicy NRD. A tymczasem po wymarzone „złoto” niespodziewanie sięgnął Władysław Komar, reprezentant biało-czerwonych.

9 września 1972 roku o godzinie 14.28, ten będący w sile wieku (32 lata) polski mocarz, mierzący 196 centymetrów i ważący 125 kilogramów, już w pierwszej próbie posłał ponad 7-kilogramową metalową kulistą bryłę na odległość 21.18 m, wprowadzając w osłupienie rywali. Fakt, że uczynił właśnie tam w Monachium miał dlań podwójne znaczenie. 

Po pierwsze, były to Igrzyska Olimpijskie – spotkanie najlepszych sportowców świata, największa impreza współczesnej cywilizacji, transmitowana przez radio i telewizję na wszystkie kontynenty. Po drugie, batalia spod znaku pięciu splecionych kółek przebiegała akurat w państwie, uchodzącym za kolebkę hitleryzmu, stąd koszmarne wspomnienia z czasów wojny, wspomnienia dziecięcego wieku przybrały akurat na sile. Całą gorycz zmarnowanego dzieciństwa, bardzo trudnej młodości, jaką w konsekwencji wojennej zawieruchy musiał przeżyć, włożył w to jedno pchnięcie. Była to demonstracja siły witalnej, chęć pokazania gospodarzom: złamaliście może moich rodziców, lecz mnie nie byliście w stanie złamać.

I choć tamtego wrześniowego dnia w kole stawali najznakomitsi kulomioci świata, z których przynajmniej pięciu przewyższało klasą Komara, to jednak Polak wyszedł z tej walki zwycięsko, aczkolwiek przeciwnicy wręcz po maniacku deptali mu po piętach. O zażartości walki niech świadczy fakt, że w przedziale czterech centymetrów zmieściło się tyluż zawodników: Komar uzyskał 21.18 m, Amerykanin Georgie Woods – 21.17 m, a dwaj reprezentanci NRD – Hartmut Briesenick i Hans-Peter Gies – po 21.14 m.
Następnego dnia rankiem mistrza olimpijskiego odwiedził w wiosce przewodniczący GKKF Włodzimierz Reczek, przynosząc mu do łóżka śniadanie. Widząc zdziwienie zawodnika, powiedział: „Cóż to, zapomniał pan o naszej umowie? Przyrzekłem przecież, że jeśli będzie złoty medal, to ja pana zaniosę na śniadanie. Ponieważ i tak bym pana nie udźwignął, więc chociaż w części chciałem się zrehabilitować. Muszę przyznać, że w pański medal zupełnie nie wierzyłem”.

Warto dodać, że podobna umowa obowiązywała w obu kierunkach. Kulomiot obiecał bowiem Polskiemu Komitetowi Olimpijskiemu złoty medal z Monachium. W przeciwnym razie miał oddać pieniądze za udogodnienia i wszelakie przychylanie nieba w okresie przygotowawczym, który akurat zbiegł się z kryzysową rzeczywistością gospodarczą w Polsce.


Na zdjęciu: Władysław Komar, fot. magwil.lt

Radość kibiców znad Wisły w końcówce Igrzysk sięgnęła więc zenitu, a dzielili ją również Polacy na Litwie. Chociażby dlatego, że Władysław Komar – to nasz ziomek, jako że na świat przyszedł 11 kwietnia 1940 roku w Kownie. Będąc dzieckiem wojny, przeżył wiele jej okropności. Gdy miał ledwie cztery latka, litewska Sauguma zamordowała mu 20 czerwca 1944 roku w podwileńskim Podbrzeziu ojca, co było pochodną krwawej akcji tegoż samego dnia w sąsiednich Glinciszkach. 

On – mocarne chłopisko, zajmujący najwyższy stopień podium i słuchający, jak na jego cześć orkiestra Bundeswehry gra Mazurka Dąbrowskiego, nie wstydził się otrzeć ręką łzę wzruszenia, gdyż – jak się później zwierzał – poległy rodzic – Władysław Komar-Zabożyński, właściciel okazałych dóbr w podkowieńskim Rogówku, stanął mu przed oczyma.

Widząc, co się święci, jak tylko nadarzyła się możliwość ucieczki, Władek z siostrą i matką, która zdążyła spakować w jednym worku cały zabierany w pośpiechu dobytek, znaleźli się w Warszawie. Bez grosza i – oczywiście – bez dachu nad głową. W tej sytuacji kilkuletni malec trafił do Domu Dziecka w Otorowie koło Szamotuł, gdzie tuż po wojnie spędził aż 8 lat swego życia pod opieką sióstr urszulanek.

Z Otorowem wiąże przyszły mistrz olimpijski początek własnej sportowej kariery, której inspirację zawdzięcza… III Rzeszy. Otóż w miejscowym pałacu miała siedzibę Hitlerjugend. Dziarsko zwiewając pod koniec wojny, młodzież niemiecka zostawiła w pośpiechu mnóstwo sprzętu sportowego: piłki, sanki, narty. Siłą rzeczy sport stał się jednym z istotnych elementów wychowania w otorowskim Domu Dziecka. Siostra Urszula Ledóchowska, jak czule wspomina Władysław Komar, sama grywała z wychowankami w siatkówkę i piłkę nożną.
Gdy z Otorowa powrócił do Warszawy i rozpoczął naukę w liceum przy Bartnickiej, skusiły go od razu obiekty wychowania fizycznego. Krzepy bowiem mu nigdy nie brakowało. Odziedziczył ją po rodzicach. Matka, Wanda Jasieńska, pięciokrotnie ustanawiała w młodości rekord Polski w pchnięciu kulą. Ojciec, z przekabaconym na litewską modłę nazwiskiem, występował natomiast w reprezentacji Litwy w skoku wzwyż i w biegu przez płotki. 

Nic dziwnego, że „wilka” ciągnęło do przysłowiowego lasu. Magia sportu owładnęła juniorem całkowicie. Uprawiał z zamiłowaniem wszystkie gry, pływanie i skoki do wody, odnosił sukcesy w ringu. Kto dziś uwierzy, że w turnieju w Lublinie zawodnika „Zrywu” Warszawa Władysława Komara uznano najlepszym technikiem, dając mu nawet pierwszeństwo przed… Jerzym Kulejem, przyszłym dwukrotnym mistrzem olimpijskim.

Srodze mylił się jednak ten, kto w posiadającym doskonałe warunki fizyczne i obdarzonym nie lada fantazją Komarze widział nawet zawodowego mistrza świata w szermierce na pięści. W tym zachwycie nie ustrzeżono się jednak błędu. Wystawiony zbyt szybko do międzynarodowej próby podczas meczu młodzieżowej reprezentacji Polski z Włochami, Komar przegrał przez nokaut z Mario Mastheginem. A tak bolesny, że wylądował w szpitalu, co było równoznaczne z zawieszeniem rękawic na kołku. Decyzja ta była zresztą ze wszech miar słuszna, gdyż nasz krajan nie był z natury odporny na ciosy, miał tzw. „szklaną szczękę”.

Na szczęście, nie został zdany na pastwę losu, gdyż zwrócił uwagę trenerów lekkiej atletyki, a zwłaszcza wspaniałego wychowawcy Witolda Gerutto, też z litewskich kresów, który dobrze znał rodziców Władka. To był akurat szczęśliwy czas Wunderteamu. Biało-czerwoni mieli doskonałych sprinterów, długodystansowców, skoczków, oszczepników i tylko brakowało światowej sławy kulomiota.

Dostrzeżono go właśnie w Komarze, który ze swej strony wolał pierwotnie stanąć bardziej nie na rzutni, lecz na skoczni, gdy rywalizowano tu, kto przefrunie nad najwyżej zawieszoną poprzeczką. W skoku wzwyż debiutował zresztą obok Edwarda Czernika w reprezentacji Polski w Atenach (1961). Wszechstronna sprawność fizyczna pozwoliła mu na ustanowienie rekordu Polski w dziesięcioboju (100 m – 11,5 sek., w dal – 6.48 m, kula 17.57 m, wzwyż – 1.80 m, 400 m – 52,5 sek., 110 m ppł. – 16,4 sek., dysk – 47.07 m, tyczka – 3.35 m, oszczep – 54.86 m, 1500 m – 5.31,6 sek.). Rekord Polski w tymże roku w pchnięciu kulą przesądził sprawę. Komar zaczął odtąd specjalizować się właśnie w tej konkurencji lekkoatletycznej.

Przyjął wszak propozycję z dużą dozą rezerwy, mimo twierdzenia, że – jak powtarzał – "wyssał kulę z mlekiem matki". Był zdania, że rzucanie ciężarem, którym w efekcie nikogo się nie trafia, jest bez sensu. "Uważałem tę dyscyplinę za niepoważną, bo jak można klasyfikować potężnych facetów na podstawie dziurek w ziemi? Gerutto podał jednak kwotę, która grubo przekraczała średnie zarobki hutnika, chociaż na pewno nie kelnera. W sytuacji, gdy miałem do wyboru pranie po mordzie lub nie za te same pieniądze, postanowiłem zająć się tym drugim" – tłumaczył po latach.

Rzadko kiedy się zdarza, że człowiek, który tak późno ma kontakt z jakąś dyscypliną, zaczyna ją uprawiać z powodzeniem. Tak właśnie było z Komarem. W Polsce czołowym zawodnikiem w tej konkurencji był wówczas Alfred Sosgórnik i wydawało się, że Komara wiele dzieli od niego. Dystans ten z roku na rok się zmniejszał. Już w roku 1963 niedoszłego mistrza ringu nazwano wschodzącą gwiazdą polskiej lekkiej atletyki.

Znany później sportowiec, jeszcze wszak bez charakterystycznej brody, niemal co zawody bił swój rekord życiowy, goniąc przy okazji najlepsze wyniki w kraju. Podczas meczu lekkoatletycznego Polska – Włochy w Krakowie zdumiał publiczność, sędziów i wszystkich obserwatorów. Uzyskał wynik 18.81 m i nagle się okazało, że rosły 23-latek pcha kulą na równi z najlepszymi na świecie. 

Dowieść tego podczas bezpośredniej rywalizacji nie od razu się udało. W pierwszym olimpijskim starcie w Tokio obiecujący lekkoatleta nie zdołał się przebić do wąskiego finału, zajmując z wynikiem 18.20 m dziewiątą lokatę. Dwa lata później w mistrzostwach Europy sięgnął po brązowy medal, choć liczono na więcej, zważywszy jego doskonałe warunki fizyczne. 

Na Igrzyskach w Meksyku był bliżej podium, czego dowodzi szósta lokata (19.28 m), aczkolwiek uważano, że takoż wypadł zbyt skromnie. Poniżej oczekiwań startował też na stadionie i w hali podczas mistrzostw Europy, mijając się ze zdeptaniem choć raz najwyższego stopnia podium. 

Rogata dusza Komara dawała znać o sobie w pełni: ustawiczne zmiany uczelni oraz ośrodków przygotowań olimpijskich, ciągłe konflikty i awantury powodowały, że rektor AWF w Gdańsku Grzegorz Młodzikowski, pod którego opiekę oddano niesfornego młodzieńca, raz za razem wpadał w rozpacz. Kto jak kto, ale Młodzikowski, świetny pedagog, człowiek o wielkim autorytecie wśród sportowców, powinien był poradzić z Komarem.

Niestety, jego dowcipów najrozmaitszego i nie zawsze wysokiego lotu, kolejnych dyskwalifikacji nakładanych przez PZLA, a potem umarzanych wskutek nacisku milicyjnego przecież zrzeszenia sportowego „Gwardia”, którego barw bronił, nie sposób zliczyć. 

Przypominał szatana w ludzkiej skórze. Niejeden aktor filmowy dałby zapewne wiele, by wzbudzić wokół siebie tyle szumu, co ten posągowy atlas, okrzyknięty przez brać dziennikarską "Kmicicem polskiej lekkiej atletyki". Wielonakładowe magazyny prześcigały się w wyszukiwaniu sensacyjnych wątków Komarowego życiorysu. Wiele w tym prawdy, jeszcze więcej bzdur, lecz w sumie barwność postaci przyszłego mistrza olimpijskiego dawała plotkarzom tani żer.

Po nieudanym starcie w Japonii stracił pokój w Ośrodku Przygotowań Olimpijskich w Spale. W podobnej sytuacji był inny kulomiot i jego przyjaciel Jerzy Klockowski. Wspólnie wynajęli lokum przy ulicy Grunwaldzkiej i wsiąkli w trójmiejskie życie. Alkohol, zabawy w Grand Hotelu, bójki z marynarzami – to był ich świat. 

Do znajomych Komara należał też Jeremiasz Barański „Baranina”, późniejszy lider grupy przestępczej, podejrzany o zabójstwo byłego ministra sportu Jacka Dębskiego. „Utworzyliśmy mocną grupę, która wkrótce zaczęła dominować w rejonie Wybrzeża. Autorytet zdobywaliśmy nie tylko siłą i pięścią, chociaż i do takich argumentów trzeba było się odwoływać, ale także wiedzą o innym świecie” – opowiadał Komar.

Sopot nie miał przed nim tajemnic, umiał poruszać się po jego zakamarkach, często na granicy prawa. Skorzystał z okazji i kupił ruletkę. Założył nielegalne kasyno, które zapewniało mu spore zyski. Zapytany po latach, dlaczego wybrał taką koncepcję życia, miał już przygotowaną odpowiedź, zaczerpniętą z Aleksandra Dumasa: „Życie – różaniec utrapień, którego paciorki filozof przesuwa z uśmiechem”.

Przed kolejnymi Igrzyskami, w 1967 roku, przeniósł się do stolicy. Szybko przylgnął do szemranego towarzystwa, ale gorączka hazardu akurat wygasła. A to dlatego, że po czterech miesiącach znajomości ożenił się z córką marszałka i prominenta komunistycznego – Mariana Spychalskiego, Małgorzatą. 
Związek z uzdolnioną scenograf, absolwentką uczelni w Paryżu, wymagał zakończenia znajomości ze starymi druhami. „Wszedłem do jej rodziny i nie mogłem narażać imienia ludzi, którzy mnie zaakceptowali. Z drugiej strony nie chciałem zdekonspirować kolegów, gdyż wiedziałem, że za mną chodzi „plaster” – wyznawał. Pozostało życie towarzyskie, w czym odnajdował się naprawdę znakomicie.

Prawdą było natomiast, że triumfatora z Monachium uważano jeszcze kilka lat wcześniej za enfant terrible polskiego sportu. Jak już nadmieniłem, dyskwalifikacje równie często znaczyły jego karierę zawodniczą. Wymykał się przecież młody Komar kanonom pedagogiki i nawet sławny Makarenko załamałby z pewnością ręce, gdyby przyszło mu zapoznać się z trybem życia młodego sportowca, daleko odbiegającego od ascezy.

Skandale czepiały się go niczym rzep psiego ogona. Nierzadko w sytuacjach nie do pomyślenia nawet. Podczas Igrzysk Olimpijskich w Meksyku, gdzie został sklasyfikowany na miejscu szóstym, z kilkoma kolegami z reprezentacji został… posądzony o rasizm. 

Pewnego razu w wiosce olimpijskiej z ich bloku ktoś ciskał przez okno woreczkami z wodą. Pech chciał, że dołem przechodziła akurat chodnikiem grupa sportowców z Afryki, którzy zostali dokumentnie zmoczeni. Stwierdzili, że tak tego nie zostawią i pobiegli wściekli na polskie piętra, gdzie musieli stawiać czoła Komarowi, a także kilku silnym bokserom, stąd nie mieli wcale szans. Niestety, operator kamery, który się pojawił na miejscu w ostatnim momencie, nagrał tylko końcówkę zajścia. W świat poszła fama, że polscy sportowcy – to rasiści.

Komar szerokim gestem przepijał i przepuszczał w nielegalnych wówczas kasynach pieniądze, zarobione podczas wyjazdów na zagraniczne zawody. Przy okazji handlował tam, czym się dało. „Ubrałem w ortaliony pół południowej Polski” – żartował sportowiec o posturze Herkulesa. Ta godna dłuta Fidiasza postura przyprawiała go zresztą raz za razem o kłopoty: był bowiem zaczepiany przez rodaków, chcących sprawdzić się w pojedynku z olbrzymem. Nigdy nie odmawiał, a że w tych potyczkach był zwykle górą, często lądował w komisariatach.

Lubił mawiać, że zwykł żyć kolorowo, co zresztą ciągle mu towarzyszyło. Kiedy, będąc upatrywanym przez światowych ekspertów do brązowego medalu podczas pierwszego startu olimpijskiego w Tokio, musiał tam się zadowolić dopiero dziewiątą lokatą, patrząc sobie i prawdzie w oczy skwitował niepowodzenie brakiem formy, na co rzutowały: „nietrenowanie, kobietki, alkohol, palenie papierosów”. 

Przystojniak, jakich mało, cieszył się u płci pięknej nie lada powodzeniem. Słabość Komara do kobiet była jedną z przyczyn rozpadu jego związku z Małgorzatą Spychalską. Córka marszałka wyjaśniała dyplomatycznie: „Nasze czteroletnie małżeństwo można podzielić na dwa różne okresy. Władek przez dwa lata przygotowywał się do Olimpiady, a później przez dwa lata świętował zdobycie złotego medalu. Widywaliśmy się rzadko. Uznałam, że to nie ma sensu i wystąpiłam o rozwód”.

Wysoko postawiony teść nie krył niezadowolenia, że córka się rozwodzi. W wyniku tych zawirowań za jego sprawą zięć doznał najgorszej „kontuzji”, jaka wtedy mogła dotknąć sportowca – paszportowej. Zabrano mu dokument tożsamości, uprawniający do wyjazdów poza Polskę, by wziąć udział w zawodach. 

Powodem podobno miał być fakt, że jako zbliżony do najwyższych władz znał tajemnice państwowe oraz obawy, że z lepszego świata nie zechce wrócić do Polski. Paszport odzyskał dopiero po trzech latach, przez co minął się z czwartym w swej karierze olimpijskim startem w Montrealu.

Rozwód ze Spychalską w 1974 roku pociągnął za sobą sporo nieszczęść. Stracił dach nad głową, na kilka miesięcy zatrzymał się u znajomego geja przy ulicy Hożej, co nie przeszkodziło mu zapraszać tam poznane kobiety. O jego miłosnych podbojach słychać było w Warszawie i daleko poza nią.
Wybujała wyobraźnia ciągle podpowiadała mu w kombinowaniu, również wtedy, gdy wypadło walczyć z rywalami. Kiedy jeszcze był bokserem, by wprawić ich w osłupienie, miał naciąć treningową gruszkę, która pod jego ciosami zaczęła wnet „robić bokami. Do dziś legendą owiana jest także jego potyczka o olimpijskie „złoto” w Monachium. 

Gospodarze przed decydującą walką mieli naszykować zawodnikom do rozgrzewki dwa rodzaje kul: lżejsze o białej barwie, jakimi pchają kobiety, i te czarne, prawdziwie męskie. Komar nie byłby Komarem, jakby nie wymyślił fortelu z psychologicznym atakiem. 

Ten polegał na przemalowaniu czarnym sprayem tej lżejszej kuli, którą raz za razem posyłał w granice ówczesnego rekordu świata, wyraźnie deprymując tym konkurentów. Później nastąpiło pierwsze pchnięcie, w którą włożył całą moc swych mięśni. Jedyne najlepsze w jego wykonaniu, a choć Amerykanie oraz reprezentanci demokratycznych Niemiec zapamiętale deptali mu dosłownie po piętach, nie dał się wyprzedzić.

W kuli, którą – jak twierdził – wyssał z mlekiem matki, 14 razy zdobywał mistrzostwo Polski, a 17-krotnie poprawiał krajowy rekord, windując go w roku 1974 do odległości 21.19 m. Jego czynna kariera zawodnicza trwała do 1978 roku. 

W tymże roku, kiedy w dniach 24-25 czerwca na wileńskim stadionie „Żalgiris”, którego bieżnie z tej okazji zostały notabene pokryte tartanem, rozgrywany był tradycyjny trójmecz lekkoatletyczny ZSRR – Polska – NRD, Komar bronił biało-czerwonych barw w pchnięciu kulą. O ile pamiętam, nie wygrał, bo też chyba nie po to w czasach szczelnego granicznego szlabanu przyjechał na Litwę. Wymykając się kontroli kierownictwa, udał się do podkowieńskiego Rogówka po schowane tam przez matkę rodowe srebra, których nie zabrali z powodu gwałtownej ucieczki do Polski na kilka miesięcy przed zakończeniem II wojny światowej.

Towarzyszący w tej wyprawie Komarowi Władysław Kozakiewicz, inny mistrz olimpijski, a takoż nasz krajan, będący zresztą serdecznym druhem starszego o lat 13 imiennika, podczas pobytu ubiegłego roku na Litwie opowiadał mi, że srebra zostały pomyślnie odzyskane. W wylewnym geście wdzięczności ich szczęśliwy posiadacz na prawo i lewo rozdawał sowieckie ruble tutejszym mieszkańcom, z których ci bardziej leciwi gotowi go byli po rękach całować, przywołując w dobrej pamięci czasy, kiedy gospodarzem pełną gębą był tu „dziedzic Komar”, człowiek o gołębim sercu. 

Nawykły do szastania się pieniędzmi po zakończeniu kariery ozłocony w Monachium zawodnik musiał poczuć "twarde lądowanie" w nowych realiach. Tym bardziej, że nikt go jakoś nie chciał zatrudnić. Gdy rozpaczliwie szukał pomocy, rękę wyciągnął mu znajomy artysta kabaretowy Tadeusz Drozda, co było równoznaczne z początkiem kariery scenicznej, wpierw kabaretowej, w której w duecie śmieszyli publiczność, a potem – aktorsko-filmowej. 
Poprzez krakowski teatr STU, gdzie występował w roli głównej w sztuce "Król Ubu", niebawem pojawił się też na planie filmowym, kreując typów spod ciemnej gwiazdy, opryszków, rzezimieszków, siłaczy, wyrwidębów, rozbójników, osiłków, łamignatów, specjalistów od „mokrej roboty”. Łącznie zagrał 23 role, z czego widzowie najbardziej zapamiętali tę w „Piratach” Romana Polańskiego oraz w „Kilerze”, gdzie wcielił się w rolę więźnia Uszata.
Jego kariera aktorka też nie szczędziła barwnych chwil. W jednej ze scen w „Piratach” miał chwycić hiszpańskiego żołnierza i walnąć nim o strop. Reżyser poprosił Hiszpana, by założył ochraniacze na głowę, ale ten zignorował. 
– Władziu, skoro z niego taki kozak, to pieprznij nim tak, by zapamiętał, że chciałem dobrze – szepnął Polański Komarowi. „Pochwyciłem Hiszpana w swoje ręce i tak nim trzepnąłem, że go ledwie docucono” – wspominał kulomiot-artysta.

W roku 1976, będąc z Tadeuszem Drozdą nad Bałtykiem, poznał Marię Szot. „Ciąg dalszy był banalny – miałem 37 lat i zaproponowałem najbardziej ludzki układ, jakim jest małżeństwo” – wspominał. W 1977 roku urodził się ich syn Mikołaj. Władysław dojrzał, wymościwszy sobie gniazdko, zmienił się w głowę rodziny.

Właśnie takiego głowę rodziny wspólnie z prezesem Klubu Sportowego Polaków na Litwie „Polonia” Stefanem Kimso dane mi było poznać w początkach lat 90. ubiegłego wieku. Wiedząc o naszym przyjeździe do Warszawy, pracownik Polskiego Komitetu Olimpijskiego Adam Pietroń zdecydował sprawić niespodziankę w postaci spotkania z wielkim krajanem. Gdy ten o wyznaczonej porze nie stawił się jednak w siedzibie PKOl, wnerwiony Adam zadecydował o najściu go w mieszkaniu, na co volens nolens musieliśmy przystać.

Wywołany przez Adama natarczywym dzwonkiem zza pancernych drzwi w ich progu pojawił się gospodarz, wylewnie zapraszając do środka, gdzie zaraz zostaliśmy kolejno złapani w uściski tak serdeczne, że aż nam kości cokolwiek trzeszczały. Gdy Adam ruszył nań z burą za niedotrzymywanie słowa, mnożył przeprosiny, gotów wyjaśnić, co go w tym powstrzymało. Uczynił to zaraz po przejściu do pokoju, gdzie przy suto zastawionym stole siedziała żona i szwagier.

Jak się okazało, przyczyna absencji była nader poważna. Chodziło bowiem o to, że pierworodny Mikołaj po ukończeniu szkoły podstawowej pomyślnie akurat złożył egzaminy, uprawniające do kontynuowania nauki w gimnazjum i on – rodzic – z tego powodu do łez się wzruszył, gdyż mniemał, że latorośl odziedziczyła po nim „geny totalnego nieuctwa”, a tu taka „profesorska niespodzianka”.

Nie wiem, ile było w tym prawdy, ale rozbrajająco wyznawał, że już drugi dzień nie wychodzi z mieszkania, sowicie zakrapiając ucztowanie, do czego również zostaliśmy zaproszeni. A gdy cokolwiek posililiśmy się, zostaliśmy zasypani krociem pytań, jak się Polakom żyje na Litwie po świeżo odzyskanej przez nią niepodległości; nurtem górskiego potoku popłynęły wspomnienia o Rogówku, poparte wydostanymi z rodzinnego archiwum zdjęciami i materiałami źródłowymi. Nic dziwnego, że straciliśmy poczucie czasu, a przy pożegnaniu, raz jeszcze wyściskani w mocarnych barach do szpiku kości, mówiliśmy sobie: „Do zobaczenia w Wilnie”.

Niestety, te zamiary w nieodległej perspektywie czasowej przekreśliła straszliwa tragedia. Duet mistrzów olimpijskich – Władysław Komar i Tadeusz Ślusarski – odwiedzali swojego przyjaciela ze stadionu – wicemistrza świata w biegu przeszkodowym – Bogusława Mamińskiego. Rokrocznie gościli w Międzyzdrojach na imprezie gwiazd. Tak było też w roku 1998…

Dzień przed, jak się okazało tragicznym w skutkach, wyjazdem znad Bałtyku Władysław Komar zgubił wiernie mu towarzyszący sygnet swojego ojca. Próby jego odnalezienia nie przyniosły skutku. Czuł, że to zły znak. 

17 sierpnia późnym popołudniem mistrzowie wyruszyli w drogę do Warszawy. Na trasie numer 3, między Brzozowem i Przybiernowem w powiecie goleniowskim, ich auto zderzyło się z jadącym z przeciwka renault. 58-letni Władysław Komar i młodszy o dekadę Tadeusz Ślusarski zginęli na miejscu. Kierujący renault zmarł kilka dni później w szpitalu. Los chciał, że był nim inny sportowiec – trzykrotny medalista mistrzostw Polski w biegu rozstawnym, 35-letni wówczas Jarosław Marzec. Dziś w miejscu tragicznego wypadku znajduje się niewielki pomnik.

Kilka dni później na warszawskich Powązkach odbył się pogrzeb mistrzów olimpijskich. Na stołecznej nekropolii Władysława Komara i Tadeusza Ślusarskiego żegnały tłumy osób. W ostatniej drodze towarzyszyli im ludzie polityki, kibice oraz członkowie sportowej rodziny. Trumny z ciałami wybitnych sportowców spoczęły we wspólnej mogile przy Alei Zasłużonych na warszawskich Wojskowych Powązkach.

Artykuł ukazał się w numerze „Magazynu Wileńskiego” z kwietnia 2020 roku.