Kulisy Kaziukowego jarmarku w Wilnie (2)


Kaziukowy pochód rycerski w 1935 r., fot. archiwum Autora
"Przyjeżdżajcie do Wilna... Witamy Was serdecznie, witamy Was gorącym, kaziukowym sercem!” Czy dziś ktoś z biura promocji bądź informacji turystycznej Wilna wpadłby na pomysł takiego sloganu reklamowego? Raczej wątpię - Kaziuki XXI wieku zostały już przerobione na nową modłę głównego kiermaszu Litwy i z każdym rokiem coraz bardziej zatracają lokalny charakter wizytówki Wileńszczyzny. A jaki był ten "prawdziwy", dawny Kaziuk? Jak się rozwinął w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy tak utrwalił dawną tradycję, że przetrwała ona nawet pół wieku sowietyzacji, gdy kiermasz zepchnięto na rynek Kalwaryjski i skazano na zapomnienie? Zapraszamy na drugą część wycieczki w czasie z Waldemarem Wołkanowskim, naszym niezawodnym przewodnikiem.
Turystyczny boom na Kaziuki postanowiono w Wilnie wykorzystać. Wileński Oddział Związku Propagandy Turystyki (ZPT)1 w 1935 roku zainicjował cały szereg imprez towarzyszących kiermaszowi. Pomysł dołączenia jakiegoś widowiska do jarmarkowego handlu miał odniesienie, do udanego projektu sprzed kilku lat, gdy środowisko studenckie z powodzeniem przeprowadziło widowisko z uśmiercaniem baksztowego "Bazyliszka". Mówiono też, że pomysłodawcy czerpali inspirację z dawnych przedstawień, procesji i pochodów, na czele z tym najsłynniejszym w 1604 roku, kiedy ksiądz Grzegorz Święcicki wrócił z Rzymu z zatwierdzoną kanonizacją królewicza Kazimierza.

Tamta procesja była tak wzniosła, iż zdawano sobie sprawę, że odtworzenie jej przekraczało możliwości organizatorów. Kiedy Helena Romer dowiedziała się, że ma być coś podobnego urządzone, zwróciła uwagę, że wszelka parodia historycznej procesji będzie w Wilnie źle przyjęta. Należało wyszukać coś, co będzie nowe, ale ładne i ciekawe. ZPT, nie bacząc na jakiekolwiek uwagi, zdecydował się zorganizować pochód historyczny z postacią królewicza Kazimierza w roli głównej. Ponadto zaplanowano włączyć do obchodów szereg imprez towarzyszących. 

Aby ściągnąć większą ilość turystów dzięki współpracy ZPT i PKP do Wilna ruszyły tzw. pociągi popularne, składy włączone specjalnie do rozkładu jazdy na początku marca. Za bilet płaciło się mniej, pod warunkiem jednak wykupienia później w Wilnie okolicznościowej karty i dołączenia jej do kartonika kolejowego. 

Kaziukowy pochód

Głównym widowiskiem w 1935 roku był spontanicznie i prawie w ostatniej chwili zorganizowany pochód rycerski. ZPT wszedł w porozumienie z wojskiem i do ekipy, która brała udział w pochodzie, oddelegowano kilku ułanów. Grupa rycerzy i heroldów w strojach wypożyczonych z teatru przeszła prawie w milczeniu. Oczekiwany z ciekawością królewicz Kazimierz pojawił się konno w pąsowym płaszczu z gronostajową peleryną i w hełmie. Owo nakrycie głowy i cały ubiór był czymś, co wzbudziło największe kontrowersje, gdyż czegoś takiego: "święty, jako żywo nigdy w Wilnie nie wkładał, gdyż jak wiadomo żył w ubóstwie, cicho i zakonnie!".

Konno jechali brodaci szlachcice i ułani. Za nimi jechały samochody i wozy, na każdej z platform było coś wyobrażającego przemysł ludowy i spożywczy. Kołowrotek i warsztat tkacki, krosna, beczki, bańki na mleko, ładny ogród warzywny. Dzieci piszczały, widząc niedźwiedzia na wozie Smorgonii, który jadąc kiwał głową na dwie strony. Dwa najładniejsze wozy ozdobione były palmami i kaziukowymi sercami. Później pojazdy reklamowe DH Braci Jabłkowskich, radia, poczty, teatru. Raził fakt, że postać Świętego Kazimierza prowadziła pochód jak najbardziej współczesnych reklam. "Należy być wyrozumiałym na braki, nieodzowne przy takiej imprezie, wymagającej dużych kosztów by wywołać istotnie wrażenia artystyczne. Wilno nie ma pod tym względem żadnej tradycji, nie mieliśmy tu zwyczaju pochodów, za wyjątkiem okolicznościowo zorganizowanego w 1926 roku" - usprawiedliwiano twórców parady.

 

Związek Propagandy Turystyki, niezrażony krytycznymi opiniami, zorganizował w 1936 roku następne widowisko. Tym razem było zainscenizowane z większym rozmachem i wcześniej zaczęto robić do niego przygotowania. Pochód z poprzedniego roku uznano za eksperymentalny, natomiast od 1936 roku, zaczęto "liczyć" widowiska, jako stały element Kaziuków, tym samym dodano mu przymiotnik "pierwszy tradycyjny". Kawalkada składała się z dwóch grup: kostiumowej i nowoczesnej. Pochód wyruszył spod kościoła Św. Kazimierza.

Rycerz, którego teraz już raczej nie identyfikowano z królewiczem Kazimierzem, był symbolem starego Wilna. Kroczył w otoczeniu asysty na koniach, a dalej jechały wozy szlacheckie i maszerujące mieszczaństwo. Druga część pochodu była nowoczesna. Symbolizowała Wilno ówczesne, czyli te z 1936 roku. Na samochodach jechały ekipy kilkunastu organizacji, instytucji społecznych, młodzieży szkolnej i przede wszystkim firm. Na każdej z platform pokazywano coś, co symbolizowało walory wsi wileńskiej (regionalizm) i samego Wilna. Twórcą oprawy plastycznej był Witold Makojnik, właściciel jednego z lepiej prosperujących zakładów, który dzisiaj z powodzeniem nazwalibyśmy agencją reklamową. Ekipy biorące udział w pochodzie starały się wypaść jak najlepiej, gdyż ZPT ufundował nagrodę dla najlepiej ocenionego wozu. Pierwszymi laureatami były: Towarzystwo Lniarskie i Studium Rolnicze USB. Wyróżnienia otrzymali m.in. Włóczędzy Wileńscy i Księgarnia Św. Wojciecha.

Turystycznym atutem był fakt, że o Kaziukach stało się głośno w całej Polsce. Do Wilna przyjechał też wówczas niemiecki reżyser Wilhelm Prager z berlińskiego koncernu "UFA". Towarzyszyła mu dwójka operatorów, która filmowała atrakcje wileńskiego święta. "Herr Prager" uwijał się wprawnie między stoiskami i doświadczonym okiem wyławiał scenki rodzajowe oraz odpowiednie typy. Prosił następnie o zagranie scenki na użytek fimu, za co płacił od ręki po złotówce. Babince przy samowarze, która nie chciała się dać sfilmować, zafundowano herbatę i słodką bułkę, kiedy tylko zaczęła jeść ruszyła kamera2. Własną ekipę filmową przysłał też wtedy do Wilna urzędowy PAT (Polska Agencja Telegraficzna). Przed kilku laty film Pragera z berlińskiego archiwum filmowego został triumfalnie "odkryty" i przekazany władzom stolicy Litwy - swoista "repremiera" odbyła się w Samorządzie m. Wilna i od tego czasu wersję z litewskimi napisami  co i rusz ktoś po raz kolejny zamieszcza na YouTube.


Warszawski "Kurier Poranny" już w 1936 roku pisał o widowisku organizowanym w Wilnie: "Owe upiększające dodatki mogą bardzo łatwo zdmuchnąć ten zupełnie specjalny urok, jaki ma dla każdego niezafałszowany naturalny jarmark <na Kaziuka>. (…) Dlatego próba uczynienia z Kaziuka tego, co się u nas nazywa <imprezą turystyczną> budzi niepokój i obawy. Daj Boże, żeby płonne". "Kurier Wileński" z hardością replikował: "Hodowanie i sztuczne podniecanie regionalizmu jest istotnie rzeczą trudną. Ale co ryzykujemy? Nie uda się - to się próby w tej formie powtarzać nie będzie. A może się uda? Dziś się przekonamy".

Pochód liczony, jako "drugi tradycyjny", urządzony w roku 1937 miał jeszcze bardziej rozbudowany scenariusz. Organizatorzy zaplanowali oprócz zwykłego przemarszu dodać mu charakter widowiska, któremu nadano tytuł "Przesilenie zimy z wiosną". Ideą było symboliczne pokonanie zimy, której atrybutami był mróz i grypa. Choroba i jej zwalczanie pojawiło się nie przypadkiem, gdyż zimą 1936/37 Wilno doświadczyło niemalże epidemii, która najmocniej dotknęła dzieci. Dwie różne grupy pochodu ruszyły o 12.30 z dwóch punktów. Pierwsza, składająca się z trzech ciężarówek, odjeżdżała spod Gimnazjum Zygmunta Augusta i ulicą Portową wtoczyła się na Mickiewicza.

Każdy z samochodów miał na pomoście olbrzymią kukłę. Białe, ogromne monstrum z czerwonym nosem symbolizowało "Zimę". Druga kukła w postaci srebrnego rycerza była "Mrozem", a trzecia kukła była "Grypą". Był to dziwaczny potworek z termometrami i butelkami lekarstw. Kukły symbolizujące zło miały zostać pokonane, aby wyzwolić uwięzioną "Wiosnę", która zgromadzonym na ulicy Mickiewicza ukazała się w czwartym samochodzie. Oczekiwaną z utęsknieniem porę roku odgrywała śliczna dziewczyna w długiej, zielonej szacie. Platformę, która ją wiozła, eskortowało kilkaset dziewczynek w białych chusteczkach na głowie, które należało rozumieć jako śnieg. Tę liczną grupę stanowiły uczennice z wileńskich szkół powszechnych. 

Pochód zmierzał ulicą Mickiewicza w kierunku Placu Katedralnego, gdzie na piątym samochodzie umieszczone było ogromne, czerwone serce z napisem "Kaziuk". Wokół ciężarówki skupiły się dziesiątki chłopców-uczniów z papierowymi tarczami. Kaziukowe serce miało zwalczyć zimę i jej atrybuty oraz wyzwolić wiosnę. Symboliczna walka odbyła się w pobliżu Katedry, ale nie była prawie wcale zrozumiana, gdyż widzowie nie byli należycie informowani, co dana scena przedstawia. Manewrujące samochody i dziesiątki dzieci wokół nich w ulicznej inscenizacji wymagały zachowania bezpieczeństwa, dlatego trudno było oddać zamysł głównej idei. W każdym razie tłum musiał się domyślać, że właśnie oto kaziukowe serce pokonało "Zimę", "Mróz" i "Grypę".

Samochody "zimowe" zaczęły się cofać, a "Serce" triumfalnie podjechało do wyzwolonej z niewoli "Wiosny" i razem z nią ruszyło w stronę Łukiszek. W kulminacyjnym punkcie walki, dziewczynki ściągnęły białe, "śniegowe" chusteczki i na ich głowach zobaczono papierowe czapeczki, imitujące wielobarwne kwiaty. Dziesiątki ukwieconych główek wyobrazić sobie należało, jako cudnie kwitnącą łąkę. Jakimż przeżyciem musiał być ten występ dla dzieci, tym bardziej, że kwiatowe czapeczki robione były własnoręcznie podczas zajęć plastycznych w szkole. Każda ze szkół miała inny wzór i kolor, a napięcie podnosił fakt, iż komisja ZPT oceniała i fundowała nagrodę dla najlepszej ze szkół3.


Za zwycięskim sercem i "Wiosną" ruszył tradycyjny pochód reklamowo-regionalno-propagandowy. Gdy dojechano do placu Piłsudskiego kawalkada pojazdów się likwidowała obok miejsca, gdzie na niewielkiej scenie na zmianę śpiewały chóry z Kowalczuk i Ossowa oraz kapele z Szaternik, Saduniszek i Skrobówki.

Niestety, widowisko to w 1937 roku ocenione zostało źle. Nieczytelność przekazu dla publiczności oraz zupełne oderwanie lub - jak pisano - "sztuczna próba doklejenia się do tradycji kaziukowych", były argumentami krytyki trudnymi do obrony. Jak na złość w tym dniu było bardzo zimno. Spora liczba dzieci inscenizujących walkę z grypą udział w tym widowisku przypłaciła akurat chorobą. Dziewczyna, która grała "Wiosnę", zmarzła do szpiku kości. Aura zdecydowała, że: "prawdziwa zima śmiała się chłodnymi promieniami słońca i jeszcze nieprędko miała być zwyciężona". Szkoda było ogromu pracy i zaangażowania dziesiątek uczniów oraz ich nauczycieli. Dobrze, że chociaż niektórzy z gości docenili wkład dziatwy i rozdawali cukierki zmarzniętym maluchom. 

Józef Mackiewicz po zwiedzeniu jarmarku w tym roku i zobaczeniu wysiłku organizatorów w zaszczepianiu nowej, pochodowej tradycji miał niewesołe refleksje. "Może się mylę… ale moim zdaniem zwekslowanie kiermaszu św. Kazimierza z gospodarczych torów na oficjalno-ludowo-turystyczne byt jego oddaje w zależność: czy długo jeszcze bawić będzie obcych ludzi, czy im się nie znudzi? Z tegorocznego kiermaszu odnoszę pesymistyczne wrażenie".

Dyskusje na temat przydawania "tradycyjności" kolorowym przemarszom trwały nadal, wzmagając się, rzecz jasna, pod koniec lutego, jednak Związek Propagandy Turystyki nie poddawał się. W 1938 roku zrezygnowano z urządzania inscenizacji i wrócono do zwykłego pochodu. Nad całością opracowania plastycznego czuwał profesor Mieczysław Limanowski4. Samochody wiozły olbrzymie kukły wykonane z drzewa i papieru. Pierwszą postacią był Święty Kazimierz, do którego wrócono. Za nim jechały dwa olbrzymie anioły. Śmiano się, że papierowy Kazimierz trząsł się podczas jazdy tak bardzo, że można go raczej było wziąć za wyobrażenie ospy, co było odniesieniem do rok wcześniej prezentowanej grypy. Modernistyczne w stylu kukły nie miały, zdaniem wielu obserwatorów, żadnego smaku. Przypominały raczej nieszczęsny model pomnika Mickiewicza nad Wilią, niż wizerunki świętych postaci. 

Na kilkunastu następnych platformach wieziono przedstawienia kaziukowych symboli, olbrzymie serca, obwarzanki i kilkumetrowe palmy. Szereg pojazdów reklamowych największych wileńskich firm zamykał kawalkadę. Druga część pochodu była zdecydowanie bardziej udana. Obrońcy pochodu przyjęli częściowo słowa krytyki, tłumacząc się jak poprzednio, że brakuje ciągle doświadczenia i "nie od razu Kraków zbudowano". Broniąc idei wprowadzania nowej tradycji do Kaziuków, wskazywali na podobne zastrzeżenia, jakie wysuwano wcześniej w odniesieniu do organizowania inscenizacji zabijania Bazyliszka czy tygodni akademickich. Ostatecznie w drodze kompromisu zaapelowano: "Nie należy zniechęcać ludzi dobrej woli, którzy wkładali tyle wysiłku i pracy, że wszystko było nieudane, złe. Niech się zakorzenia w Wilnie tradycja pochodów Kaziukowych - tylkoż na miły Bóg, świętych nam więcej nie pokazujcie, bo wywołują śmiech u dorosłych, a strach u dzieci". 


Wiele nadziei ZPT pokładał w organizowanym konkursie na specjalnie obmyślony wyrób, który stać się miał symbolem Kaziuków. Do rywalizacji stanęło wielu twórców, wywodzących się głównie spośród absolwentów i studentów Wydziału Sztuki USB. Powstało wówczas wiele niezwykłych i pięknych rzeczy. Zgromadzone razem wystawiane były w jednym z okien Domu HP Braci Jabłkowskich. Niestety i ten pomysł spotkał się z krytyką, gdyż uważano, że poszukiwanie na siłę symbolu nie może skończyć się dobrze, tym bardziej, że tak naprawdę w konkursie nie brali praktycznie udziału twórcy ludowi5. Jarmark wieśniaczy bronił się sam i jak mówiono, skoro serca i obwarzanki są już niekwestionowanymi symbolami, po cóż szukać czegoś nowego? Na szczęście ZPT o twórcach ludowych jednak pamiętał. W czasie Kaziuków czynna była każdego roku Wystawa Regionalna, którą reklamowano jako nieodłączny punkt obchodów i zachęcano do zwiedzania6.

Pochód z 1939 roku znów składał się z dwóch części. Kolumnę otwierał samochód wiozący kukłę "staruszki zimy", a następne pojazdy wiozły stylizowane w dużych rozmiarach wyroby kaziukowe. Olbrzymie serca, palmy i obwarzanki oraz zabawki i len były wykonane ładniej niż poprzednio. Między autami szły chóry ludowe z Kowaliszek i Rudziszek oraz kapela z Szaternik, która wraz z grupą członków Klubu Włóczęgów Wileńskich starała się nawiązać kontakt z widzami stojącymi wzdłuż ulicy Mickiewicza. Rzucano w tym celu hasła, zachęcano do wspólnego śpiewu. Wszystko po to, aby pochód stał się zabawą wspólną, nie tylko do oglądania.

Drugą część pochodu stanowiły reklamowe pojazdy wielu firm, prezentujące swoje wyroby. Wśród nich były też instytucje, takie jak Poczta, PKP i banki. Trasa przemarszu obejmowała ulice: Królewską, pl. Katedralny, Mickiewicza (bez dojeżdżania do Łukiszek), Wileńską, Niemiecką, Wielką, Zamkową i kończył się znów na Królewskiej. "Pochód nie grzeszył specjalną oryginalnością w motywach swych oparty na wzorach zeszłorocznych", ale… "w tym roku wyrzeczono się na szczęście idiotycznych kartonów - karykatur św. Kazimierza i aniołów" - pisała redakcja "Kuriera Wileńskiego".

Z czasem zaczęto też organizować popołudniowe pochody młodzieży akademickiej. Tzw. bumel międzykorporacyjny miał nieco inną trasę przemarszu. Była to okazja do zaprezentowania liczebności poszczególnych korporacji, a także pewnego złagodzenia napięć, jakie między niektórymi z nich występowały. Następnego dnia (5 marca) doszedł do tego kolejny pochód, który powiązany był z obchodami kolejnego z rzędu Tygodnia Akademickiego. Pochód miał określony cel, gdyż jego nieodłączną częścią była kwesta na niezamożnych studentów.

Inną grupą dorocznych widowisk kaziukowych były spektakle, urządzane w teatrach, kinach i innych miejscach. Ciekawym przykładem był spektakl z udziałem uczennic i uczniów z gimnazjów im. Czartoryskiego i Mickiewicza w 1936 roku. Młodzież wystawiała w Teatrze na Pohulance spektakl muzyczny, określany jako tzw. obrazek wiejski pt. "Na kalady". Było to widowisko napisane przez znanego w Wilnie ludowca i działacza oświatowego Zygmunta Nagrodzkiego7. Składał się ze zbioru melodii i tańców włościan z okolic Zułowa, z których to autor, podobnie jak Piłsudski, pochodził. Reżyserem był instruktor z okręgu szkolnego Władysław Drążkowski.

Cukiernia "Zielony Sztrall" na Mickiewicza była miejscem pokazu tańców ludowych, takich jak suktinis, lawonicha, polka itp. (balet p. Sawiny-Dolskiej8) oraz pokaz mody, a właściwie rewia futer, pochodzących z prawie wszystkich wileńskich pracowni. W Sali Miejskiej na Ostrobramskiej widzowie oglądać mogli rewię "Wesoły Kaziuk". Elementem scenografii były ustawione na scenie stragany, a całość to kolorowe stroje i sporo muzyki, humoru oraz przyśpiewek. Teatrzyk "Rewia" wystawiał widowisko pt. "Wesoły Kaziuk", które reklamowano, jako przebój rewiowo-operetkowy "uwity z pięknych melodii, śmiechu i motywów regionalnych". Spektakle cieszyły się takim powodzeniem, że dostawiać musiano krzesła, a pod kasami robiły się kolejki.

Przez kilka kolejnych dni Kaziuków odbywał się konkurs orkiestr wojskowych, które grały na wolnym powietrzu. Muzyków słuchać można było najczęściej na Placach: Katedralnym, Orzeszkowej i Ratuszowym oraz w Ogrodzie Bernardyńskim. Rauty, wieczory "czarnej kawy", brydże urządzane były też przez prawie wszystkie organizacje społeczne, ideowe i branżowe.

Związek Propagandy Turystyki drukował plany Wilna i zachęcał wszelkimi sposobami do zwiedzania zabytków miasta. Przeszkolono kilku przewodników, którzy oprowadzali grupy zorganizowane, wśród których zdarzały się zagraniczne. Pociągi popularne zdawały egzamin i przewoźnik nie narzekał na brak chętnych. Niekwestionowanym sukcesem Kaziuków był fakt, iż w niekorzystnym pogodowo dla turystyki okresie do Wilna przyjeżdżało mnóstwo wycieczek, nawet z bardzo odległego Śląska (Bytom, Katowice) i Wielkopolski oraz Pomorza.

"Okołokaziukowe" zjawiska

Nie było Kaziuków bez walk handlowców o najlepsze miejsca. Zdarzały się lata, że bójek było więcej, w innych mniej, lecz nie mogło się bez nich obejść. Aby ustawić swoje stoisko tam, gdzie ktoś inny chciał się wcisnąć, nie żałowały pięści również kobiety. Zaczynało się zazwyczaj od kłótni i szturchania, a kończyło na solidnym okładaniu się gdzie popadnie. Przypadków, kiedy interweniowało pogotowie, było sporo. Na jarmark przyjechać należało kilka dni wcześniej, aby zająć dogodne stanowisko. Stukot młotków przy rozkładaniu straganów, rozpalone ogniska przy których się ogrzewano i widok śpiących na wozach wieśniaków pod stosem kożuchów to nieodłączny znak zbliżającego się jarmarku.

Na Kaziuki oprócz handlarzy szykował się specjalnie wileński połświatek. Nigdzie tak łatwo nie można było skraść portfela czy zegarka, jak w ściśniętym czasem do granic możliwości tłumie. Zacierali ręce oszuści karciani, którzy niczym Franek Dolas w znanym nam wszystkim filmie rozkładali potajemnie swoje skrzyneczki, proponując łatwą wygraną w trzy karty, trzy blaszki, naparstek lub inną tego typu zabawę. Nielegalny alkohol, dolewany do herbaty, papierosy i zapałki bez akcyzy, zabroniona prawnie sacharyna, wędliny spoza kontyngentu, nielegalny przemyt z państw bałtyckich np. pieprz albo tytoń z Litwy. Wszystko miało szansę się sprzedać, jak w żadnym innym okresie roku.

Wilno stało się celem dla szeregu przyjezdnych "specjalistów". Zdarzali się nawet ze Śląska albo Lwowa! Do pracy przystępowała oczywiście policja. Mundurowi i cywilni agenci wyłapywali na terenie jarmarku dziesiątki takich handlarzy, sprawców bójek, "pochmurzonych", ciemnych typków i pospolitych, ordynarnych żulików. Specjalny posterunek od rana do nocy przyjmował dziesiątki skarg i doniesień. Każdego dnia doprowadzano kilkanaścioro dzieci, które zagubione zostały przez rodziców, ogarniętych zakupowym szałem. Prawdziwym kuriozum był dla policjantów w 1936 roku widok doskonale im znanego "międzynarodowego" kieszonkowca kolejowego Jehudy Mickuna, który tym razem wystąpił na Kaziukach w roli handlowca z własnym straganem z lalkami. Najtrudniej było zapanować nad drobnymi złodziejaszkami, zwanymi przez wywiadowców "sielawą złodziejską". Wielu z nich było nienotowanych, stąd trudno ich było w porę wyłapać. Policja miała po każdym Kaziuku różnorodny bilans. Sporo udanych akcji, ale też kilka wniesionych skarg i nieudanych pościgów, nieudaremnionych bójek i oszustw. Przy takim zbiorowisku ludzi, było to raczej nieuniknione.


Kiedy tylko zaczynało się ściemniać, kaziukowe handlowanie się kończyło. Honorem dla wiejskich sprzedawców było wrócić do domu z pustym wozem czy saniami. Po skończonym jarmarku wieśniacy za niższą cenę oddawali ostatni towar kupcom, którzy zabierali go do codziennego handlu w swoich sklepach i straganach. Przyjezdni z większego miasta byli zawsze zaskoczeni, jak pusto i cicho robiło się na ulicach. Nieco ludzi objuczonych zakupami przemykało jeszcze ulicą Mickiewicza, trochę innych gości zmierzało w stronę kawiarni i restauracji. Te "trochę ludzi" śmieszyło warszawiaków, kiedy słyszeli od miejscowych, że to jest ruch.

Zmrok przynosił atrakcję w postaci iluminacji Katedry, Wieży Zamkowej i pomnika Trzech Krzyży, na które skierowane były snopy reflektorów. O godzinie 22.00 Wilno już spało. Trzeba się było wówczas wsłuchać w ciszę, aby "odróżnić w niej tętno wielkiego kaziukowego serca". Co ciekawe, prawie każdego roku podkreślano "mądrość" przyjezdnych, którzy bez problemów rozpoznawali prawdziwego Kaziuka, jaki się odbywał w części wieśniaczej9, od tandetnej, acz kolorowej ponad miarę części komercyjnej.

Jakkolwiek dyskusyjne było wprowadzanie do tradycji pochodu, który w zamyśle stać się miał jedną z głównych atrakcji przedwiosennego Wilna, Kaziuki broniły się najlepiej same. Kiermasz kaziukowy słusznie był nazywany królem kiermaszów na Wileńszczyźnie. Ludzie mówili, że: "było w nim coś nadprzyrodzonego. Coś, co ciągnęło ku sobie i dziwnie radowało". Tradycja doniosłości kształtowała się przez dziesięciolecia w oparciu o kult św. Kazimierza, patrona młodzieży i Wileńszczyzny. Drugim aspektem niebywałej popularności był magiczny związek wspólnoty interesów między sprzedającymi a kupującymi. Każda ze stron miała wyraźny cel, zarówno materialny, jak i duchowy.

Dla wielu osób Kaziuk był też zwykłą okazją do znalezienia się w miejscu z tak wielkim skupiskiem ludzi pod gołym niebem. Gwar, muzyka, zapachy i setki rzeczy do oglądnięcia były same w sobie magnesem. Przez szereg lat miałem okazję rozmawiać z wieloma starymi wilniukami. Kiedy prosiłem, aby cofnęli swoje wspomnienia jak najgłębiej, wówczas najczęściej pojawiało się magiczne słowo "Kaziuki". Wizyta na jarmarku wbiła się w ich pamięć jako jeden z najważniejszych obrazków-impresji z najwcześniejszego dzieciństwa. Dla wielu był to jedyny dzień w roku, w którym setki dzieci dostawały od rodziców zabawkę, będącą źródłem niewypowiedzianej radości...



Na czele związku stał Teodor Nagurski.
Latem dograna została druga część zdjęć, pokazująca najważniejsze zabytki Wilna. Dokumentalny film Pragera obejrzeć można tu. 
Jestem ciekaw, czy wśród naszych czytelników jest ktoś, komu babcia lub dziadek opowiadali kiedyś, jak będąc w wieku szkolnym brał udział w tej inscenizacji?
W Wilnie znalazł się w 1925 roku wraz z przybyciem Teatru Reduta. Reżyserował m.in. sławną wersję "Wesela" Wyspiańskiego. W 1926 roku został mianowany profesorem USB. Pozostając na uczelni wrócił do teatru Reduta w 1932 r. zostając jednym z jego kierowników. Pisał recenzje teatralne do "Słowa".
"Dziennik Wileński" ze zgrozą i kpiną zauważał, że zamiast poszukiwania symbolu, organizatorzy nie potrafią powstrzymać ogromnej sprzedaży tandetnych kubków z rysunkiem Ostrej Bramą czy plakietek z wizerunkiem św. Kazimierza. Organ narodowców dodawał, jak zwykle przy takiej okazji, że producentami tych wyrobów są żydowskie zakłady z ulicy Rudnickiej.
Wystawa organizowana była na parterze siedziby Związku Propagandy Turystyki, w lewym skrzydle modernistycznego gmachu Izby Przemysłowo-Handlowej na rogu ulic Mickiewicza 32 i Styczniowej 10 (dzisiejszy adres: Gedimino pr. 36).
Znany i ceniony właściciel składu rolniczego na ulicy Zawalnej.
Helena Romer skrytykowała później zespół za marny występ, do tego w rosyjskich strojach ludowych.
Wszystkich wieśniaków, którzy jeździli z towarem na marcowy jarmark do Wilna, nazywano "Kaziukami".


W artykule wykorzystano zdjęcia i mapy ze zbiorów Autora.

Waldemar Wołkanowski (Uniwersytet Opolski)

Komentarze

#1 Jestem z okolic Warszawy oraz

Jestem z okolic Warszawy oraz gościnnie w Wilnie . Właśnie brakuje mi takich artykułów . Historia miasta i jego korzenie to fascynująca lektura , odkrywam to i doceniam . Byłem na Kaziukach 2015 ale czegoś tu mi zabrakło , czułem się trochę obco . ( za dużo komercji ?? za mało prawdziwych Kaziuków ? )Pozdrawiam Wilniaków ,Tomasz

#2 BARDZO FAJNE ZDJĘCIA .

BARDZO FAJNE ZDJĘCIA .

#3 Ciekawy artykul!Z takim

Ciekawy artykul!Z takim sentymentem opisany jest ten DAWNY, PRAWDZIWY KAZIUK, az za serce bierze, bede miala lektury na caly wieczor,dziekuje serdecznie za te minione wspomnienia ..z tamtych,drogich naszych KAZIUKOW!

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.