Kulisy Kaziukowego jarmarku w Wilnie (1)


Sprzedawca kaziukowych serc z piernika i smorgońskich obwarzanków, fot. W. Dobrowolski
"Przyjeżdżajcie do Wilna... Witamy Was serdecznie, witamy Was gorącym, kaziukowym sercem!” Czy dziś ktoś z biura promocji bądź informacji turystycznej Wilna wpadłby na pomysł takiego sloganu reklamowego? Raczej wątpię - Kaziuki XXI wieku zostały już przerobione na nową modłę głównego kiermaszu Litwy i z każdym rokiem coraz bardziej zatracają lokalny charakter wizytówki Wileńszczyzny. Tak miłe sercu wilniuka palmy, piernikowe serca czy inne dzieła autentycznych mistrzów ludowych z naszych okolic, trzeba już dosłownie tropić wśród chińskiej tandety oraz litewskiej "cepelii", masowo produkowanej przez zawodowych garncarzy i innych spadkobierców sowieckiego kombinatu "Dailė". A jaki był ten "prawdziwy", dawny Kaziuk? Jak się rozwinął w dwudziestoleciu międzywojennym, kiedy tak utrwalił dawną tradycję, że przetrwała ona nawet pół wieku sowietyzacji, gdy kiermasz zepchnięto na rynek Kalwaryjski i skazano na zapomnienie? Zapraszamy na wycieczkę w czasie z Waldemarem Wołkanowskim, naszym niezawodnym przewodnikiem.
Administracja 

Kaziuki łączyły się nierozerwalnie z Placem Łukiskim. Chociaż na pewien okres w carskich czasach przeniesiono je pod Katedrę, wróciły na swoje stałe miejsce. Jakże doskonale jest znany widok kościoła św.św. Jakuba i Filipa w tle jarmarkowych scenek. Duże zmiany w organizacji kaziukowego handlu zaszły w latach 1936-37. Miasto przemianowało wówczas Plac Łukiski na Plac Józefa Piłsudskiego, który stał się miejscem reprezentacyjnym, zarezerwowanym na uroczystości państwowe, wojskowe i kościelne. Normalny targ, który odbywał się dwa razy w tygodniu, przeniesiono na tzw. Rynek Łukiski. Był to obszar urządzony nieco dalej, na parceli między szpitalem Św. Jakuba, a kamerą dezynfekcyjną i sięgał do nadbrzeża Wilii (ulica I-Baterii). Jedynie Kaziuki miały nadal priorytet i przez kilka marcowych dni handlowano jak dawniej na obu placach. Komercjalizacja jarmarku robiła swoje, a magistrat podnosił opłaty straganowe. Na centralnym placu coraz trudniej było się zainstalować wieśniakom z tradycyjnymi wyrobami. Zepchnięto ich na nowy rynek, który zyskał miano części wieśniaczej jarmarku kaziukowego. Wieśniacy bardzo narzekali na nowe miejsce, do którego nie docierali kupujący, których mamiły stragany "zawodowych handlowców" rozlokowanych od ulicy 3 Maja do Kolonii Montwiłowskiej i prawie na skraju ulicy Mickiewicza1. Wśród oferowanego przez nich towaru coraz więcej było tzw. tandety i był to jeden z minusów zmieniającego się jarmarku. W 1939 roku zlokalizowano go wyłącznie na Rynku Łukiskim, pozostawiając Plac Piłsudskiego wolnym od handlu. 



Tradycja


Był okres w połowie lat 30. XX wieku, kiedy próbowano wmówić, iż nazwę Kaziuki wprowadzili przyjezdni. Takiego określenia miało lokalnie nie być, gdyż prawidłową nazwą był jarmark Świętego Kazimierza. Ale kiedy szukano wśród najstarszych mieszkańców Wilna potwierdzenia tej tezy, zaprzeczali zdecydowanie. Oni od swoich najmłodszych lat (połowa XIX wieku) pamiętali, że chodzili lub jechali na Kaziuka. Słowo Kaziuk było „pieszczotliwe” i wyrażało delikatność i uszanowanie ludu dla imienia Świętego, którym nie chciano nazywać kiermaszu. Święty Kazimierz to święto kościelne, a Kaziuk to stragany, wozy z obwarzankami i piernikowe serduszka. „Co się przyjęło u ludu, to trwa wieki” - kończono dyskusję. Kaziukami nazywano wszystkich, którzy wybierali się na początku marca z towarem do Wilna. Jadące przez wioski wozy lub sanie obładowane wyrobami, spotykały głośne dziecięce krzyki "Kaziuki jadą!". Dlaczego nazywali ich Kaziukami, już nikt nie pamiętał. Najstarsi sprzedawcy w zamyśleniu marszczyli czoło, a potem mówili, że tak pamiętali od zawsze: "jak będzie Kaziuk, jedziem na Kaziuka". I tyle. Cóż tu przypominać, skoro tak słyszeli, bedąc jeszcze dzieciakami.

Organizacja

„Bywają takie imprezy, które majstruje się sztucznie, buduje się na niczym, które z olbrzymim wkładem pracy i kapitału mają stworzyć "atrakcję", przyciągnąć turystów. Kaziuk niczym takim nie jest. Czyż trzeba tego dowodzić? "Pójdź kochany turysto w te kiermaszowe uliczki, których ściany tworzą góry obwarzanków, zwanych u nas powszechnie smorgońskimi, serc barwnych i gorących, stosów beczek i cebrów, garnków, kilimów i płócien" - pisał w 1937 roku "Wilnianin", który zachęcał do odwiedzenia Wilna w tych szczególnych dniach. Prosił, aby przede wszystkim zwrócić uwagę na ludzi i szukanie tego, co wytworzyła wieś, co było odbiciem psychiki Wilna i Wileńszczyzny. Bowiem handel kaziukowy to była przede wszystkim atmosfera. Ludzka wrzawa przemieszana z muzyką, zapachami, tęczowo-barwnymi straganami i nastrojem świątecznym. Tutaj splatały się praca z zabawą, zarobek ze śmiechem, ceber czy garnek z sercem.

Kaziukowym bogactwem byli ludzie, to mrowie wszelakich typów ludzkich, którzy oferowali swoje towary. Od okutanych od stóp do głów bab i dziadźków, poprzez cudownie uśmiechnięte dziewczęta, solidnych i doświadczonych sprzedawców, aż do szarmanckich i sztucznie uprzejmych cwaniaczków, którzy potrafili badziewny, miejski towar zachwalić niczym dzieła sztuki. Ale oprócz towaru przyjezdnych pociągały uśmiechy i radosne, miękkie, "ciągnące" wileńskie słowa. Nikt nie wyobrażał sobie, aby tym śpiewnym akcentem można było powiedzieć coś niemiłego. A choćby nawet się trafiło jakieś przykre słowo, brzmiało ono w ustach wilnianina miękko, prawie jak piosenka. Nie można nie wspomnieć o ważnym czynniku, który miał wpływ na przebieg Kaziuków, jakim była pogoda. Można było brodzić w błocie (1936) lub dreptać po lodzie (1937) albo suchej nawierzchni. Pod tym względem nic się nie zmieniło. Przyjeżdżając kilka razy w tym okresie do Wilna trafiałem czasem na śnieg do kolan, a innym razem na ciepłą wiosnę.

Właściwego Kaziuka rozpoczynano 3 marca nieszporami w Katedrze, po których odbywała się procesja do kościoła św. Kazimierza. W dniu 4 marca, Kaziuki poprzedzały o godzinie 10.00 uroczyste msze w Katedrze i kościele św. Kazimierza.

Stoiska

Oprócz handlowania bezpośrednio z wozów lub sań w części wieśniaczej, stoiska miały charakter zbliżony do znanego nam dzisiaj. Najczęściej były to lady handlowe na nóżkach, kryte dachem z brezentu. Wśród nich na uwagę zasługiwały stoiska niektórych z organizacji społecznych lub ideowych. Ustawiały takie m.in. Związek Strzelecki, PCK, Towarzystwo Gimnastyczne "Sokół", harcerstwo, spółdzielnia studencka Wydziału Sztuki USB pod szyldem "Zielony Kot", niektóre spółdzielnie szkolne. Dzięki sprzedaży miały one okazję podratować skromną kasę. Sprzedawano drobne wyroby własnej produkcji lub zakupione wcześniej, a teraz opatrzone nadzieją na handlową marżę. Wszędzie powiewały dziesiątki chorągiewek z napisem "Kaziuk raduj serce". Największego kolorytu dodawały setki balonów w różnym kształcie i kolorach, które sprzedawali przemieszczający się między straganami młodzieńcy. W czasie handlu z głośników płynęły melodie, a po południu na żywo grały wileńskie kapele. Na placu instalowała się wędrowna strzelnica i karuzela.

Kaziukowy handel

Kaziuki to jednak przede wszystkim handel i święto wytwórczości ludowej. Specyficzny ze względu na jednorazowe zgromadzenie takiej ilości towaru w jednym miejscu i atmosferę, w jakiej się odbywał. Józef Święcicki pisał w 1939 roku, że prawdopodobnie nie było w Europie miasta tej wielkości (ok. 200 tysięcy mieszkańców), które zachowało tak dalece wiejski charakter jarmarku-kiermaszu, jak Wilno. Pisał, że wynikało to poniekąd ze specyfiki Wilna, jako miasta-ogrodu czy też miasta-wsi. Wilno ze swoimi rozległymi peryferiami, które miały charakter wiejskich zaścianków i zagród, rozsianych wśród pagórków leśnych, zielonych łąk i ogrodów sprawiało naturalne, wręcz "anielskie" tło do wiejskiego charakteru, w jakim odbywało się kiermaszowe święto.

Obwarzanki smorgońskie. Był to sztandarowy produkt oferowany na Kaziukach. Jego tradycja sięgała końca XIX wieku, kiedy małe miasteczko Smorgonie rozkwitało gospodarczo, szukając rynku zbytu na swoje wyroby piekarnicze. Pewnego dnia ktoś ruszył wozem do Wilna, sprzedał z powodzeniem cały zapas i tak się zaczęło. Daleka droga ze Smorgoń musiała się opłacać, więc wyprawy stawały się liczniejsze w wozy lub sanie. W końcu obwarzanki stały się ikoną jarmarku święta Kazimierza. W drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku szykowano się na Kaziuki specjalnie. Długa kawalkada złożona z blisko czterdziestu wyładowanych wysoko sań ruszała w dwudniową drogę do Wilna tuż na początku marca. Pod brezentem kryły się sznury różnej wielkości obwarzanków, wypieczonych w pięćdziesięciu smorgońskich piekarniach.

Szef tej ekipy handlowej wraz z pomocnikami przez kilka handlowych dni spali w wozach na Łukiszkach, grzejąc się przy ogniskach. Towar wozili na różne jarmarki do miasteczek odległych czasem o kilka dni drogi (najdalej do Lidy, na jesienny jarmark zwany "czterdziestówką"). Obwarzanki smorgońskie znane już były jednak w całej Polsce, gdzie docierały koleją. Ich sława rozniesiona została dzięki turystom, którzy wracając z Wilna podkreślali wszędzie ich specjalne walory. A co najważniejsze Smorgonie nie obawiały się konkurencji. Bo któż mógł potrafić wypiekać je tak jak oni? Były piekarnie (jedna nawet w Wilnie), która produkowała je pod nazwą "smorgońskich", ale były to falsyfikaty.

W Smorgoniach z pokolenia na pokolenie w wielkiej tajemnicy przekazywano przepis na ciasto i temperaturę. Kilka kobiet specjalistek w Smorgoniach znało się na cieście, a kilka na wypieku. Obwarzanki przechodziły przez ręce: wygniataczki, warz ankarki (zajmował się sparzaniem) i maszynistki obsługującej proces pieczenia. Mąka musiała być najprzedniejszego gatunku. Czym odróżniano wyrób prawdziwy od podróbek? Barwą, kruchością i... dźwiękiem. Tak, tak - aby poznać oryginał, należało stuknąć obwarzankiem o krawędź np. stołu i usłyszeć twardy, specyficzny odgłos. Wtedy było się pewnym. A czegóż to nie robiło się dla reklamy i skutecznego handlu? To na potrzebę smorgońskich obwarzanków ukuto zaklęcie, że jeśli się ich nie kupi, to może zabraknąć w domu chleba do następnego roku, następnego kaziukowego święta.


Piernikowe serca. W przypadku serc tajemnicy wielkiej nie było. Te wypiekano wszędzie z różnym powodzeniem, według różnych receptur. Istota polegała na ich zdobieniu różnokolorowym lukrem. Wielkość i kolory oraz wymyślne formy zdobień, np. różami, dawały szanse na najlepszą sprzedaż. Zwyczaj i metody wypiekania pierników przywieźli ze sobą kiedyś staroobrzędowcy wygnani z Rosji, których sporo osiadło na Wileńszczyźnie. Przejęto je i później całe wsie polskie i białoruskie trudniły się ich produkcją.

Serce z naniesioną słodką, lukrową wstążką z imieniem było chwytem, który zmuszał każdego z młodzieńców do kupienia swojej pannie choćby jednego piernika. Napisy w rodzaju "Kocham Cię", "Kochaj mnie jak dawniej" lub najprościej: "Pamiętaj o mnie" miały najwięcej amatorów. Serca kupowało się też, aby przez cały rok nie zabrakło przyjaciół. Uśmiech wywoływały te z napisem niegramatycznym. Być może, jak w filatelistyce, uważano je za rarytasy, a zdarzały się napisy w rodzaju "Nie flirtuj z Niom", "Kocham Cień", "Pamientaj o mnie".

Pierniki, oprócz kształtu serca, miały dziesiątki innych. Koniki, misie, rybki, laleczki, kółeczka, koszyczki, koguciki... Czego tylko dusza zapragnęła. Należało tylko pilnować, aby nie kupić niezdrowego. Na ladach były pierniki w naturalnym kolorze brązu (miodowe), białe (miętowe) i różowe (amarantowe). Te ostatnie wychodziły z dodatkiem farby anilinowej, szkodliwej bardzo dla zdrowia.


Wyroby z drzewa i wikliny. O nie... Bez nich cały Kaziuk nie byłby Kaziukiem, gdyż to dla drewnianych cudeniek głównie ten jarmark był stworzony. Cebry, niecki, beczki, faski na miód, misy, koryta, wozy i koła do wozów, łyżki, wałki, stolnice, maglownice, grzebienie do przędzy, kołatki, sanki, narty, zabawki, instrumenty. To o tych wyrobach mówiono, że "zaklęty jest w nich szum sosnowych lasów i razowy mozół wieśniaczej doli". Na wielu z nich dostrzec można było prastare formy ludowego przemysłu i ludowej kultury. Czasem były to perełki misternego snycerstwa i sztuki zdobniczej, czasem zwykłe, proste naczynie. W drewnie specjalizował się "od dziada pradziada" zwłaszcza powiat święciański, ale nie odbiegali od nich rzemieślnicy z Niemenczyna i Mejszagoły. Kilka wozów z koszykami i sitami przybywało z Lidy.

Małorolni chłopi spod Święcian kupowali drzewo w majątkach i od świąt Bożego Narodzenia produkowali balie i beczki. Za pieniądze z Kaziuków kupowali potem nasiona na wiosenny siew i kombinowali tak, by mieć jeszcze na żyto i dotrwać do pierwszych zbiorów. Wiklinowe kosze można było również podzielić na dwie grupy: ozdobne i użyteczne. Bez wielu z tych wyrobów nie mogło się obyć żadne gospodarstwo domowe (np. słomiane krobki do siewu lub duhy, czyli drewniane kabłąki do wozów i sań) i czasem czekano wiele tygodni z kupnem nowego, aby tylko móc poprzebierać w tak szerokiej ofercie, jaka możliwa była tylko na jarmarku kaziukowym. Sprzedawano też meble, od bardzo prostych taboretów, po bardziej reprezentacyjne stoły, krzesła, skrzynie, szafki itp. Specjalnym powodzeniem cieszyły się zawsze stoiska z wędkami i innymi przyborami do łowienia ryb. 


Tkaniny. Różnej wielkości kilimy o niespotykanych w innych częściach Polski wzorach. Hafty, lniane ściereczki i wzorzyste lub białe bele lnianego płótna, ręczniki i derki na konie. Tkaniny sprzedawano głównie na jarmarku w dniu świętych Piotra i Pawła, dlatego na Kaziuku było ich zawsze mniej. Królował sławny, wileński len, w którego promocję tak bardzo zaangażował się sam generał Lucjan Żeligowski, propagując hasło "Ziemia nasza może nas odziać". Kolorowe radziużki z harmonijnymi ornamentami, które kupowało się, aby narzucać je na tapczany i łóżka oraz które zawiesić można było na ścianach lub używać jako tkaninę obiciową do mebli. Wileński len. "poprzez morze błękitnych kwiatów, poprzez męczarnię bicia, moczenia i na wiatr rzucania, bielony słońcem, tkany pracowitymi rękami biednych wieśniaczek, uśmiechał się w zwałach jedwabistych tkanin, w splotach dekoracyjnych makat" - pisała Jadwiga Gryziewicz-Bełdowska. Była ona jedną z ważniejszych projektantek ubrań z lnu, wśród których nie brakowało luksusowych kostiumów dla pań. Obok lnu mnóstwo wyrobów ze skóry, kożuchy i futra. Od pasów i rękawiczek, do płaszczy i kołnierzy.


Palmy. Prawdziwy symbol wileńskiej ludowej tradycji. Związek Propagandy Turystyki organizował na wiele tygodni przed Kaziukami konkursy na najładniejsze palmy. Wszystkie nagrodzone i wyróżnione trafiały do narożnych okien wystawowych Domu Handlowego Braci Jabłkowskich na rogu Mickiewicza i Wileńskiej. Jeszcze zanim się doszło do Łukiskiego, już można było nasycić oczy majstersztykami ludzkiej inwencji przy wyrobie wielkanocnego drzewka. Bujwidziszki, Suderwa, Krawczuny, Wilkieliszki, Sałata, Ciechanowiszki - to najważniejsze ośrodki wicia palm. Do ich wyrobu używano ponad 50 gatunków polnych, leśnych i ogrodowych kwiatów, które zbierano i suszono o rożnych porach. W ten sposób dysponowano materiałem o wielu kolorach. Palma miała tę zaletę, że w odróżnieniu od obwarzanków i piernikowych serc, była trwała, stała się więc głównym symbolem Kaziuków. Obok palm sprzedawano tysiące różnobarwnych sztucznych kwiatów, których jakość obejmowała pełną gamę, od prostych wycinanek, po misterne i wyglądające jak prawdziwe kwiaty wykonane przez wybitnych rzemieślników. Od 1937 roku na Kaziuki przyjeżdżało coraz więcej producentów sztucznych kwiatów z Warszawy i okolic.

Ceramika. Podobnie jak wyroby z drzewa, wyroby garncarskie były różnorakiego przeznaczenia i jakości wykonania. W zdobnictwie było wielkie pole do popisu. Na stoisku, jakie urządzał wydział sztuki USB, można było zobaczyć wiele wręcz awangardowych wyrobów z ceramiki. Gwizdki, piszczałki i świstulce z gliny kusiły dzieci, nie można się było zatem dziwić, że ich oferta była bogata. Młodzieńcy z upodobaniem kupowali gwizdki nazywane "językami teściowej". Dzbanki i misy, bańki i garnuszki, lichtarze i makotry... Zostając przy sztuce, estetów drażniły "ohydne oleodruki"2, którymi obwieszone było ogrodzenie kościoła. Większość tych "malarskich" prac nie miało żadnej wartości artystycznej. No ale cóż - wolność gospodarcza pozwalała każdemu coś zarobić.


Artykuły spożywcze. Mimo, iż towary te sprzedawano głównie podczas normalnych targów, Kaziuki nie mogły się również obejść bez chleba, wędlin, jajek, śmietany i serów. Nie były jednak na tym specjalnym jarmarku towarem głównym. Duże ich ilości spożywano na miejscu. Prawie w każdej "alejce" funkcjonowało stoisko z herbatą parzoną w złocistych samowarach i z możliwością zakąszenia kawałkiem ciemnego chleba z plastrem słoniny. Były też kiełbaski, piwo, zupy i gorąca kapusta na gęsto. Zarobek dla tych sprzedawczyń był najlepszy, gdy trafiał się rok z zimnym Świętym Kazimierzem. Swój kącik miały na jarmarku zielarki, które, podobnie jak na kiermaszu świętojerskim, rozkładały się bezpośrednio na ziemi. W swoich zbiorach miały zioła i korzenie na wszystko oraz magiczne mieszanki na zdrowotność. Serdecznik, żywokost, dziewięćsił, naparstnica, kwiat Męki Pańskiej...

Kobieciny siedziały ponuro, zakutane w ciepłe chustki i ktoś, kto na nie popatrzył, mógł skojarzyć z jędzami z "Makbeta". Ale wystarczyło do nich podejść i zagadać, aby prysło złowrogie wrażenie. Babuleńki doradziły, czym leczyć każdą z chorób. Na życzenie wyjaśniły, jak zastosować lubczyk "po majowej rosie w piątek zbierany". Na jarmarku wieśniaczym blisko Wilii gdakało, kwakało i gęgało rzecz jasna ptactwo domowe, którego co lepsze sztuki kupowano chętnie. Szczególnym powodzeniem cieszyły się stoiska ze słodyczami. Słynne, wileńskie karmelki mleczne, wyroby uznanych zakładów produkujących w Wilnie czekoladę i chałwę, lizaki, kruche ciasteczka, soki owocowe i wiele innych, za którymi wypatrywały dziecięce oczy.

Ludność z całego praktycznie województwa przybywała, aby się kaziukowym jarmarkiem nasycić. Odkąd poprawiły się możliwości komunikacyjne, do Wilna przyjeżdżały tłumy turystów. Kaziuki stały się czymś w rodzaju szykownej wyprawy i niejedna pani domu z Białegostoku, Grodna, Warszawy, Torunia i Lwowa chwaliła się gościom czymś zakupionym na Kaziukach. Wileńskie hotele, zajazdy, pensjonaty pękały w szwach. Należało zrobić wszystko, aby ich przytrzymać w Wilnie przez kilka dni, by zostawione złotówki liczyć można było w dwójnasób...

cdn.

Miejsca było tam mniej niż we wcześniejszych latach, gdyż na części placu urządzona była ślizgawka miejska.
"Przeważały jakieś niemożliwe krajobrazy z różowymi jeleniami i czekoladowymi Tyrolczykami - jakieś Wenery z amorkami obok Chrystusów z krwawym sercem, wszystko nieopisanie brzydkie, tandetne i obce! Przecie nie można pozwolić, by się taka brzydota rozpowszechniała" - pisał dziennikarz ówczesnego "Kuriera Wileńskiego".



W artykule wykorzystano zdjęcia i mapy ze zbiorów Autora.

Waldemar Wołkanowski (Uniwersytet Opolski)