Krzyż za ocalenie rodziny


Rodzina Markiewiczów jeszcze na wileńskim gruncie, Irenka w drugim rzędzie, Janka u dołu, fot. Archiwum rodzinne
"Tygodnik Wileńszczyzny", 18-24.10.2012, nr 631
Wśród rozsypanych po świecie absolwentów Wileńskiej Piątej Szkoły Średniej, pierwszego powojennego gimnazjum polskiego, jest Irena Jasiukiewicz z domu Markiewiczówna, o pseudonimie „Mareczka“. Obecnie mieszka w Olsztynie. Całe życie ona i jej siostra Janina poświęciły pracy nauczycielskiej, której tajniki zgłębiły w Instytucie Nauczycielskim w Nowej Wilejce. Pierwszą pracą, w przypadku Ireny, była ta w podwileńskiej szkole w Suderwie.
W Wilnie też zaczęły uczęszczać do dopiero powstającego polskiego zespołu pieśni i tańca „Wilia“. Często wracają do tych wydarzeń w swych wspomnieniach. Zwłaszcza, że wnuczki Ireny i Janiny proszą o wspomnienia związane z Wilnem. 

Korzenie rodziny Markiewiczów – Sylwestra i Jadwigi z domu Stankiewicz sięgają Święcian. W Milach, 3 kilometry od tej miejscowości, było ich niewielkie gospodarstwo i najcudowniejsze miejsce pod słońcem. Ślub młodej pary odbył się w Wilnie, w kościele Ducha św. Być może było to przeznaczenie, gdyż powojenne życie rodziny Markiewiczów płynęło w Wilnie.

Ojciec Sylwester Markiewicz miał za sobą wiele przeżyć. Pochodzący z licznej rodziny – miał sześcioro rodzeństwa – po zdobyciu umiejętności rolnych, kowalskich i ślusarskich pomagał rodzicom w gospodarstwie. Wyjechał do Petersburga, gdzie pracował w Putiłowskich Zakładach. Niedługo, bo rozpoczęły się rozruchy zwane rewolucją i po wielu niebezpiecznych przygodach wrócił do Święcian.

Tutaj jego bracia zdobywali jeden po drugim wykształcenie w latach, gdy Wileńszczyzna była Polską. Jeden brat został lekarzem, drugi księgowym, trzeci nauczycielem, a czwarty najmłodszy został kierowcą taksówki, co w tamtych czasach było nowe i ciekawe. Siostry kształciły się w Szkole Gospodarstwa Domowego w Święcianach.

Ojciec matki Nikodem Stankiewicz był cieślą. Miał złote ręce, więc zarabiał dobrze. Posiadali własny domek w pobliżu kolei wąskotorowej łączącej Nowe Święciany, Święciany i Łyntupy. Pierwsza wojna światowa zniweczyła spokojne, dostatnie i pracowite życie rodziny. Dziadek ulokował oszczędności w banku. W zawierusze wojennej przepadły wszystkie pieniądze. To przeżycie było dla dziadka nie do zniesienia. Umarł, zostawiając rodzinę bez środków do życia.

Kierowca hrabiego Łopacińskiego

„Mama musiała podjąć pracę jako pomoc domowa w zamożnej rodzinie. Potem już jako pełnoletnia wyjechała do Wilna, zamieszkała u swojej dalekiej krewnej i pracowała w stołówce. Następnie była sanitariuszką w dziecięcym szpitalu na Antokolu. W tym samym czasie przyjechał do Wilna nasz tato, który pracował jako kierowca taksówki. Zapoznali się, wzięli ślub, zamieszkali w Zaułku Dobroczynnym” – opowiadała pani Irena.

Dwie córeczki Irena i Janina przyszły na świat w Wilnie i zostały ochrzczone w kościele Ducha św. Dziewczynki uczęszczały do przedszkola, które było prowadzone przez siostry szarytki przy kościele oo. Franciszkanów. W domu panował klimat patriotyzmu, który najbardziej zaszczepiała dzieciom matka. Czytanie książek, zabawy, wspólne śpiewanie było w tym domu tradycją. Tato rozpieszczał swoje córki. Pracował jako kierowca u hr. Łopacińskiego, jeździł chevroletem i sportowym kabrioletem. Zimą natomiast był kotłowym w kamienicy na rogu ulic Wileńskiej i Jagiellońskiej.

W roku 1937 Irena poszła do szkoły nr 37 im. Zofii Bukowieckiej, która znajdowała się przy ul. A. Mickiewicza, nieopodal hotelu George. Lato dziewczynki spędzały w Milach – ojciec dokupił u sąsiada jeszcze 10 ha gruntów, znajdował się tam ładny domek i zabudowania gospodarcze. Tam też odbywały się tradycyjne spotkania, zabawy, rodzinne wyjazdy do Kalwarii Wileńskiej – najczęściej parostatkiem po Wilii do Werek. Jakże to było pięknie, kiedy po obejściu Drogi Krzyżowej i Mszy św. pielgrzymi zbierali się w dolince przy prowizorycznych stołach, na których szumiały olbrzymie samowary z gorącą herbatą. Podobnie z ogromną nostalgią pani Irena może wspominać jarmark kaziukowy na Placu Łukiskim czy jarmarki: świętojański, św. Jerzego, śś. Piotra i Pawła.

To takie wojsko!

„Okrutna wiadomość – wojna. Ojciec był w Wilnie, pojechał, by przygotować w domu wszystko na nasz powrót z wakacji. A tu do Święcian wkroczyli „krasnoarmiejcy“. Obraz nędzy i rozpaczy. Żołnierze zmęczeni, spoceni, niektórzy na nogach mieli łapcie zamiast butów. Unosił się nieprzyjemny zapach. Nasz pięcioletni kuzyn Staś przyglądał się w osłupieniu, aż splunął i rzekł – to takie wojsko!

Żołnierze rozgościli się w sadzie i ogrodzie. Gdy po kilku godzinach opuścili swój postój, zostawili bałagan, śmiecie. „Kolejny dzień mijał, mama jak zawsze spoglądała przez okno, nagle pobiegła w kierunku drogi. Tatko wrócił. Był zmęczony, szedł z Wilna do nas piechotą, a to ponad 80 kilometrów. Wreszcie byliśmy wszyscy razem!“ – kontynuowała pani Irena

Zaczęły się rządy władzy sowieckiej. Kilku sąsiadów, przeważnie Rosjan dostało się do władz gminnych. Rozpoczął się okres kolektywizacji i wypędzanie „kułaków“. Rodzina Markiewiczów zdawała sobie sprawę, że i oni zostali zaliczeni do kułaków i groziła im wywózka. Tym bardziej, że szwagier ojca był oficerem Wojska Polskiego i był internowany, a brat ojca był lekarzem wojskowym. Wiadomości od nich do rodziny dochodziły to z Kozielska, to z Ostaszkowa. Nagle łączność korespondencyjna urwała się...

Urzędnik gminy poinformował, że rodzina Markiewiczów jest wpisana na listę wywózki, ale kiedy ma nastąpić nie wiedział. Zaczęto więc suszyć chleb, zbierać suchary do worków, szykować warzywa, owoce, mięsa solone. Każdej nocy, gdy słyszano warkot ciężarówki, wszyscy zrywali się ze snu. Kiedy noc mijała, dziękowano opatrzności Bożej za tymczasowe ocalenie.

Życie wisiało na włosku

Następuje zmiana władzy. „Nasza rodzinna twierdza znów została oblężona, tym razem przez wojsko Wehrmachtu. Zażyczyli sobie masła, jajek, innych produktów. Przygotowywali omlety, inne przysmaki, jedli czekoladę. Byli roześmiani i hałaśliwi. Mundury mieli uporządkowane, pasy z klamrami, na których napis: „Gott mit uns“ (Bóg z nami). Pobyt ich nie był długi. Nastała cisza, jedynie w oddali grzmiały działa, przelatywały bombowce.

W okolicznych lasach pojawili się polscy partyzanci – akowcy. Innym razem do domów zaglądali sowieccy partyzanci, ale najstraszniejsi byli ci, którzy pod pozorem, partyzantki grasowali i rabowali ludność.

„Jedynym prawdziwym informatorem było konspiracyjne radio. Słuchaliśmy go nocą w wielkiej tajemnicy. I to właśnie stąd dowiedzieliśmy się o mordzie polskich oficerów i polskich policjantów w Katyniu dokonanych przez reżim stalinowski. Wtedy to zginęli nasi bliscy krewni“.

Pani Irena pamięta też, jak poniewierano i straceno Żydów. Nie mieli prawa chodzić po chodnikach, na ubraniach musieli nosić białe łatki z wyszytymi literami „J“ lub opaskę białą z wyszytą gwiazdą Dawida. Żydzi ratując życie swoich dzieci oddawali je „na przechowanie“ do rodzin polskich. Najczęściej były one wychowywane w duchu chrześcijańskim.

W domu państwa Markiewiczów znalazł się chłopczyk o nazwisku Marian Rybicki. Maniuś miał bagaż, który należało ukryć, podobnie zresztą jak jego samego. Miał więc swój pokoik, stamtąd prowadziło tajemne wejście do piwnicy, gdzie przechowywano słomę i zboże. Prawdopodobnie chłopak był uczniem szkoły rabinackiej, gdyż miał ze sobą kawałek pergaminu z przepisanym urywkiem Tory. „Razem z nim przeżyliśmy strach i niepokój aż do końca wojny. Nasze życie wisiało na włosku“.

Tyfus i ocalenie Maniusia

Całą rodzinę Markiewiczów zaatakował tyfus. Prawdopodobnie przywieźli go mieszkający w ich domu przesiedleńcy z Rosji, których hitlerowcy cofając się wywozili do Niemiec. Wywieszona tabliczka na domu, że tutaj jest tyfus, odstraszała Niemców od „odwiedzin“. Chorymi opiekowała się dr Ejnik ze szpitala w Święcianach. Ojciec długo nie poddawał się chorobie, jednak na święto Trzech Króli zmarł. Mama czuwała przy umierającym. Pochówku według obrządku katolickiego dokonali bracia matki – Antoni i Józef oraz ksiądz. Pozostali byli chorzy. „Front się zbliżał. Coraz częściej słyszeliśmy wybuchy pocisków. Nad wsią również przelatywały ze świstem pociski. Dom doktorstwa Ejników został spalony, więc cała rodzina zamieszkała u nas. Często wspólnie gromadziliśmy się w naszej murowanej stodole, gdzie spędzaliśmy po kilka dni i nocy. Tu było bezpieczniej niż w domu. Pewnego razu nagle uchyliły się wrota stodoły, weszło kilku niemieckich żołnierzy. Zaczęli zaglądać do wszystkich zakamarków. Legitymowano pana Ejnika, kwestionowano pochodzenie jego syna. I nagle wyciągnięto z boksu końskiego naszego Maniusia, był bardzo blady, twarz mu się zmieniła, a Niemcy szarpali go pokrzykując „jude“. Zrewidowali go, w kieszeni miał znaczek orła białego. Wówczas Niemcy zaczęli krzyczeć: „Partizan“. Wszystkim kazano podnieść ręce do góry, grożono bronią. Nagle Jasia i wszyscy obecni osunęli się na kolana, odmawiając Pod Twoja Obronę“.

Pan Ejnik po niemiecku zaczął tłumaczyć, że to ani Żyd, ani partyzant i prosił żołnierzy o rozsądek, o danie spokoju wszystkim i Maniusiowi. I stał się cud. Jeden z Niemców machnął ręką i wszyscy wyszli z naszego dziedzińca. Byli ocaleni, Maniuś też. Przebywał z rodziną Markiewiczów do końca wojny. Wyprowadził się do Wilna. Dalsze losy jego nie są znane.

Pani Irena była naocznym świadkiem bestialstwa „szaulisów“, którzy w Święcianach zamordowali 40 niewinnych Polaków. W całej Ziemi Święciańskiej z rąk sługusów niemieckich zginęło ponad 300 rodaków. Egzekucji na Polakach, na Żydach „szaulisi“ dokonywali w szczególnie okrutny i perfidny sposób. Z pobliskiej wsi spędzili mężczyzn, kazali im wykopać dół, nad którym ich rozstrzelano. W dole jeszcze dobijano żywych. Dół nie został zasypany i dlatego jednemu ze skazańców udało się wydostać spod trupów. Dotarł do domu państwa Markiewiczów. Tutaj rana jego została opatrzona, nakarmiono go i pod osłoną nocy odszedł.

Siostry Irena i Janka zaczęły chodzić do polskiej szkoły w Święcianach, ale w obliczu zagrożenia, jakie w czasie wojny spotykały dzieci polskie, ojciec przerwał naukę córek. Irena wciąż ma przed oczami leżącego przy drodze martwego chłopaka, z papierosem w ręku i butelką wódki. Twarz miał posiniaczoną i okrwawioną. A przecież był to chłopak z bardzo porządnej rodziny – syn organisty, niepijący i niepalący.

Kolejna okupacja

Wojna szła ku końcowi. Za przetrwanie rodziny przy domu dziadków, w sadzie, gdzie był schron, ciocia Zosia postawiła krzyż, który stoi do dziś w ich kochanych Milach.

„Noc minęła spokojnie. W okienkach i przez szpary w drzwiach zobaczyliśmy pierwsze blaski słońca. Cisza. Nagle dźwięki wiadra i łańcucha przy studni. Uchyliliśmy drzwi. Zobaczyliśmy radzieckiego żołnierza oblewającego się zimną wodą. Nastąpił nowy etap życia – kolejna okupacja. Ludzie poszukiwali bliskich, znajomych. Rozpoczęła się kolektywizacja, no i potworna „czystka strany od wragow naroda“.

Matce Jadwidze Markiewiczowej udało się nawiązać kontakt z siostrą Antoniną, która była krawcową i mieszkała w Wilnie. Do jej małego mieszkania ze wspólną kuchnią nieopodal miejskiej elektrowni przyjechały dziewczynki. Współlokatorka sołdatka Tońka miała dużo większy pokój. Matka zaś sama została w kołchozie, bo nie mogła rozstać się ze swoim dobytkiem. Pracowała na swoim, ale wszystkie plony musiała oddawać do kołchozu.

Szyły, uczyły się i śpiewały

Dziewczynki jak tylko mogły pomagały cioci w szyciu. Była to krawcowa wzięta u aktorek, jej klientką była Monika Mironaite. Jednocześnie poszły do szkoły – Piątego Gimnazjum przy ul. Ostrobramskiej. Pamiętają do dziś swoich nauczycieli: Helenę Tarasiewiczową, Aleksandra Jabłońskiego i Ludwika Kuczewskiego. Gdy po 50 latach, a było to w roku 2001, obie klasy „aków“ i „beków“ spotkały się w swej szkole, wspomnieniom nie było końca. „Było wiele uścisków, łez wzruszenia, wspólnych zdjęć, siedziałyśmy w ławkach szkolnych w swoich starych murach. Po maturze siostra moja wstąpiła do Instytutu Nauczycielskiego w Nowej Wilejce, ja zaś na polonistykę”.

Mały pokoik stawał się coraz ciaśniejszy – do Wilna przyjechała na stałe też matka. Ubieganie się cioci o drugi pokoik, w którym i tak ciągle zmieniali się zdemobilizowani lokatorzy, nie powiodło się. Trudno, trzeba było w ciasnocie żyć i pracować. Tym bardziej, że dziewczęta ukończyły studia, a Irena otrzymała pracę w szkole podstawowej w Suderwie.

„Droga do szkoły nie była łatwa. Dojeżdżało się przypadkowym transportem do Bukiszek, a dalej na piechotę. Miały siostry też inne zajęcie dla duszy – powstał polski zespół pieśni i tańca. Kierownik – pan Turowski, akompaniator Garszkówna. Na próby też szło się pieszo. Ale to nie było trudne, odwrotnie, było to lekkie i radosne“ – wspominała pani Irena.

Warunki życiowe nie były jednak tak radosne i gdy została ogłoszona druga repatriacja matka i córki wyruszyły w podróż w nieznane. W roku 1958 opuściły ukochane i niezapomniane Wilno.

Podróż po Polsce, przez Łódź i inne miasta zarzuciła rodzinę do Olsztyna. W Szczytnie byli krewni, którzy bardzo serdecznie przyjęli matkę z dwiema córkami. Już w tym samym roku siostry otrzymały pracę w szkołach olsztyńskich. Pracy nauczycielskiej poświęciły całe swoje życie. „Teraz musimy spisać to, cośmy przeżyli, dla swoich dzieci i wnuków“ – powiadają Irena i Janina.