Jubileusze z goryczą w tle


Trzy jubileusze, fot. wilnoteka
Listopad w Wilnie mijał pod znakiem wielu polskich jubileuszy. Najpierw 55-lecie Polskiego Studia Teatralnego (w ramach VI Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego "Wileńskie Spotkania Sceny Polskiej"), zaraz potem 60-lecie zespołu "Wilia". Ostatniej, listopadowej soboty w Teatrze na Pohulance jubileuszowy maraton zamykał Teatr Polski w Wilnie. Sztuką "Damy i huzary" teatr uczcił stulecie urodzin swojej założycielki i wieloletniej reżyser Ireny Rymowicz, a także 50 rocznicę wystawienia pierwszego spektaklu - również "Dam i huzarów" Aleksandra Fredry. Wydawało się, że tak zacne jubileusze, które zawsze pociągają za sobą wiele energii, emocji, zaangażowania twórców staną się okazją do tzw. nowego otwarcia, budowania nowych relacji. Było wiele emocji i zaangażowania, ale otwarcia i nowych relacji zabrakło.
Trudno ocenić sztukę "Damy i huzary" sprzed 50 lat w wykonaniu Teatru Polskiego w Wilnie, ale sobotnią inscenizację tej komedii autorstwa Aleksandra Fredry można nazwać co najmniej udaną, a przy uwzględnieniu wielu aspektów - wyjątkową dobrą, ba - genialną! Do jakże częstych narzekań krytyków, że "w teatrze zawodowym ostatnio zbyt dużo jest amatorszczyzny..." można dodać: "...tak też niemało jest w teatrze amatorskim profesjonalizmu". Pojęcia i jakość bardzo się przenikają, a teatr pod kierownictwem Ireny Litwinowicz dobitnie to udowodnił.

Tak przy okazji Teatr Polski w Wilnie dowiódł jeszcze jednego. Dzisiaj nie da się fukcjonować bez promocji i reklamy. Jednym z istotnych mankamentów sobotniej imprezy była praktycznie niewidoczna promocja (tzw. wileńska skromność), a w zasadzie jej brak, co znacznie mogło osłabić wysiłek całego zespołu realizatorów. Bo co to będzie, jeśli się nie uda? A przecież się udało!

Warto było obejrzeć tę sztukę, bo to już ... teatr odchodzący (proszę aktorów o wybaczenie). Niewiele zostało teatrów zawodowych (poza sztandarowymi, narodowymi), które silą się na pełnowymiarowe spektakle. To po prostu przestało się opłacać. Koszty ograniczają również ilość wystawień. Duża liczba zaangażowanych aktorów, dekoracje, stroje, cała oprawa. Dzisiaj nawet teatry zawodowe w ramach obniżenia kosztów szukają mniejszych form, stąd taki wysyp monodramatów, teatrów jednego widza - o, przepraszam - aktora itd. Tańsze do realizacji, bardziej mobilne, łatwiejsze do wyjazdu na festiwal, pokaz. Czegóż więc można się spodziewać po teatrach amatorskich o jakże ograniczonych możliwościach finansowych. Na pewno ogromną zasługą udanej, sobotniej realizacji był udział Inki Dowlasz, reżyserki z Krakowa, która już jakiś czas temu "zostawiła serce" w tym zespole. 

Nawet wszystkie "pozdrowienia" po spektaklu były bardziej serdeczne, cieplejsze i zdecydowanie krótsze niż zazwyczaj. Tu jednak Nagroda Nobla dla tego, kto nareszcie wymyśli, a co ważne - zdecyduje się i usankcjonuje - inne zakończenia wileńskich jubileuszy: nieprzegadane i niekończące się sznurem działaczy rwących się do mikrofonu na scenie z "pozdrowieniami". Ta wileńska tradycja, absolutnie nie do opanowania, okazała się też zmorą koncertu 60-lecia "Wilii" i pewnie będzie jeszcze "trzecią częścią" niejednego jubileuszu tego czy innego zespołu.

Co jednak najbardziej uderzyło na wszystkich tych ważnych jubileuszach? Zmartwiła prawie całkowita ignorancja ze strony litewskich władz. Na koncercie zespołu "Wilia" zasiadło dwa tysiące widzów, a sprzedaż biletów zakończono półtora miesiąca przed występem. O koncercie było głośno. "Wilia" to jednak wciąż kultowy zespół wileńskich Polaków. Ale tego absolutnie nie zechcieli zauważyć, usłyszeć i przede wszystkim - wykorzystać - przedstawiciele żadnych litewskich władz. Chwała przynajmniej za list gratulacyjny kancelarii premiera Litwy Algirdasa Butkevičiusa, odczytany przez jednego z zastępców podsekretarza stanu.

Zaproszenie na jubileusz zignorował nawet mer Wilna Remigijus Šimašius. Polacy w Wilnie stanowią około 20 proc. mieszkańców i są podobno "ważną częścią społeczeństwa miasta i Litwy". To w Warszawie na spotkaniu z prezydent Hanną Gronkiewicz-Waltz mer Šimašius przekonywał o swojej trosce o wileńskich Polaków i bił się w piersi, że reorganizacja szkół jest prowadzona oczywiście wyłącznie dla ich dobra. A że na łapu-capu, wbrew prawu i wbrew samym zainteresowanym - o tym już mer Wilna wolał nie mówić. Skuteczniej przekonywać władze Polski o dobrych intencjach i szalonej trosce, a na jubileusz kultowego zespołu wystarczy przysłać swojego społecznego doradcę do spraw polskich. Też z listem, oczywiście. To może już lepiej było pocztą gołębią nadesłać gratulacje, dla większego wrażenia, oczywiście.

Bo jednak o dobre wrażenie walczyć tu można, a wręcz trzeba było. Nie w ramach obowiązków mera, a ze względu na świetną okazję do autopromocji. Skoro tak utyskujemy, że wszystko, co polskie jest w rękach AWPL, to dlaczegoż by nie pokusić się o uwagę dwóch tysięcy mieszkańców Wilna? Zdecydowanie łatwiej machnąć ręką i głośno konstatować, że Polacy nie chcą być lojalnymi obywatelami Litwy, nie chcą się integrować, są zrusyfikowani, "zAWPLinizowani" i jeszcze "coś tam".

Departament Mniejszości Narodowych Litwy, de facto pomyślany jako instytucja bezpośrednio monitorująca działania, m.in. polskich zespołów, też był reprezentowany przez jednego z n-tych zastępców któregos x-wydziału. Oczywiste, że pomysłem litewskich władz jest promowanie rzekomo nowych liderów polskiej społeczności, wystawianie ich w pierwszej linii, ale skoro ktoś nie potrafi nawet przeczytać po polsku nazwiska kierownik zespołu, to może jednak warto dać spokój tej głupawej promocji... Obecność dyrektor departamentu była tu wręcz konieczna, m.in. ze względu na tę "wyciągniętą" dłoń do zgody. Tymczasem pani dyrektor ostentacyjnie ignorująca zaproszenie, tydzień poźniej, na konferencji o prawach językowych mniejszości narodowych, solennie przekonuje, m.in. przedstawiciela Biura Wysokiego Komisarza ONZ ds. Praw Człowieka w Genewie, że mniejszości narodowe są nieodłączną częścią państwa litewskiego, ważnym elementem życia kraju, a ich prawa językowe powinny być koniecznie zagwarantowane... No tak, mogą i powinny.

Tak jak urzędnicy - przynajmniej tacy jak mer Wilna czy dyrektor Departamentu Mniejszości Narodowych - swoją obecnością mogli i powinni okazać szacunek i prawdziwą, a nie udawaną potrzebę kontaktu z polską mniejszością. Na koncert "Wilii" przynajmniej przysłano nudne listy, których w ogóle zabrakło na jubileuszach obu teatrów. Notabene, bardzo nieliczne, społeczne instytucje w Wilnie mogą się poszczycić ciągłością swojej historii, brak przykładów innych zespołów, teatrów, które działają w Wilnie nieprzerwanie od 60, 55 czy 50 lat...

Tę kroplę goryczy wzmacniała też nieobecność przedstawicieli polskich władz. Był to chyba pierwszy jubileusz zacnej "Wilii", na którym nie był reprezentowany Sejm, Senat, Ministerstwo Kultury Najjaśniejszej RP. Oczywiście, najwyższe polskie urzędy reprezentował ambasador i inni przedstawiciele polskiej ambasady w Wilnie. Hm, koncert "Wilii" oglądał nawet ambasador Czech na Litwie. Tak, były i listy...

Po raz pierwszy chyba na jubileuszach "Wilii" i zespołów teatralnych nie przyznano żadnych polskich odznaczeń. O litewskich nie wspomnę. Oj, przepraszam, Fundacja "Pomoc Polakom na Wschodzie" ratowała sytuację, co rusz wywoływano szczęśliwców, by zawiesić na ich piersi medale "Meritus Patriae". Wiadomo, że na Krzyże Załugi trzeba naprawdę zasłużyć. Ale czy przykładowo aktorzy, którzy od 40 lat nieprzerwanie grają na scenie w teatrze amatorskim, których nawet zawodowi reżyserzy oceniają, że mają talent, czyż nie zasłużyli na polskie odznaczenie? Co najmniej kilku osobom należały się wyróżnienia. Dyrektor "Scanoramy", litewscy krytycy filmowi dostają takie odznaczenia za promocję polskiego filmu na Litwie. Warto! Słusznie! Ale przy okazji w dwójnasób się uwidacznia, że Litwin, który powie niech nawet dwa dobre słowa o Polsce, zostanie natychmiast zarzucany brawami i podziękowaniami niż litewski Polak, który poświęci na to trzy czwarte swego życia.

To może efekt sytuacji w powyborczej Polsce. Nowy układ sił, nowe rozdania, gdzie tam myśleć o jakiś koncertach, balach i nagrodach dla litewskich Polaków. Ale czy na pewno jest to tylko i wyłącznie wynik takiej a nie innej obecnej sytuacji w Polsce?

Tym bardziej więc wzruszają takie gesty, jak wystąpienie z życzeniami grona byłej dyrekcji dawnego Pałacu Związku Kolejarzy. Bez mała dziewięćdziesięcioletni staruszek wdrapuje się na scenę, żeby ciepło pogratulować 50 lat istnienia Teatru Polskiego w Wilnie, który kiedyś miał pod swoją pieczą. On pamiętał nie tylko nazwisko dyrektor, ale też w prywatnej rozmowie podkreślał: "Wie pani, ten chłopak, ten huzar (tu pada imię i nazwisko) zawsze był szalenie zdolny. Ja go zawsze uwielbiałem, on tak wzruszał mnie swoją grą. I dzisiaj też".

No tak, ale ta była dyrekcja to przecież Rosjanie i życzenia składali po rosyjsku. Oj, oni to na pewno mieli w tym jakiś ukryty interes, co więcej - na pewno nawet jakieś niecne intencje...?