Imponująca celebracja legend litewskiej koszykówki


Fot. z archiwum Dariusza i Krzysztofa Ławrynowiczów
Legendarni bliźniacy litewskiej koszykówki, Dariusz i Krzysztof Ławrynowiczowie, w imponującym stylu ogłosili zakończenie kariery sportowej.








18 czerwca br. w Avia Solutions Arenie świętowali zakończenie swojej ponad 20-letniej kariery zawodowej. Bracia o polskich korzeniach po raz ostatni wystąpili zawodowo na boisku, grając w pokazowym meczu i gromadząc imponującą drużynę sław koszykówki litewskiej i mnóstwo im kibicujących wielbicieli.

Gośćmi specjalnymi byli weterani litewskiej koszykówki: Arvydas Sabonis, Rimas Kurtinaitis, Valdemaras Chomiczius i inni słynni działacze sportowi. Mecz towarzyski poprowadzili dwaj najsłynniejsi i utytułowani trenerzy litewskiej reprezentacji – Antanas Sireika i Jonas Kazlauskas. To pod ich kierownictwem litewska drużyna koszykówki zdobywała medale mistrzostw Europy i igrzysk olimpijskich. Legendarni trenerzy koszykówki zostali wybrani nieprzypadkowo – dla Ławrynowiczów byli niezwykle ważni na drodze rozwoju zawodowego. Mecz miał też wymiar humanitarny. Część pieniędzy zebranych ze sprzedaży biletów trafiła do dotkniętej wojną Ukrainy.

To podsumowanie działalności sportowej 43-letnich dziś panów Ławrynowiczów stworzyło okazję, aby porozmawiać z nimi o rodzinie, życiu prywatnym i sportowym, o marzeniach, zmieniającej się koszykówce, a także o koszykarskich nadziejach związanych z synami. Czy synowie utalentowanych sportowców pójdą kiedyś w ślady słynnych ojców?

Jako że rozmowa ukaże się w „Kurierze Wileńskim”, polskim magazynie, zacznijmy od korzeni. Płynie w Was polska krew i urodziliście się w Wilnie…

Krzysztof Ławrynowicz: Nigdy nie zaprzeczaliśmy, że jesteśmy Polakami. Razem z bratem czujemy się Polakami urodzonymi na Litwie. Wszyscy dziadkowie i pradziadkowie byli Polakami. Nasza babcia przyjechała tutaj jeszcze przed wojną z Zielonej Góry, zresztą większość rodziny mieszka w Polsce w tym mieście.

Wasze osiągnięcia sportowe sprawiły, że staliście się sławni i nazwisko Ławrynowicz znane jest nie tylko na Litwie. Jakie były początki waszej kariery sportowej?

Dariusz Ławrynowicz: To zawdzięczamy naszej mamie. Ona gdzieś wyczytała, że szkoła sportowa Sarunasa Marciulionisa poszukuje chłopaków do gry w koszykówkę. Mieliśmy wówczas po 13 lat, byliśmy żądni przygód, od razu podchwyciliśmy temat i niemal wprost z ulicy stanęliśmy przed komisją kwalifikacyjną. Byliśmy, po naszemu mówiąc, dłudzy, ciency, wychylaści. Od razu zwrócił na nas uwagę trener Vitoldas Potelunas i… podarował nam buty (bo w tamtych czasach dobre sportowe buty nr 50 były nieosiągalne). Trener zobaczył w nas dobry materiał do koszykówki, a my zafascynowani poszlibyśmy za nim w ogień. Kiedy dostał propozycję trenowania drużyny w Olicie, zabrał nas ze sobą. I tak zaczęliśmy trenować w profesjonalnej drużynie. To był początek naszej profesjonalnej gry.

Dzieciństwo dwóch takich budrysów chyba nie było takie grzeczne? Byliście też nietypowymi nastolatkami, z uwagi choćby na wzrost. Czy to nie przysparzało kłopotów? Jak do Was podchodzili rówieśnicy i jak było w szkole?

K.Ł.: Na pewno mamie nie było łatwo nas ubrać. W latach naszego dorastania takiej rozmiarówki po prostu w sklepach nie było, ale mama radziła sobie jak mogła, szyjąc nam ubrania czy przedłużając je. Co do naszych charakterków, to powiedzielibyśmy tak: w domu w oczach rodziców byliśmy jak aniołki, a poza domem – rozrabiaki. Wiadomo, jak się jest nastolatkiem, jakie pomysły chodzą po głowach. Chcieliśmy być w kompanii kolegów. Pamiętam, jak mieliśmy po 14 lat, rodzice wyjechali gdzieś na trzy dni i po raz pierwszy zostawili nas samych. Kiedy wrócili, sąsiedzi zaczęli narzekać, że była głośna muzyka, pełny dom koleżków bijących jabłka z balkonu… I co na to rodzice? Po prostu nie uwierzyli sąsiadom. W szkole też robiliśmy psikusy. Dzieliliśmy naukę z bratem – ty się nauczysz tego, ja tamtego. I przed nauczycielem występował ten z nas, który był przygotowany w temacie. Byliśmy bardzo podobni do siebie, więc się udawało.

D.Ł.: Ale ogólnie przy rodzicach, przy babci byliśmy bardzo grzeczni, pomagaliśmy w domu, chodziliśmy do kościoła, ogólnie byliśmy lubiani. Kiedy weszliśmy w żywiołowe czasy dorastania, popełniało się też wiele błędów. Sport to wszystko wyprostował. Sport jest ważny w życiu młodego człowieka, szczególnie chłopaka. Uczy odpowiedzialności, lojalności, dyscypliny, koleżeństwa w dobrym stylu, zdrowej rywalizacji. Kształtuje charakter. Sport nam osobiście wiele dał: zahartował, dał zdrowie, dzięki niemu poznaliśmy cały świat.

A który z Was jest starszy, który wyższy?

D.Ł.: Krzysztof jest starszy o 10 minut i dlatego muszę się go słuchać. Jeśli chodzi o wzrost, ja mam 212 cm, a Krzysztof 210 cm, więc tu ja jestem górą i z reguły jestem cięższy o parę kilogramów. W ogóle pochodzimy z wysokiej rodziny. I pradziadkowie, i dziadkowie, tak ze strony mamy, jak i ojca, byli bardzo wysocy. Jeden z pradziadków miał 217 cm. I nasi rodzice nie są niscy: ojciec ma 194 cm, a mama 176 cm.

Nie da się zaprzeczyć, że pomiędzy bliźniakami istnieje specyficzna więź. Nietrudno sobie wyobrazić sytuację, w której od pierwszych chwil życia, poprzez wczesne i późne dzieciństwo, jak również cały okres nastoletniości, jest obok nas ktoś identyczny, kto ma tak samo jak my. Zawsze razem. Wy obaj jesteście razem również w dorosłości. Graliście razem w wielu drużynach. Wyglądacie na bardzo zaprzyjaźnionych i rodzinnych.

K.Ł.: Tak, mamy bardzo dobry kontakt ze sobą. Możemy śmiało powiedzieć, że nigdy jeden drugiemu nie zrobił żadnej krzywdy. Nie ma między nami zazdrości, że któryś jest mądrzejszy, bogatszy, lepszy itp. Jesteśmy jak dwóch w jednej osobie. Nigdy też nie zazdrościliśmy drużyn, w których graliśmy, wyników meczu, liczny koszy…


Na zdjęciu: Daruś I Krzyś na kolanach rodziców. „W domu w oczach rodziców byliśmy jak aniołki, a poza domem – rozrabiaki”, fot. z archiwum Dariusza i Krzysztofa Ławrynowiczów

Zresztą, obaj indywidualnie odnosiliście sukcesy, macie swoje wywalczone medale. Krzysztof to mistrz Europy, złoty medal w 2003 r., srebrny w 2013 i brązowy w 2007. Dariusz to wicemistrz Europy, srebrny medal w 2013 i brązowy w 2007 r.

D.Ł.: Pokochaliśmy koszykówkę z wzajemnością. Odkąd pamiętamy, koszykówka u nas była na wysokim poziomie. Już jako młodzi chłopcy mieliśmy swoich idoli. To byli: Sabonis, Marciulonis, Chomiczus, Kurtinaitis. W 1988 r. na olimpiadzie w Seulu w drużynie, jeszcze wtedy ZSRS, grało tych czterech wspaniałych zawodników.

Wy sami w całej swojej karierze też graliście w wielu najlepszych europejskich klubach. Rozważany był nawet transfer do polskiego Prokomu.

D.Ł.: Jeśli chodzi o Polskę, to w efekcie nic z tego nie wyszło. Ale klubów zaliczyliśmy trochę: włoska Montepaschi Siena, hiszpański Real Madryt, Dynamo Moskwa, CSKA Moskwa, Uniks Kazan, London City Royals, ale też nasze: Alitus, Žalgiris, Lietuvos Rytas, Lietkabelis. W wielu klubach graliśmy razem, jak choćby Royals London czy Sakiai „Vytis”, z którą to drużyną ostatnio wywalczyliśmy mistrzostwo NKL-Vikinglotto.

Które kluby wspominacie najlepiej i dlaczego?

D.Ł.: Wszędzie nam się grało dobrze, bo wszędzie była dobra atmosfera i, co ważne, rodzina była z nami. Ale jeśli mielibyśmy wymienić, to mile wspominamy Montepaschi Siena i Žalgiris Kowno. Klub tworzą zawodnicy i cała ekipa towarzysząca. Najważniejszą osobą w klubie jest zawsze trener. To on jest najważniejszą postacią w całej karierze zawodnika. Bywa nazywany szkoleniowcem, ponieważ odpowiada za rozwój umiejętności sportowca. Trener to też lider, który zaszczepia w innych pasję, wiarę, poczucie misji i optymizmu. Umie pochwalić i skarcić. Dobry trener równa się dobry zawodnik. On najwięcej decyduje o atmosferze w drużynie. Mieliśmy na swojej drodze wielu dobrych trenerów, ale niezapomniani będą Jonas Kazlauskas i Antanas Sireika. Jako doświadczeni koszykarze dobrze też wiemy, że drużyna to przede wszystkim zawodnicy. Wszelkie reklamy, koszulki, najlepsze buty  czy logotypy drużyn nie świadczą jeszcze o koszykówce. Liczą się ludzie, którzy zapewniają fanom widowisko.

Macie już swoje prawie 43 lata, więc jak na zawodowego zawodnika to lata seniora. Jak utrzymujecie formę? Po ostatnim meczu w Avia Solusions Arenie widać, że jest jeszcze w Was moc.

K.Ł.: Mamy młode żony [obaj panowie przytaknęli ze śmiechem]. A tak poważnie, to prowadzimy zdrowy tryb życia. Otulamy się rodziną, co jest bardzo ważne, bo rodzina to podstawa. Bardzo zwracamy uwagę na dietę. Jemy zdrowo, mamy domowe obiadki i smakowitości przygotowywane przez nasze żony. Nie leniuchujemy, udzielamy się w pracach domowych. Staramy się codziennie żyć aktywnie, czy to z kolegami pograć w koszykówkę, czy iść na siłownię, czy na jogę. Żyjemy sportowo. Ile razy tylko mamy czas, uprawiamy sporty z dziećmi. Uczymy ich kozłowania, rzutów i obrony, zarażamy swoją pasją do koszykówki.

Na przestrzeni Waszej kariery zawodowej koszykówka się zmieniła. Jak postrzegacie te zmiany?

D.Ł.: Tak. Wiele się zmieniło. Zmieniła się sama gra i przepisy troszkę się zmieniły, styl grania i całe spojrzenie na koszykówkę. I również to, że liczy się bardziej zespół, niż indywidualności. Niegdyś było tak, że była mniejsza liczba tych wybitnych graczy i oni się wybijali. Dziś zmieniły się poziom przygotowania atletycznego, motorycznego, poziom przygotowania taktycznego. Gra bardzo przyśpieszyła, jest dynamiczniejsza, bardziej fizyczna.

Tworzycie piękne rodziny. Macie piękne żony. Żona Krzysztofa jest Rosjanką (Miss Rosji z 2004 r.), a żona Dariusza to Litwinka. Rodziny są liczne. Krzysztof ma czworo dzieci, Dariusz troje. Macie w sumie pięciu chłopaków. Czy chcielibyście, aby zostali zawodowymi koszykarzami, odnosili sukcesy, jak ich ojcowie?

K.Ł.: Tak jak mówiliśmy, żyjemy w kulcie sportu, zdrowego stylu życia. To chcemy w nich wpoić, bo jak się mówi, czym skorupka za młodu nasiąknie… Ale co oni wybiorą w życiu, kim zostaną, to będzie ich decyzja. Do niczego nie będziemy ich zmuszać. Jedyne, czego pragniemy, to aby wyrośli na porządnych facetów.

Koszykówka to sport kontaktowy, sprzyjający kontuzjom. Jest widowiskowy, ale bardzo ciężki. Jest też bardzo dynamicznym sportem, w którym na boisku nierzadko dochodzi do różnych wypadków. Sami w swojej karierze doświadczyliśmy wielu, więc nasi chłopcy sami wybiorą, czy będą chcieli profesjonalnie grać. Z drugiej strony, gdy zobaczymy w nich potencjał, talent i pasje, to tylko wesprzemy. Nieraz z Darkiem żartujemy, że jakby z każdego z nich czterech (mój najmłodszy jest jeszcze niemowlakiem) wziąć po troszeczku, to może stworzylibyśmy prawdziwego koszykarza…

Wróćmy jeszcze do rodziny Krzysztofa. Pan ma żonę Rosjankę. Jak teraz wygląda kontakt z rodziną żony, w obliczu wojny z Ukrainą?

K.Ł.: Bardzo lubię rodzinę żony. Odwiedzaliśmy ich każdego roku. Dzieci kochają swoich rosyjskich dziadków i ja osobiście mam wielu przyjaciół w Rosji, bo przecież nie każdy Rosjanin jest Putinem. Niestety, to już drugi rok, jak się nie widzieliśmy. Ale cóż. Jest czas wojny i oby szybko się zakończyła.

Oficjalnie zakończyliście karierę i świat przed Wami stoi otworem. Czy zamierzacie mieszkać na Litwie, a może, jak Sabonis, w Hiszpanii?

D.Ł.: Kiedyś, trenując w klubach na Zachodzie, myśleliśmy, żeby może zostać we Włoszech albo i w Hiszpanii, ale nie. Tu, na Litwie, jest nam najlepiej. A świat można zwiedzać podróżując po różnych zakątkach.

Jakie macie plany na przyszłość? Czym zamierzacie się zająć na sportowej emeryturze? Czy myślicie o pracy trenerskiej?

K.Ł.: Ukończyliśmy obaj kierunek trenerski w Akademii Sportowej w Kownie, ale jeszcze nie wiemy, co będziemy robić. Może zajmiemy się trenowaniem młodych talentów. Na razie realizujemy swoje społeczne projekty, mamy swoją markę LawTwins. Organizujemy mityngi koszykarskie, podczas których sprzedajemy koszulki, czapeczki i inne akcesoria koszykarskie. Jesteśmy na Instagramie, mamy sporo followersów. Rozpowszechniamy koszykówkę i przy tym się świetnie bawimy.

Jesteście postrzegani jako dowcipnisie. Macie poczucie humoru i dystans do świata. Lubicie żartować, chociaż patrząc na takich olbrzymów, można czuć respekt. Jesteście najwyższymi koszykarzami bliźniakami na świecie?

D.Ł.: Jest jeszcze jedna para bliźniaków grających w koszykówkę. To Amerykanie, Brook i Robin Lopez, którzy rywalizują z nami. Chcemy się z nimi zmierzyć, ale oni nas ignorują, dając tym jasną odpowiedz, że to my jesteśmy najwyższymi bliźniakami grającymi w kosza na świecie.

Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 26 (77) 02-08/07/2022