Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki: wilnianka Beata o trudach opieki nad chorym mężem


Na zdjęciu: Waldemar, fot. kadr z filmu K. Dębskiej „Tu się żyje”
Były chwile, gdy wydawało nam się, że już będzie lepiej… Ale wtedy życie zadawało nam kolejny cios. Z podwójną siłą.










Wilnianka Beata o trudach opieki nad chorym mężem

– Mąż zdawał sobie sprawę z tego, że operacje kręgosłupa są skomplikowane i mogą prowadzić do paraliżu – wspomina Beata. – Dlatego zawsze mu mówiłam, aby za każdym razem, gdy obudzi się po znieczuleniu, próbował poruszyć palcami. Jeśli poczuje, że się poruszają, to wszystko w porządku. Za którymś razem mąż nie był w stanie poruszyć palcami, nie czuł stóp.

Początek choroby

– Latem 2011 roku Waldek poczuł silne bóle w plecach – wspomina Beata. – Bóle nie ustępowały. Wręcz przeciwnie, z każdym tygodniem się nasilały.

W przychodni publicznej lekarze nie stwierdzili żadnej choroby, a RTG niczego nie wykazało. Zdaniem lekarzy przyczyną bólu mogła być przepuklina kręgosłupa lub wzmożone napięcie mięśniowe. Bóle jednak nie ustawały. Zaniepokojona rodzina zwróciła się do prywatnej kliniki.


Na zdjęciu: Waldemar, fot. kadr z filmu K. Dębskiej „Tu się żyje”

– Tam również badania i RTG początkowo nic jednoznacznie nie wykazały – wspomina Beata. – Jeden z lekarzy, widać bardziej doświadczony, postanowił wykonać RTG kontrastowe. Dopiero ono wykazało guza między kręgami kręgosłupa. Od tego czasu zaczęła się nasza droga przez ciernie.

Waldemar został skierowany do jednego z wileńskich szpitali na dalsze leczenie. Tam początkowo wykonano biopsję, ale ponieważ pobrany materiał nie był wystarczający, wykonano dodatkowo nacięcie, aby pobrać materiał z guza do dalszych badań.

– Wyniki badań zaskoczyły nas wszystkich – wspomina kobieta. – Okazało się, że mój mąż cierpi na rzadką odmianę nowotworu, zwaną struniakiem. To złośliwy guz, który rozwija się w pobliżu kręgosłupa. Przyczyny jego występowania nie są znane.

Szczęśliwa rodzina

Diagnoza była wielkim ciosem dla szczęśliwej dotąd rodziny. Oboje byli zdrowi, wychowywali dwoje dzieci.

– Kiedy poznaliśmy się, oboje byliśmy bardzo młodzi. Ja miałam zaledwie szesnaście lat – wspomina kobieta. – Mieszkałam wówczas we wsi Bukiszki w rejonie wileńskim, a mój mąż przyjeżdżał na wakacje do swojej babci w Bojarach. Poznaliśmy się na jednym z wydarzeń organizowanych przez Ośrodek Kultury. Zostaliśmy parą.

Waldemar był wysportowany, dobrze grał w piłkę nożną, trenował i brał udział w zawodach. Często zabierał Beatę na mecze.

– Waldku, częściej zapraszaj swoją dziewczynę na zawody. Lepiej ci wtedy idzie – żartował trener.

Po trzech latach przyjaźni mimo młodego wieku para się pobrała.


Na zdjęciu: Beata i Waldemar w dniu ślubu, fot. archiwum rodzinne

– Pamiętam, że rodziców Waldka trochę zasmuciła nasza decyzja o małżeństwie. Był ich jedynym synem – wspomina Beata. – Ja natomiast byłam jedną z trzech córek, więc moi rodzice taką decyzją się nie martwili, przeciwnie – bardzo się ucieszyli.

Nowożeńcy zamieszkali w domu rodziców Beaty w Awiżeniach. Wkrótce wybudowali tam własny dom, a po roku przyszedł na świat ich syn.

Waldemar pracował jako lutownik chłodnic w zajezdni autobusowej, Beata – jako szef kuchni w stołówce „Vilija”. Siedem lat później na świat przyszła córka. Rodzina była szczęśliwa, snuła plany na przyszłość.


Na zdjęciu: Beata i Waldemar z dziećmi, fot. archiwum rodzinne

Początek leczenia

Po zdiagnozowaniu struniaka lekarze sporządzili dla Waldemara specjalny plan zabiegów. Ogromny guz owinął się wokół kręgosłupa, przez co utrudnił do niego dostęp. Z każdym dniem stanowił coraz poważniejsze zagrożenie.

– Lekarze zdecydowali się na przeprowadzenie trzech zabiegów operacyjnych – kontynuuje opowieść Beata. – Część guza postanowiono usunąć przez brzuch. Była to najbardziej skomplikowana operacja, ponieważ aby dotrzeć do kręgosłupa, lekarze musieli wniknąć w głąb jelita. Druga część guza miała zostać usunięta przez nacięcie między żebrami, trzecia – poprzez zabieg na plecach.

Operacje wykonano w ciągu trzech miesięcy – po jednej co miesiąc.

– Po tych wszystkich operacjach przez kilka miesięcy było wszystko dobrze – opowiada Beata. Waldek chodził, bóle kręgosłupa jakby ustąpiły. Wydawało się, że leczenie przyniosło rezultat. Wszyscy odczuliśmy wielką ulgę, byliśmy szczęśliwi. Wierzyliśmy, że odtąd wszystko będzie dobrze. Chcieliśmy zapomnieć o chorobie i żyć dalej.


Na zdjęciu: Beata z mężem Waldemarem, fot. archiwum rodzinne

Kolejne operacje

Kilka miesięcy później Waldemar udał się do chirurga, który go operował. Podczas wizyty wykonano badanie kontrolne, aby zobaczyć, jak się goją pooperacyjne rany.

Waldemar i lekarz byli zaskoczeni tym, co zobaczyli – guz wokół kręgosłupa nie tylko nie zniknął, ale się odnowił, poważnie uszkadzając jeden z kręgów kręgosłupa.

Podjęto nową walkę. Zdecydowano się na kolejne operacje.

– W 2013 roku wykonano kolejne operacje – wspomina kobieta. – Wówczas usunięto również uszkodzony kręg i założono na jego miejsce implant. Cały kręgosłup Waldka został również wzmocniony specjalną tytanową konstrukcją.

Niestety nawet tak skomplikowane operacje okazały się bezskuteczne.

– Rok później guz wokół kręgosłupa po raz kolejny się wznowił – opowiada Beata. – Lekarze musieli ponownie operować Waldka. Tym razem jednak dodatkowo musieli wzmocnić umieszczoną tytanową konstrukcję, gdyż okazało się, że guz ją zruszył.

Paraliż

– Waldka zabierano z jednego szpitala do drugiego – wspomina Beata. – Odwiedzałam go codziennie, spędzałam z nim po pół dnia, opiekowałam się nim. Przez drugą połowę dnia zastępowała mnie teściowa.

Jak opowiada Beata, jej mąż zawsze był optymistą. Wierzył, że kuracja przyniesie dobre efekty. Po kolejnej operacji wszystko miało być dobrze. Mąż był pewien, że zacznie dochodzić do siebie, wróci do zdrowia.

Sytuacja jednak całkowicie się zmieniła po operacji w 2014 roku.

– Często rozmawialiśmy o tym, jak bardzo skomplikowane i niebezpieczne są operacje kręgosłupa – dzieli się wspomnieniami kobieta. – Podczas operacji można przecież uszkodzić jakiś nerw czy kręg i przez resztę życia być skazanym na wózek inwalidzki. Tego mój mąż obawiał się najbardziej.

Waldemar dotąd był silnym i energicznym człowiekiem, w młodości aktywnie uprawiał sport. Dlatego, zdaniem kobiety, nie potrafił sobie wyobrazić siebie na wózku inwalidzkim, niewładającego własnym ciałem, zależnym od pomocy innych.

– Zawsze mówiłam mężowi, aby za każdym razem, gdy obudzi się po znieczuleniu, próbował poruszyć palcami. Jeśli poczuje, że się poruszają, to wszystko w porządku. Zawsze tak robił i wszystko było dobrze. Za którymś razem mąż nie był w stanie poruszyć palcami, nie czuł stóp.

To stało się po operacji w 2014 roku. Dzień ten na zawsze pozostanie w pamięci Beaty.

– Kiedy zadzwonił do mnie neurochirurg, byłam w pracy – wspomina kobieta. – Powiedział, że przeprowadził operację Waldka i że mąż jest sparaliżowany. Zamarłam.

Kryzys psychologiczny

– Nie potrafię sobie wyobrazić, jak się czuł Waldek – nie kryje współczucia Beata. – Stało się to, czego najbardziej się obawiał. Paraliż, niezdolność do chodzenia. Naprawdę nie winię za to lekarzy, zrobili wszystko, co mogli. Następnego dnia przeprowadzono jeszcze dekompresję z nadzieją, że uda się rozluźnić nerwy rdzeniowe, ale to nie pomogło. Choroba męża była zbyt poważna.

Jak opowiada Beata, jej mąż przeżywał wówczas głęboki kryzys psychologiczny. Nie dopuszczał myśli o życiu na wózku inwalidzkim.

– Nie chcę, żeby ktokolwiek odwiedzał mnie w szpitalu. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie takiego widział – powtarzał do żony. – Leżę tu w pieluchach, jestem bezwładny, nie mogę nic wokół siebie zrobić. Pozostanę inwalidą do końca życia. Na co komu taki się zda?

Chociaż Beata bardzo przeżywała chorobę męża, z całych sił starała się go wspierać, pocieszać, być obok. W szpitalu Waldemara codziennie odwiedzała również jego matka. Obie kobiety w żadnym wypadku nie chciały go zostawić samego w takim stanie psychicznym.

Jako ostatnią deskę ratunku lekarz zalecił Waldemarowi rehabilitację w klinice przy ulicy Kairiūkščio. Tam właśnie został przetransportowany karetką bezpośrednio ze szpitala.

– W trakcie rehabilitacji wykonywano różne ćwiczenia, masaże, zabiegi – wspomina kobieta. – To dawało nam wszystkim nadzieję, że może kiedyś Waldek będzie w stanie samodzielnie wstać, chodzić i wszystko się jakoś ułoży.

Rehabilitacja niestety nie pomogła. Co więcej, neurochirurg, który odwiedził Waldemara po trzech miesiącach rehabilitacji, zauważył, że zabiegi te przyczyniły się do powiększenia się guza na plecach mężczyzny.

Chemioterapia

– Lekarze odmawiali dalszych operacji. Twierdzili, że stan Waldka jest zbyt poważny, – wspomina Beata. – Ostatnią nadzieją była chemioterapia w Centrum Onkologicznym.

Na sesje chemioterapii można było się udawać bezpośrednio ze szpitala, tak było prościej. Ale Waldemar za żadne skarby nie chciał pozostawać w szpitalu, wolał wracać do domu.

– Codziennie zabierałam męża z domu na chemioterapię – opowiada kobieta. – Ubierałam się sama, ubierałam Waldka, sadzałam go na wózku inwalidzkim, potem pchałam wózek do samochodu i jechaliśmy. Krewni zebrali wtedy pieniądze i kupili nam większy samochód, żebyśmy mogli łatwiej przewozić wózek inwalidzki.

Choroba mężczyzny dotknęła rodzinę również finansowo.

– Straciliśmy wszystko, na co oboje ciężko pracowaliśmy przez całe życie, wszystkie oszczędności – wzdycha kobieta. – Musiałam odejść z pracy, gdyż nie było nas stać na opiekę męża w domu. Pomyślałam, że lepiej będzie, jeśli będę przebywać w pobliżu i zaopiekuję się nim sama.

Waldemar przeszedł 33 sesje chemioterapeutyczne. Nie przyniosły efektów.

– Lekarze nie mogli więcej wykonać zabiegu – opowiada Beata. – Mąż był zbyt slaby, nie wytrzymałby. W ostateczności zalecono mu tak zwaną terapię biologiczną, jakieś pigułki. Ale i one nie pomogły.

W końcu lekarze przyznali, że więcej nie są w stanie w niczym pomóc. Zalecili opiekę paliatywną i środki przeciwbólowe wedle potrzeb.

– Waldek był całkowicie zdruzgotany. Stracił nadzieję. Nie poddano go wówczas żadnemu dalszemu leczeniu, skazano na śmierć w domu. – wspomina kobieta. – Powtarzał, że czuje się jak stary, zużyty mebel, który nikomu na nic się już nie przyda.

Beata jednak się nie poddawała.

– Musi być jakieś wyjście – powtarzała mężowi kobieta. – Znajdziemy pomoc. Nie traćmy nadziei.

Niespodziewana wiadomość o hospicjum

– O hospicjum dowiedziałam się zupełnie przez przypadek – wspomina Beata. – Pamiętam, oglądaliśmy z mężem wiadomości i akurat mówiono o wizycie w hospicjum ówczesnej prezydent Dalii Grybauskaitė. Przy niej stała siostra Michaela (nie znałam jej wtedy) i Aneta, którą widywałam w kościele Kalwarii. Czytała tam Słowo Boże.

Następnej niedzieli po mszy świętej Beata postanowiła podejść do Anety i porozmawiać o hospicjum. Zapytała również o to, czym Aneta zajmuje się w ośrodku.

Aneta opowiedziała o hospicjum, które zapewnia pomoc cierpiącym na choroby onkologiczne i ich rodzinom, i zachęciła Beatę, by ta zwróciła się do ośrodka w sprawie męża. Podała od razu namiary do naczelnej pielęgniarki hospicjum, u której można byłą zasięgnąć więcej informacji.


Na zdjęciu: budynek Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie, fot. archiwum Hospicjum

– Aneto, ile kosztuje pobyt w hospicjum – zapytała nieśmiało Beata. – Tak naprawdę nie mamy dużo pieniędzy, nie wiem, czy będzie nas stać…

Aneta odpowiedziała, że pomoc w hospicjum dla wszystkich pacjentów jest udzielana nieodpłatnie.

– Pomyślałam, że chyba nie usłyszałam lub źle zrozumiałam – wspomina Beata. – Powtórzyłam więc pytanie. Jak to nieodpłatnie? Czy to możliwe?

Aneta jednak zapewniła, że pomoc w hospicjum jest udzielana za darmo i poradziła, bym zwróciła się tam niezwłocznie.

– Wróciłam po mszy do domu jak na skrzydłach. Opowiedziałam o wszystkim mężowi – wspomina Beata. – „Czy zgodziłbyś się?”, pytam, „Waldku, gdybym jutro zadzwoniła do hospicjum, pojechałbyś?”

Waldemar słuchał wszystkiego nieufnie.

– Kto mnie tam przyjmie? – wątpił. – Komu będę tam potrzebny. Do niczego się już nie nadaję.

Beata jednak się nie poddawała.

– Spróbujmy, Waldku, to nasza ostatnia nadzieja – błagała. – A może akurat tam znajdziemy pomoc? Wreszcie, jeśli ci się nie spodoba, zawsze będziesz mógł wrócić do domu.

Po namowach żony Waldemar się zgodził.

Beata niezwłocznie zadzwoniła do hospicjum. Od naczelnej pielęgniarki dowiedziała się, że Waldemar musi zostać skierowany do hospicjum przez lekarza rodzinnego.

– Tak się złożyło, że wtedy nasz lekarz rodzinny miał dyżur – opowiada Beata. – Natychmiast otrzymaliśmy skierowanie. Zadzwoniłam do hospicjum, a tam powiedziano mi, że Waldemar może przyjechać.

Przyjazd do hospicjum

– Poprosiłam, aby do hospicjum Waldka zabrano karetką. Był już leżący – opowiada Beata. – sama nie chciałam go odwozić. Zresztą nie wiedziałabym dokładnie, jak trafić do hospicjum. Bałabym się, że zabłądzę.

Jak wspomina kobieta, powitanie jej męża i jej przez pracowników wileńskiego hospicjum było niezwykłe.

– Kiedy przyjechaliśmy, otoczył nas zespół pracowników hospicjum i przesympatycznych wolontariuszy – wspomina Beata. – Widziałam blask w oczach Waldka, to było zupełnie inne niż dotychczas spojrzenie. Poczuł się ważny, był w centrum uwagi, zmierzono mu temperaturę, ciśnienie. Wszyscy skakali wokół niego.


Na zdjęciu: Waldemar w Hospicjum, fot. kadr z filmu K. Dębskiej „Tu się żyje”

Waldemara zabrano do sali, w której już był inny pacjent o imieniu Wiktor. Mężczyźni szybko się zaprzyjaźnili.

– Tego pierwszego razu wyjechałam z hospicjum z ogromną ulgą, wciąż pamiętam to cudowne uczucie wewnętrznego spokoju – wspomina Beata. – Uświadomiłam sobie, że oddałam męża w najlepsze ręce. Zrobiło mi się tak spokojnie, że łzy same mi leciały z radości. Przez kilka lat żyłam w ciągłym napięciu z powodu choroby Waldka. Ani przez chwilę nie mogłam odetchnąć, a wtedy nagle poczułam się spokojna. Wiedziałam, że będzie czuł się tam bardzo dobrze, wszyscy chcieli mu pomóc.

Pobyt w hospicjum zmienił życie Waldemara i Beaty. Pomógł parze wyjść z zaklętego kręgu zagubienia i rozpaczy.


Na zdjęciu: Waldemar z s. Michaelą, kadr z filmu K. Dębskiej „Tu się żyje”

– Zauważyłam, że w hospicjum stan psychiczny i emocjonalny Waldka od razu się poprawił – wspomina kobieta. – Codziennie doświadczał tam wiele nowych, pozytywnych emocji. Wszystko go interesowało. Miał niezwykły kontakt z personelem hospicyjnym. Czuł się tam jak wśród przyjaciół, z którymi się znał od wielu lat.

Podczas wizyt Beaty w hospicjum jej mąż stale opowiadał o pięknych zabytkowych pomieszczeniach hospicjum, pysznym jedzeniu i doskonałej opiece. Z siostrą Michaelą Waldemar odwiedził kaplicę hospicyjną, tam się pomodlił.

– Siostra Michaela podarowała mi dzwoneczek – opowiadał Waldemar. – Mówi: „Jeśli nikogo nie będzie w pobliżu, zadzwoń, a ktoś zaraz do ciebie przyjdzie”. To ja tam teraz jak król jestem, dzwonię dzwoneczkiem i od razu ktoś do mnie przychodzi – z uśmiechem na twarzy zwierzał się Waldemar.

Beata również poznała siostrę Michaelę, kierowniczkę hospicjum. Kobiety bardzo się zaprzyjaźniły. Siostra często przywoziła Beacie różnego rodzaju pamiątki.

– Siostra Michaela jest dla mnie niczym rodzona siostra – mówi Beata. – To niezwykła osoba. Żyje, by pomagać innym.


Na zdjęciu: Beata z s. Michaelą, fot. archwium rodzinne

Waldemar w hospicjum odżył, wróciły mu apetyt i radość życia. Mężczyzna chętnie nawiązywał znajomości z innymi pacjentami. Zdaniem Beaty wpływ na dobry nastrój męża miało to, że nie czuł nieustannego bólu.

– W hospicjum Waldka często pytano o jego samopoczucie, czy go nic nie boli. – opowiada Beata. – Wszyscy bardzo dbali o to, żeby nie odczuwał bólu. A jeśli go bolało, od razu spieszyli z pomocą. To było niesamowite.

Aby jeszcze bardziej polepszyć samopoczucie Waldemara, wspólnota hospicjum po pewnym czasie zdecydowała się na kolejny niezwykły krok, który zaskoczył zarówno Waldemara, jak i Beatę.

Na ryby do Trok

– Jednym z ulubionych zajęć Waldka od najmłodszych lat było łowienie ryb – wspomina Beata. – Na początku kupił wędkę, a z czasem zaczął kolekcjonować inny sprzęt wędkarski. Kupił też zwykłą gumową łódkę do wędkowania, a potem motorówkę.

Jak mówi Beata, jej mąż tak bardzo kochał to zajęcie, że nieraz wędkował w nocy przed pracą.

– Dlaczego tak się katujesz? – pytała wtedy męża. – Dlaczego się nie wysypiasz? Przecież to męczące!

Mężczyzna tyko się uśmiechał.

– Nie, dla mnie to wcale nie jest męczące – mawiał. – Mnie to sprawia wielką przyjemność. Wcale się nie męczę, wręcz przeciwnie. Może byś pojechała ze mną któregoś razu? Powędkowalibyśmy razem.

Na początku Beata nie dopuszczała nawet takiej myśli.

– Co ty wygadujesz? – mówiła. – W domu małe dzieci, tyle pracy. Mało to mam zajęć, żeby jeszcze z tobą łowić ryby?

Pewnego razu kobieta jednak uległa namowom męża i pojechała z nim na ryby.

– Nie uwierzycie, ale ledwo zarzuciłam wędkę, wyciągnęłam kilogramowego lina! – uśmiecha się Beata. – Byłam naprawdę zaskoczona. Waldek też osłupiał. Od razu przekonałam się, że łowienie ryb naprawdę może być przyjemne i interesujące.

Od tego czasu małżonkowie często wybierali się na ryby razem. Potem kupili namiot i organizowali kilkudniowe wyprawy z dziećmi.

Z wędkowaniem związane były jedne z najpiękniejszych rodzinnych wspomnień.

– Umówiliśmy się na ryby – powiedział Waldemar podczas jednej z wizyt Beaty w hospicjum. – Tylko jeszcze nie wiem dokładnie kiedy.

Beata oniemiała.

– Chyba żartujesz? Przecież jesteś na wózku? Jak będziesz łowił ryby? Kto cię tam zabierze? Z hospicjum?

– Rozmawiałem o tym z siostrą Michaelą. Powiedziała, że mnie zabierze – z uśmiechem na twarzy odpowiedział Waldemar.

Beata nie mogła w to uwierzyć. Poszła więc zapytać o to siostrę Michaelę.

– Tak, umówiliśmy się z Waldkiem na ryby. – potwierdziła siostra Michaela. – Jeśli tego chce, nie widzę żadnych problemów. Jeśli dzięki temu będzie czuł się dobrze, to i ja będę się dobrze czuć.

Tak więc Waldemar, Beata, siostra Michaela i grupa pracowników z hospicjum wybrali się do Trok na ryby. Siostra Michaela również wzięła wędkę.


Na zdjęciu: Waldemar przy łowieniu ryb, kadr z filmu K. Dębskiej „Tu się żyje”

– Wychowałam się z braćmi – odpowiedziała siostra na nieme pytanie Beaty. – Co, myśleliście, że nie umiem łowić ryb?

Wędkowanie przez osobę niepełnosprawną, zakonnicę i pracowników hospicjum przyciągnęło mnóstwo gapiów.

– Wokół nas zebrało się sporo ludzi – wspomina Beata. – Robili nam zdjęcia, pytali, co tu się dzieje. Opowiedzieliśmy, że przywieźliśmy pacjenta z hospicjum na ryby. Troczanie byli zdumieni. Po prostu nie mogli uwierzyć, że takie rzeczy mogą mieć miejsce.

Wyprawa na ryby, podobnie jak tyle razy wcześniej, sprawiła Waldemarowi ogromną radość. Była światłem w jego pełnym cierpienia życiu.

Powrót do domu

W hospicjum stan Waldemara polepszył się na tyle, że mężczyzna zaczął nawet myśleć o powrocie do domu.

– W hospicjum czuję się zdrowo jak mało kto! – mówił do Beaty. – Nie czuję się nawet komfortowo, że tam tkwię. Może zajmuję komuś miejsce?

Ustalono, że Waldemar wróci z hospicjum do domu na miesiąc. Tam rodzina obchodziła urodziny syna, mężczyzna czuł się świetnie, był w dobrym humorze.


Na zdjęciu: s. Michaela odwiedza Waldemara w domu, kadr z filmu K. Dębskiej „Tu się żyje”

– Nie wiem, co mam robić – często mawiał do Beaty. – Chcę być w hospicjum, ale w domu z wami wszystkimi też czuję bardzo dobrze. Chcę być i tu, i tam.

Powrót do hospicjum

Jednak w listopadzie stan Waldemara zaczął się gwałtownie pogarszać, dlatego podjęto decyzję o powrocie do hospicjum.

– Stan męża zaczął się nagle pogarszać – wspomina Beata. Z każdym dniem czuł się coraz gorzej, był coraz słabszy. Jeden z pracowników hospicjum poradził, by nie zwlekać i poprosić księdza o udzielenie sakramentu namaszczania chorych.

W sakramencie namaszczania chorych w hospicjum uczestniczyła cała rodzina Beaty, matka Waldemara, pacjenci hospicjum, którzy znali Waldka, siostra Michaela, zakonnice.

– Waldemar odszedł kilka dni po udzieleniu sakramentu – wspomina Beata. – Śmierć Waldka była dla mnie ogromnym ciosem. Spędziliśmy razem wiele lat, wychowaliśmy dzieci, ani przez chwilę nie odstąpiłam od niego podczas choroby, pomogłam mu przejść przez wszystkie operacje, chemioterapię…


Na zdjęciu: s. Michaela pociesza Beatę, fot. kadr z filmu K. Dębskiej „Tu się żyje”

Chociaż od śmierci Waldemara minęły ponad trzy lata, Beata nie kryje wzruszenia. Wydaje się, że to wszystko wydarzyło się wczoraj.

– Nie wyobrażam sobie, jak bym to wszystko wytrzymała bez pomocy i wsparcia hospicjum – mówi Beata ze łzami w oczach. – Pomoc z hospicjum nadeszła w najtrudniejszym momencie, kiedy lekarze rozkładając ręce, odmawiali dalszego leczenia, kiedy mąż przeżywał głęboki kryzys psychologiczny i nie widział sensu dalszego życia. To jest niewyobrażalne, jak ogromnej pomocy hospicjum udzieliło nie tylko Waldkowi, ale całej naszej rodzinie. Dzięki hospicjum Waldek żył dłużej, co więcej, każdego dnia się uśmiechał, cieszył się z każdego spędzonego w hospicjum dnia. Do tej pory codziennie modlę się za personel hospicjum, bo pomoc i wsparcie, jakiego udziela pacjentom i ich rodzinom, jest nieoceniona. Żadne słowa nie są wystarczające, by móc wyrazić wdzięczność, jaką noszę w sercu.

Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie zapewnia bezpłatną profesjonalną opiekę medyczną i pielęgniarską dzieciom i dorosłym nieuleczalnie chorym na choroby onkologiczne i inne na oddziale stacjonarnym hospicjum oraz w domach pacjentów.

Uprzejmie prosimy o przekazanie 1,2% podatku na rzecz Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie. Więcej informacji

Materiał opublikowany bez skrótów i redakcji.