Hej, w drogę z dzwoneczkami… Święta Bożego Narodzenia na Wileńszczyźnie


"Przeżyłaś już swoje krwawe sny Ziemio, miałaś wszak liczne Wigilie czerwone… Czy już nie dosyć? Biły o Twoją zmarzniętą grudę wichrowych konnic tętenty, zgrzytały ciężkie koła po śniegu, zakłócały ciszę twych nocy szmery i zgrzyty, krzyki i strzały. A przez pola ciche i białe, przez wsie zapadłe i na wpół wymarłe miasta szedł nikły drżący cień - smutek i do każdego okna patrzał łzawymi oczyma… Czy już nie dosyć?” Tak pisała Eugenia Masiejewska o tym, jak dobrze byłoby odrzucić świeże wspomnienia, gdy święta Bożego Narodzenia obchodzić przychodziło na Wileńszczyźnie w mrocznych latach wojny 1914-1920.
"Zapalcie więcej świateł na choince dzieci. Chór głosów srebrnych niech każde mieszkanie rozdzwoni i jasną smugą przebije głuche, zimowe powietrze. Kolęda! Kolęda! Jezu, maleńki drogi Jezu podnieś rączkę tylko, a dźwigniem Ojczyznę i okryjem ją chwałą i szczęściem!" - apelowała Masiejewska w 1922 roku, gdy jeszcze nie tak dawno o Wileńszczyźnie pisano, że „WOLNA!”, lecz "umiera z głodu!". W Poznaniu, Warszawie, Łodzi i innych miastach robiono zbiórki żywności, by przekazać ją do Wilna.

Otrząsała się Wileńszczyzna z ofiar, głodu, zimna i beznadziejności losu oderwania od Ojczyzny. Lata niemieckiej okupacji zostawiły po sobie świeży jeszcze smak wojennego chleba, wypiekanego z dodatkiem mielonych ziemniaków i mączki drzewnej. Bożonarodzeniowe refleksje były wówczas najmocniejsze, bowiem nic tak dobitniej, jak fakt narodzenia bożego, nie kojarzył się z narodzeniem nowej nadziei na lepsze jutro. Na powrót radości i beztroski świątecznego stołu w pobliżu choinki.

Wspomnienia przy wigilijnym stole w połowie lat 20. XX wieku były już przyjemniejsze. A jakże - bez tego wielkiego smutku. Już oswojono się z wolnością i pokojem. Wspomnienia pełne rubasznej gawędy o świętach sprzed lat wojennych. O obyczajach, potrawach i ludzkiej, rodzinnej wesołości. Słuchały dzieci swoich dziadków, jak to dawniej bywało. W niejednym domu przy wigilijnym stole gawędy się snuły, ot, choćby i takie z 1926 roku za Czesławem Jankowskim, Wandą Dobaczewską, Witoldem Rodziewiczem i Marianem Pieciukiewiczem zasłyszane…
* * *
 

"Za moich dziecięcych lat - a i później, później jeszcze - zimą na wsi jeżdżono tak zwanym szydłem" - zaczynał swą gawędę staruszek. "Śniegu bywało, nawali około Bożego Narodzenia, że Boże uchowaj. Drogi pozamiatało, że śladu ich nie ma, a czekajże tu, aż furmanki drogę rozetrą. Przed wioskami wiatr nawiał hurby niesłychane; śniegi powyłaziły ponad płoty, aż nad chaty; z daleka wygląda wioska jak wzgórze śnieżne, z którego tu i ówdzie ulata stożkiem dym z tkwiącego w hurbie śniegu komina. A niech no zadymka uderzy! Nie mówiono zadymka. Był to zwrot za bardzo - jakby to powiedzieć - literacki. Mówiono zamieć, jak mówili ojce i pradziady. A choćby i bez zamieci? Wiatr po polu dobrą śnieżycą kręci, jak diabeł czarownicą. Dzień niemiłosiernie krótki. Drogi, jak się rzekło, haniebnie pozawiewane; po wioskach jedzie się nad płotami, nad strzechami… I wyjeżdżaj tu z domu!"

Dziadek zamyślony przypalał fajeczkę… już się myślami w czas miniony przenosił, a wielkie oczy dzieci z niecierpliwością wpatrując się w dymek tytoniowy i dalszego ciągu wspomnień czekały. 

"Oczywiście jechano szydłem, to jest koń-przed-koń, we dwa albo i trzy konie jeden za drugim. Wyobraźmy sobie sanie kryte, to znaczy z budą na nich, tak zwany z rosyjska wazok (akcent na ostatniej sylabie). Buda sztywna, nieruchoma. Były też naturalnie po dworach i wielkie budy zimowe w pudłem podnoszonym i opuszczanym, familijne. Te się używały rzadziej, choćby tylko dla ich ciężkości. Zaprzężony do takiej budy koń, pierwszy, w hołoblach idący, miał już doprawdy za wiele do roboty. Szydłem we dwa konie nie jechać… Albo trzech i to nie za dużo, a jazda we trzy konie nieporęczna. Zaś z kiepskim furmanem (wyrazu stangret nikt w potocznej mowie nie używał po szlacheckich dworach) nie puszczać się szydłem we trzy konie! 

W pierwszej lepszej wiosce po drodze koń idący przodem w szlejach wspiąwszy się na ogromną hurbę śniegu, schodząc z niej na tamtą stronę, zawróci, licho wie czego, wskoczy po brzuch w śnieg i nuż bić się na wszystkie strony jak ryba w przerębli, drugi koń w szlejach, na niego oczywiście nałazi, przedni wierzga, a tu i cała buda z koniem w hołoblach najeżdża z góry na zady obu koniom, już na dobre waśniącym się i wyrzucającym spod siebie tumany i grudy śniegu. Furman niemiłosiernie długi swój bat już zaplątał w uprząż frontowego, najdalszego konia; buda dla wąskości drogi wjechała jednym płozem na zaspę śnieżną i prawie kładzie się na drugą… konie parskają, furman klnie, buda trzeszczy…. Pani w budzie kurczowo uchwyciła się pana szepcząc: "Pod Twoją Obronę..." zbielałymi ustami, dzieciuków ze dwoje już powypadało z budy na śnieg… Awantura!!! 

A jednak - jeździło się i budą, i budką, i w poręcz, i szydłem, po któż wie jak pozawiewanych drogach, ponad płotami, ponad strzechami wioskowych chat - jeździło się - i jak jeszcze! Na Boże Narodzenie - za dawnych, dawnych lat na wsi wileńskiej - to albo się u siebie w domu miało gości, albo się jechało w gościnę. Mało kto samowtór z żoną w domu usiedział, a choćby z paroma dzieciakami. Coby to był za wigilijny stół o pierwszej gwieździe… na sześć, siedem osób! Co mi to za kucja! Co za Święta!".

Jodłowo-parafinowy zapach snuł się nad stołem i mimo woli wzrok padał na misę z kucją. Dziadek pyknąwszy fajką raz, drugi i przeciągał gawędę, aby wszystkie zmysły dzieci uruchomić powoli. "Małoż to w dalszem lub bliższem sąsiedztwie - krewnych? A choćby i o mil trzy, cztery – albo i sześć! Boże Narodzenie, kucja – toć przecie tradycyjne święto rodzinne. Dzieciakom też należy się rozrywka. Niech spędzą Święta razem: nasze i wasze. Kwestia tylko być może: czy my do was, czy też wy do nas?

- Nie, nie… Wy do nas!
- A broń Boże! Zeszłego roku my byliśmy u was, to tego roku wy wszyscy do nas!
 
Wszyscy, rozumie się, co do nogi. Zabierało się z domu najmniejszego pędraka. Z niańką oczywiście, z niańką. I Franciszek (lokaj) też z państwem pojedzie, bo pomoże służyć u stołu. Łaska była boska, jeśli spod ganku odjeżdżały dwie budy – albo buda i otwarte sanie, nie licząc furmanki, co pojechała przodem z walizami".
* * *
 
"Docierało się do celu podróży już o zapadającym zmierzchu. Z daleka były już dzieci spostrzegwszy oświetlone okna we dworze. To błysną, to zgasną za drzewami sadu, za klombami zataczającymi się po obu stronach wielkiego kręgu przez gankiem…  Zaparskały już konie poczuwszy stajnię. Zasiniały śniegi pokrywające jak okiem sięgnąć pola. Jedzie się, jedzie… już stary Maciej, wiozący stojąc przez całą drogę, gotowi się do palnięcia pierwszy raz z bata… Oto już i minęło się krzyż u rozstajnych dróg…. O, jak od niecierpliwości i uciechy biją coraz mocniej serduszka pod kożuszkami i pledami!
 
- Dzieci!!! Nie wykręcać się! Nie odkrywać się! Dajcie pokój! Prędzej nie przyjedziecie! A to skaranie Boże z Ferdkiem! Maniusiu! Proszę brata nie popychać, bo wypadnie! - głośno strofuje mama". Dzieciaki głowy wstydliwie spuściły, bo to, co dziadek opowiada, ich samych dwie godziny temu dotyczyło, gdy korkociągu dostawały, gdy czuły, że już są blisko celu swojej podróży.

Dziadek uśmiecha się pod wąsem i opowiada dalej: "Światła w oknach coraz już bliższego dworu jakby, doprawdy coraz mocniej błyszczą. Dzieci od nich oderwać oczu nie mogą. Konie parskają coraz częściej.
 
- Będzie drzewko! Będzie drzewko! - wołają dzieci.
- Mamo! Już pali się! Już zapalone! My nigdy nie dojedziemy!...
- Dajcie pokój. Wiecie dobrze, że dopiero po kucji
- A dlaczego w salonie tak światło ?
- Bo goście są.
- To niech Maciej prędzej jedzie.
- Jak ma prędzej jechać, kiedy widzicie, że droga okrutnie zawiana".
* * *
 

Dziadek dłuższą pauzę robił spoglądając na drzewko kolorowe w rogu pokoju. Zadumał się chwilę, pyknął i mówił dalej: „Za dawnych lat, za moich dziecinnych lat, żadne dziecko u nas w Wileńszczyźnie nie znało - choinki. W tem rozumieniu, że ową jodełką wigilijną, całą w świeczkach i błyskotkach, i łakociach nie nazywało się choinką. Nazywano ją drzewkiem. A i o żadnej gwiazdce nie było mowy, w rozumieniu np. ofiarować coś komuś na gwiazdkę albo na gwiazdkę wszelkie porządki robić w domu. Mówiono tak: "Na Boże Narodzenie będą miały dzieci jak zwykle drzewko". Choinka i gwiazdka przybyły do nas… z Królestwa. Spopularyzowały ją u nas warszawskie czasopisma dla dzieci i młodzieży. 

Albo na przykład Święty Mikołaj? Kto o nim kiedy u nas słyszał, w bezpośrednio popowstaniowych czasach? Święty Mikołaj? Ten z dużą, siwą brodą, co to dzieciom przynosi to i owo na gwiazdkę. Nie, panie kochany, Święty Mikołaj to, za przeproszeniem, nie nasz świętyNikołaj… Nikołaj… (znów akcent na ostatniej sylabie). To okrutnie z rosyjska brzmi. Święty Kazimierz… Święty Stanisław… A, to co innego, to nasi święci. Ale Święty Mikołaj? Żadna matka u nas w bezpośrednio popowstaniowych latach, nigdy przenigdy nawet by nie pomyślała wspomnieć dziecku… o Świętym Mikołaju! Św. Mikołaj był u nas, aby się tak dobrze wyrazić - na bojkocie. Może on i dobry święty, niewątpliwie dobry. Ale lepiej było dzieciom nie mówić o Świętym Mikołaju. To coś jakby cerkwią zalatywało.

Obecnie panowie z byłej Kongresówki, a osobliwie z byłej Galicji usiłują zaszczepić nam kult dla Świętego Mikołaja i gorliwie ferytują go na osobliwego choinki patrona[1]. Hmmm! Oporu być nie może. Już nie może być. Ale jeszcze, jeszcze, jeszcze… jakoś niezręcznie nam mu rzec: dingus est intrare do pokoju naszej drobnej dziatwy. Wciąż jeszcze, gdy Święty Mikołaj, choćby nie wiedzieć jak prezentami choinkowymi objuczony, wchodzi do dzieci naszych pokoju, mimo woli może się zdawać, że Aniołkowie, pełniący straż u łóżeczek dzieci naszych, ściągają brwi i podnoszą ręce jakby chciały - protestować i bronić. Lecz niewątpliwie tak to się tylko zdaje… Ot, mało co się człowiekowi wydać może w dziwnie oczarowującą, przesyconą tradycjami, nastrojami, legendami, wspomnieniami… Bożonarodzeniową, wigilijną noc!". 

Z niedowierzaniem kręcą dzieci głową, bo jakże w ich małych główkach pomieścić się może myśl, że Świętego Mikołaja kiedyś nie było? Że ich dziadek i babcia kiedyś nie dostawali prezentów, które z drżącym, dziecinnym serduszkiem tak bardzo one same oczekiwały.
 

Dziadek znów się zadumał… a po chwili, spoglądając na stół, opowiadał dalej: "Kucja to nasz wilja. Od niedawna dopiero, osobliwie na wsi, zaczęto u nas zwać kucję – wilją. Co będzie na wilję? Co u was było na wilję? Przyjdźcie do nas po wilji... Są u nas jeszcze uszy, które do owej wilji, wciąż jeszcze przywyknąć nie mogą. Ale przywykną. Albo nie przywykłszy wcale, słyszeć w ogóle przestaną. A kucja to potrawa od której nazwa wieczerzy… Robiona z jęczmienia, a gdzieniegdzie z pszenicy.

Były tradycyjne potrawy, które stawiano na stół (zasłany oczywiście na sianie!) nie obnosząc ich, jak inne potrawy, gorące. Więc przede wszystkim kisieleczerwony (na soku z żurawin) i biały (blamanż, rodzaj galarety z migdałów, mleka, cukru i kleju rybiego, blanc-manger)[2]… dalej śliżyki suche z makiem i miodem, tudzież gotowana pszenica i gotowany groch, do których podawano sito (woda zaprawiana miodem). W niektórych domach robiono klocki, jęczmienne albo pszenne, zalewane wodą słodzoną z makiem. To był fundament kucji, jej niejako liturgiczna, czy obyczajowa podstawa. W każdy zaś kisiel, w piramidę grochu, w półmisek śliżyków wbity tkwił kawał - opłatka.

Oho! Tego nie wolno było omieszkać. Opłatek był symbolem i niejako znakiem widocznym kucji. Opłatek na wigilijnym stole to, nie przymierzając, jak sztandar na baszcie". Już uśmiech dzieci szczery wdarł się między słowa dziadka, bo ów sztandar na baszcie, zabrzmiał jakoś śmiesznie i wyobraźnia działała.

"Modną było rzeczą zawieszanie u lampy nad stołem gwiazdy, misternie uformowaną z różnokolorowych opłatków. Albo kulę z opłatków nie mniej misternie sklejoną. Ważne było dopilnowanie różnych zasad tradycyjnych. Przede wszystkim nie można było pracować. Gospodyni w kuchni, gotując potrawy wigilijne, zdejmowała łyżką tak zwany nakip i rzucała go w kąt izby dla duchów przodków. Po zasłaniu stołu sianem i przykryciu obrusem wnoszono potrawy. Najstarszy mężczyzna (lub gospodarz) w wiejskich chatach siedział na pokućciu pod obrazem. On zaczynał wieczerzę wznosząc łyżkę z kucją i mówił: "Maroz, maroz, chadzi kućciu jeści!"

Szereg wigilijnych dań otwierał - tradycyjnym obyczajem - śledź. Śledź jak najbardziej simple, ogarnirowany plasterkami gotowanej kartofli i gotowanych buraków. Mało kto śledzie tknął, rezerwując apetyty na większe specjały. Po śledziu szła zupa grzybowa z uszkami. Szacowna, higieniczna, przez wielu lubiona. Po zupie szły gorące ryby. W wielu domach popisywano się szczupakiem pod majonezem. Im większy był, tym lepiej. Wjeżdżał  do jadalni na pradziadowskim półmisku, cały biały od stężałego majonezowego sosu, w pręgach ciemno-malinowego koloru, co dawała galareta odpowiednio spreparowana i zabarwiona.

Po takim wstępie - co Bóg dał z ryb, albo z własnych rzek i jezior, albo dostarczonych do dworu nieraz z dalekich okolic… Więc lin pod szarym sosem z rozenkami i migdałami (ów szary sos był nieodmiennie brunatny, bo innym być nie mógł), leszcz na słomie z sosem pieczarkowym, karpokoń… Albo sielawa. Do zup brano najczęściej stynkę. Po rybach zaczynała się kucja właściwa. Obnoszono śliżyki kisiele (mleko do nich migdałowe). Byli amatorowie potrawy, zaprawdę zbyt już niewybrednej, mianowicie kisielu owsianego, którym, mówiąc nawiasem żywiono się tu i ówdzie w podwileńskich okolicach, gdy podczas okupacji niemieckiej (1914-19) zabrakło na wsi szlachetniejszego niż owies zboża".

Ślinka sama w ustach rosła, gdy dziadek takie smakowitości opisywał: "Obowiązkiem tradycyjnym było, aby choćby tylko skosztować każdą z potraw. Jakże inaczej… właściwej kucji nawet nie wziąć do ust! Zwyczaju podawania w misie ugotowanych na kompot suszonych gruszek i śliwek – nie było. Był to zwyczaj ukraiński".


Że suto zalewano wszelkimi trunkami lubiące pływać rybki wigilijne - o tem i wspominać nie trzeba[3]. A już pod koniec kucji osób dwie, trzy wymykały się niepostrzeżenie do salonu i towarzysko przeszedłszy tam z jadalni zostawało palące się drzewko. Toż dopiero była dla dzieci uciecha nad uciechami ! Tu zjawiały się sprowadzone z Wilna cukierki i bakalie. Wówczas najparadniejszą w Wilnie cukiernię trzymał Bem na ulicy Niemieckiej 1 (obecnie róg Vokieciu 28/Traku 17 - przyp. aut.), w domu, gdzie potem był hotel Sokołowskiego. Po Bemie objął pierwsze w wileńskim cukiernictwie stanowisko d’Amman na rogu Trockiej i Niemieckiej. 

W Wilnie (jak i w Krakowie) bywało, że pod koniec uczty wigilijnej podochocone towarzystwo zaczynało mniej lub więcej chóralnie śpiewać kolędy. Albo rozsiadało się w salonie przy zapalonej choince. Zwyczaju tego u nas na wsi, na dworach, za moich dziecięcych czasów nie było. W ogóle kolęd po salonach nie śpiewano, nawet nie było ich w garderobach panien służących i po czeladniach parobczanych. Kolędy śpiewano na Trzech Króli, co zaczynali objeżdżać dwory i wioski zaraz po Bożym Narodzeniu, albo już pierwszego dnia Świąt. Szopka na obraz i podobieństwo np. warszawskiej była wielką na wsi rzadkością, tak i po miasteczkach. Na Boże Narodzenie śpiewano głównie pobożne pieśni okolicznościowe

Zwyczaj posyłania opłatka nie tylko krewnym, lecz i przyjaciołom był bardzo rozpowszechniony. Powoli zwyczaj ten w dwudziestych latach zanika - a szkoda! Na wstępie do kucji nie załatwiano się z łamaniem opłatkiem, jak z formalnością, którą co rychlej zarzuca za siebie z pobłażliwym półuśmiechem. Przeciwnie, starano się instynktownie przewlec moment uroczysty, czując, że się właśnie w tym momencie odprawia faktyczną, niepozbawioną jakiegoś mistyczno-symbolicznego znaczenia, celebrę duchową wielkiego dorocznego święta. 

Nieraz długo tulono do pierwsi ukochane głowy. I każdy w kraju naszym, kto zżyty był z pokolenia na pokolenie z krajowemi naszymi tradycjami, nie dawał siebie prześcignąć nikomu w weneracji dla opłatka. A przykład, jaki podam, to sędzia Aleksander Kryczyński. Człowiek kochany, rodowity, wysokiego rodu Tatar. Aczkolwiek gorliwy muzułmanin i obserwant, żadnej wilji u siebie we dworze nie przepuścił bez wyprawienia dla służby i dworu akuratnej kucji. Gdy się wszyscy w czeladni zebrali, szedł sam i osobiście z każdym dzielił się opłatkiem. Kiedyż tak będzie, że obejść będzie można całą ziemię z opłatkiem i podać dłoń, jako symbol bez waśni?".

 * * *

Dziesięć lat później (1936) inny dziadek opowiadając o dawnych wileńskich świętach dodawał: "Święty Mikołaj zapanował powszędy, sito w ojczystych swych stronach przez młodych jest zapomniane… Tradycje poniektóre umierają: pędzące, nieustające życie usuwa to, co za pędem jego nadążyć nie może. Trzynaście dań! Ach! Kilku godzin na spożycie ich potrzeba… Któż tedy wie, jakiej dalszej ewolucji ulegnie wieczerza wigilijna? Lecz jakiejkolwiek ulegnie, winno ją coraz bardziej, coraz głębiej nasycać jedno uczucie, uczucie wesela. W ten wieczór zimowy, przy białych opłatkach, gdy gwiazdka zabłyśnie, na wargach wszystkich powinien coraz pełniej rozkwitać uśmiech. Wolni i swobodni, winniśmy święto Bożego Narodzenia witać, jako święto odnowienia duchowego i zwycięskiej radości". 

"A w północ Pasterka! Na Pasterkę zawsze lepiej jechać większą gromadą, ze światłem i śpiewem, bo do takiej kawalkady Zły się nie odważy przystąpić. Wilki włóczą się na drogach i świecą koniom w oczy zielonymi ślepiami, ale w noc wigilijną ich groźba - to tylko czczy pozór". Kiedy tylko dziadek zamyślony filozoficznie spuścił głowę… dzieci odbiegły od stołu, aby resztę wieczoru spędzić na zabawie. I tak przez lata następne, aż same prawić będą przy stole swoim wnukom, to co w głowach zostało z gawęd dziadkowych … 

Oby tego zostawało jak najwięcej. I dodam od siebie, że mam nadzieję, iż nie stanie się raczej tradycją stół świąteczny z butelką napoju „C..a C..a", jak chce w nadmiarze emitowana w TV reklama tego produktu.  

 

[1] Przed pierwszą wojną światową w Królestwie prezenty przynosił dzieciom Św. Józef, a Święty Mikołaj był w Galicji. "Zdaje się, że ze Świętym Mikołajem pogodzili się wszyscy łatwo i szybko. Zdaje się też, że aniołkowie, pełniący straż u łóżeczek dzieci, nie protestują już. Zawszeć to święty i to jeden ze starszych świętych. […] W kwestii tedy gwiazdkowego patrona panuje już we wszystkich dzielnicach Polski zgoda".

[2] "Gotowany pęcak przecedzało się przez sito, aby oddzielić kisielowe mleko. Potem garnek wstawiało się do pieca i mieszało bacianem (kij z charakterystycznym dziobem do mieszania), aby kisiel się nie przypalił. Kisiel burzył się w piecu, a potem rozlewało się go do naczyń i wynosiło na chłód, aby do wieczora skrzepł. Podawało się na stół polany mlekiem z maku. Kisiel był najważniejszy. Bez kisielu to i kucja nie byłaby kucją. Po wilji zostawało go jeszcze w komorze na kilka następnych dni".

[3] "Zasadniczo wódka, napój zbożowy, ma prawa obywatelskie przy wigilijnym stole, jednak nie może jej być ani za mało, ani za wiele, tylko w sam raz".
*    *    *

Ilustracje i fotografie - ze zbiorów Autora.
Waldemar Wołkanowski (Uniwersytet Opolski)  

Komentarze

#1 Przepiękny tekst. Proszę o

Przepiękny tekst. Proszę o ciąg dalszy.

Sposób wyświetlania komentarzy

Wybierz preferowany sposób wyświetlania odpowiedzi i kliknij "Zachowaj ustawienia", by wprowadzić zmiany.