Gorzka racja stanu
Czesława Paczkowska, 21 marca 2011, 10:47
Felicja z Eysymontów Bobrowa, fot. tygodnik.lt
"Tygodnik Wileńszczyzny", 17-23.03.2011, nr 548
18 marca 1921 roku w Rydze został podpisany Traktat pokojowy między Polską a Rosją Sowiecką i Ukrainą, który kończył wojnę polsko-bolszewicką. Zgodnie z tym dokumentem Polska uzyskała ziemie, należące przed III i częściowo II rozbiorem do Rzeczypospolitej, lecz rezygnowała z ziem dawnej RP, położonych na wschód od granicy ustalonej w Rydze.
Podzwonne dla nadberezyńców
– tak można by określić trzytomową powieść Floriana Czarnyszewicza „Nadberezyńcy”, osnutą na tle wydarzeń z lat 1911-1921 w dziejach ludności, zamieszkującej tereny nad rzeką Berezyną. Los autora, pochodzącego z drobnej szlachty zaściankowej z okolic Bobrujska, w wielu przypadkach powtarzał życiowe koleje bohaterów książki, podejmujących nierówną walkę w obronie polskości swojej małej ojczyzny. To właśnie Traktat Ryski ostatecznie zadecydował o jej oddaniu pod władzę Rosji sowieckiej. Znamiennym jest, co zaznacza w posłowiu do ostatniej edycji jej wydawca Maciej Urbanowicz, że ofiarą komunizmu w powieści występuje nie ziemiaństwo, lecz pracowity lud polskich zaścianków, na którego wyzwoleniu rzekomo zależało ideologom nowego ustroju.
Codzienne trudy mieszkańców zaścianka Smolarnia, ich mocne trwanie w wierze i przywiązaniu do tradycji, walka o zachowanie mowy ojczystej i troska o nauczanie dzieci w języku polskim – są przekazane czytelnikowi poprzez autentyczne obrazy i nastroje tamtych czasów. Uciskana przez władze carskie, przeżywająca niespokojny okres wojny i rewolucji, wreszcie ciemiężona przez dyktat nowego ustroju – ludność tej ziemi, niczym potężna puszcza nadberezyńska, trzyma się swych wielowiekowych korzeni. Jej gorące marzenia o przyszłym życiu w wolnej Polsce, obleczone w najpiękniejsze obrazy, jak najcenniejszy skarb przechowywane i pielęgnowane w sercach, legły jednak w gruzach.
Tom drugi „Nadberezyńców” kończy wizytacja pasterska biskupa Łozińskiego i jego znamienne słowa, skierowane do ludności u styku ziem mińsko-mohilewskich mieszkającej: „Dzieci moje, powinniście wytrwać w wierze. Wytrzymajcie aż do końca. Stoicie przed możliwością nowych bolesnych prób i doświadczeń. Tam na wschodzie wisi czarna chmura wielka, dzika, niebezpieczna. Chmura zarazy bezbożnej, rozkładu moralnego, nieprawości; chmura pożogi, mordu, barbarzyństwa. Może ona tu nawrócić. (...) Gorzki to kielich byłby do wypicia, ale nie trzeba rozpaczać; powinniście ten ciężar przyjąć z odwagą, godną prawdziwych chrześcijan”. Jak bowiem trafnie zauważa później Andrzej St. Kowalczyk: „Przez Białoruś przebiega granica między światem normalnym a jakąś koszmarną barbarią, podział ten zresztą ma charakter nie tylko polityczny i cywilizacyjny, lecz również transcendentny”.
Nazywana przez wielu epopeą o zmierzchu polskości, jedną z najważniejszych i najpiękniejszych powieści XX w., „Nadberezyńcy” – mimo całkowitej porażki dążeń jej bohaterów – przemawiają do czytelnika słowami nadziei, każąc wierzyć, iż mimo wszystko, „tam, za Berezyną, wciąż czekają – oni – ich ziemia, lasy, obłoki, trele, mogiły, ruiny chutorów. Kresowy świat istnieje nadal – wbrew politycznym klęskom, jest czymś w rodzaju zakopanego skarbu czekającego na herosa-zdobywcę”. Utwór literacki tym samym w dużej mierze przerasta określone granice, stając się dla nas faktycznie dokumentem dziejowym sprzed stu lat.
Trylogia Floriana Czarnyszewicza kończy się tuż przed podpisaniem Traktatu w Rydze. Główni jej bohaterowie – Stach Bohuszewicz i Kościk Wasilewski wracają do Bobrujska, do stacjonujących tam jeszcze oddziałów polskich. Jak potoczyły się ich dalsze losy – czytelnikowi pozostaje tylko snuć przypuszczenia. Co się stało z zaściankiem Smolarnia i jego mieszkańcami: Piotrowskimi, Sokołowskimi, Zdanowiczami, jak potoczyło się życie pięknej Karusi – na te pytania autor nie daje odpowiedzi. Musiał opuścić na zawsze swoje rodzinne strony: jego nadberezyńska ojczyzna znalazła się w składzie Czerwonego Imperium...
„Zasypany piołunem ślad...”
Natomiast o losach jednej z miliona rodzin tej właśnie szlachty zagrodowej z terenów, które po Traktacie Ryskim znalazły się po „tamtej” stronie granicy, usłyszałam parę lat temu od pani Felicji z Eysymontów Bobrowej.
„Nigdy nie opowiadałam o tym wcześniej, nawet swoim dzieciom. Nie chciałam, by to zaszkodziło ich przyszłości. A tak zawsze marzyłam, by przekazać prawdę o tamtych czasach, o tym, że przecież nad Berezyną, tak samo jak nad Niemnem i Wilią, mieszkali Polacy”. Rozkładając na stole albumy, kopie archiwalnych dokumentów, potwierdzające własność ziemską, świadectwo z senackiego departamentu heraldyki w Petersburgu o nadaniu ojcu tytułu szlacheckiego, pani Felicja przez kilka godzin opowiada historię zwykłej polskiej rodziny kresowej.
Rodzina Eysymontów posiadała na własność niezbyt okazałe, zaledwie 31 dziesięcin i 1776 sążni liczące, grunta rolne uroczyska Hrynica w powiecie (ujeździe) Ihumeńskim guberni mińskiej. Tyle samo mniej więcej wynosiły posiadłości najbliższych sąsiadów, takiej samej szlachty zagrodowej: Uścinowiczów, Nieciowskich, Kowalewskich, Łukaszewiczów, Foktów. Gospodarzyli na roli, a wszystko, co posiadali, pracy rąk własnych zawdzięczali, najmując robotników tylko sezonowo: na sianokosy, żniwa, wykopki.
„Ojciec umiał robić wszystko, prócz gimnazjum skończył bowiem kurs ogrodnictwa, szczególnie zaś miłował się w kwiatach. W mojej dziecięcej pamięci jak przez sen zachowało się świętowanie dożynek: jak to szykowano obfite jadło, na podwórku ustawiano długie stoły, jak śpiewano i tańczono, a dla ojca splatano wianek i uroczyście wkładano na głowę. Ojciec podczas zabawy grał na cymbałach (skonfiskowano je potem podczas „rozkułacziwanija”), mama pięknie śpiewała. Zamożność naszej rodziny nie była wyjątkiem, tak samo żyli sąsiedzi, często spokrewnieni ze sobą. Spotykano się podczas dorocznych odpustów w pobliskich Bohuszewiczach przy kościele, w chórze śpiewała matka, często zabierając tam i dzieci. Kościół w Bohuszewiczach wkrótce potem uległ rozbiórce, zaś w odległej o 8 km Berezynie po prostu został spalony”.
Nowy ustrój, który zapanował na tych terenach po Traktacie Ryskim, w myśl zasady „dzielić wszystkim po równo”, niezwłocznie zabrał się do zaprowadzenia porządku na miarę ideologiczną tego ustroju. Po raz pierwszy Feliksa Eysymonta zabrano do aresztu w 1930 roku. Po dwóch tygodniach wypuszczono do domu z nakazem szykowania się w daleką drogę. Rozkazano nasuszyć sucharów, warzyw i stawić się z koniem, saniami, mając dwie piły, topory, gdyż, jak mówiono, zostanie on wysłany na roboty do lasu. „Ojciec pożegnał się z nami, jak się potem okazało, na zawsze. Razem z nim zabrano wtedy 30 mężczyzn z naszego powiatu. Trzy lata później dostaliśmy wiadomość o losach ojca i jego współtowarzyszy: podróż trwała 3 miesiące, ludzie po drodze umierali z głodu, jedli konie. Przywieziono ich do lasu i kazano: tu budujcie się, tu będziecie mieszkać – to osiedle będzie się nazywało Kotłas. Tam w lesie zbudowali oni baraki i zaczęli pracować na budowie miasta.
A w 1932 roku aresztowano mamę oskarżając ją o zachęcanie ludzi do masowych modłów. Z domu zaś wszystko zabrano, a nas, sześcioro dzieci wraz z babcią, zamknięto w kuchni, do jedzenia nie zostawiając nawet jednego kartofla. Po tygodniu mamę zwolnili z więzienia, chciano ją wywieźć, lecz ponieważ miała tyle małych dzieci, a brata jeszcze piersią karmiła, wypuszczono. Zostawiono nam konia i krowę, pozwolono też wziąć zboże i ziemniaki. Dwa lata później, w maju 1934 roku, kiedy akurat skończyliśmy wszystko sadzić w ogrodzie, przyjechało dużo powozów i powiedziano do mamy: „Eysmoncicha, wychodź z domu, my ciebie rozkułaczamy”.Wtedy u nas zabrano już wszystko; nawet kury wyłapano. Kiedy zabierano krowę, my płakaliśmy na głos, a oni na to: „Cóż my za komuniści jesteśmy, jeżeli ze szczeniętami nie możemy dać rady”.
Mama, widząc to, odeszła od rozumu, chciała skoczyć do studni, a potem biegała po polu i śpiewała. Widząc to płakaliśmy z przerażenia, na szczęście pewna staruszka ją wyleczyła i mama powoli doszła do siebie. Nas wyrzucono z domu, a wszystkie zabudowania i sprzęt gospodarczy oddano do kołchozu. By zdobyć chociaż jakiś kąt na zimę mama odkupiła warzywnię po ziemniakach, krewni pomogli zrobić podłogę, postawić piec. Tak żyliśmy w wiecznym strachu i niepewności o jutrzejszy dzień.
Wkrótce otrzymaliśmy wiadomość od krewnej, że ojciec nasz zmarł śmiercią głodową, ostatnie tygodnie leżał opuchnięty z głodu, a po śmierci nawet nie można było go pogrzebać, wrzucono po prostu do czterometrowej zaspy. Ludzie umierali tam ciągle i nikt ich nie grzebał, na tyle głębokie były tam śniegi. Kotłas zbudowano na ludzkich kościach, są tam i kości mojego ojca, który skończył żywot po trzech latach nieludzkich cierpień. Pamiętam, po przeczytaniu listu klęczeliśmy wieczorem i płacząc modliliśmy się za jego duszę.
Lecz w 1937 roku nadeszły jeszcze straszniejsze czasy. Nocami po okolicy zaczął krążyć czarny samochód, zwany „woronom” i rozpoczęły się masowe aresztowania mężczyzn-Polaków. Wtedy z sąsiedztwa zabrano prawie wszystkich mężczyzn – i jak kamień w wodę. Rodziny gubiły się w domysłach. Dopiero teraz stało się wiadome, że wywieziono ich do lasu i rozstrzelano. Kuropaty pod Mińskiem – to nie jedyne miejsce zbroczone niewinną polską krwią. Również dlatego teraz się mówi, że Polaków nad Berezyną i Dnieprem nie było”.
Kiedy mieszkańców okolicznych zaścianków zaczęto przesiedlać do wsi, chałupę Eysymontów zburzono traktorem; przez pewien czas przyszło schronić się w oborze, z której w grudniu 1940 r. też ich wypędzono – piętno „kułackiej rodziny” usprawiedliwiało wszystko. Jedynie początek wojny uratował od wywózki, gdyż w spisach już figurowało nazwisko rodziny. Po wojnie matka i rodzeństwo postanowili opuścić wciąż niebezpieczne strony rodzinne i szukać schronienia w Wilnie. „To mama uratowała nas, dzieci, od całkowitej zagłady. Była tak niezłomnego ducha, że nie poddała się żadnym dziejowym kataklizmom. Uczyła nas nie zapominać, że jesteśmy Polakami i katolikami. Jak źrenicy oka strzegła dokumentów na ziemię, nie wiem, jak jej to udało się po tylu przeprowadzkach i ucieczkach”.
W żaden sposób nie mogła powstrzymać łez opowiadając bolesne dzieje dalekiego dzieciństwa. „Dlaczego taki los przypadł w udziale nam i wielu innym?” – wciąż dręczy się pytaniem, na które nikt już nie da odpowiedzi.
Pozostając w defensywie
Prorocze słowa biskupa Łozińskiego, skierowane do ludności nadberezyńskiej, niestety, wkrótce się sprawdziły. Miażdżący walec bolszewizmu zgniótł niemal całkowicie kilkusetletni dorobek wielu pokoleń na tych ziemiach. Spustoszył dusze i umysły ludzkie. Wyzuł ze świadomości narodowej, odebrał wiarę.
Po nadberezyńcach, z opóźnieniem o dwudziestolecie, przyszła kolej na tereny naddźwińskie i nadniemeńskie. Wileńszczyznę rozdarto między nowo utworzone republiki sowieckie: ponad 2/3 terytorium przypadło w podziale Białorusi, reszta – Litwie. Historia narodu i państwa, którego granice – tym razem w Jałcie – znów przesunięto na zachód, miała swoją tragiczną powtórkę nad Niemnem i Wilią.
Ze smutkiem należy stwierdzić, iż ostatnie 20-lecie przyniosło na te tereny nie mniej bolesne zmiany. Oto dowiadujemy się, według danych oficjalnego spisu ludności, o „zniknięciu” na Białorusi w ciągu ostatniego dziesięciolecia 100 tys. Polaków, czyli 1/4 obywateli tej narodowości. Dotąd, jak wiadomo, Kościół rzymskokatolicki na Białorusi, gdzie Polacy mogli posługiwać się w nabożeństwach językiem ojczystym, nawet w czasach największych prześladowań, stanowił główną ostoję polskości. „Wielka siła narodu polskiego pozostaje – narodu, w którym jakkolwiek już zatraciła się częściowo mowa przodków, jednak trzyma się świadomość i miłość braterska i mieszka w nim duch” – pisał wspomniany tu F. Czarnyszewicz.
Z początkiem lat 90. ub. wieku proces rusyfikacji, narzucony ludności Białorusi przez władze ZSRS, ustąpił miejsce białorutenizacji tej części społeczeństwa, która określała siebie jako Polaków-katolików. Tzw. demokratyczne siły odrodzenia narodu białoruskiego zaczęły niezwłocznie promować tezę o skatoliczonych Białorusinach – kościelnych Polakach. Przepisywanie historii i dorabianie nowej teorii na potrzebę określonych dążeń politycznych szybko rozwinęły skrzydła i stały się popularne, także na płaszczyźnie wyznaniowej. W miejsce używanego dotąd w nabożeństwach języka polskiego zaczęto pośpiesznie, często bez zgody wiernych, wprowadzać język białoruski. Teoria o tym, że Kościół rzymskokatolicki na Białorusi nie jest Kościołem polskim, lecz powszechnym i powinien utożsamiać się z danym państwem, zyskała aprobatę zarówno jego hierarchów jak i poparcie oficjalnych władz kraju.
Pośpiesznie wprowadzane zmiany szczególnie boleśnie odbiły się w sercach ludzi, wiernie służących Kościołowi na przeciągu wszystkich lat ateizacji. Odgórnie narzucane decyzje, często bez poszanowania ich zdania, a faktycznie wbrew prawom człowieka, były i pozostają niezrozumiałe. Przytoczony na wstępie cytat M. K. Pawlikowskiego o Traktacie Ryskim można sparafrazować szeregiem nowych pytań: „Tylko kto pomyślał o tych rzeszach wiernych, które odważnie i dzielnie bronili świątyń Bożych przed zamknięciem lub rozbiórką; o dzielnych członkach komitetów kościelnych, docierających do Moskwy, by wystarać się o pozwolenie na posługę kapłana; o matkach, potajemnie nauczających dzieci pacierza po polsku? Jak wytłumaczyć staruszce, w latach 60. gorliwie trwającej w modlitwie nawet przed zamkniętymi drzwiami kościoła, że mowa, w której kierowała swe błagania do Pana Boga, dziś szkodzi powszechnemu Kościołowi? Czyżby dlatego niektóre świątynie już „oniemiały”, pozostając bez śpiewu najpiękniejszych pieśni maryjnych, wielkopostnych, bez polskich kolęd?
Rozejm i Traktat Ryski sprzed 90 lat przekreśliły spuściznę Wielkiego Księstwa Litewskiego i historii Rzeczypospolitej wolnych narodów. „Cofnięcie się do nieszczęsnej „linii Curzona” było jeszcze jednym cofnięciem się nie przed obcą kulturą, lecz cofnięciem się kultury łacińskiej przed negacją wszelkiej kultury, przed barbarzyństwem, które umie tylko niszczyć i zabierać, nic w zamian nie dając” – ostrzegał przed laty M. K. Pawlikowski. Dziś ostatni już przyczółek polskości na Wileńszczyźnie z determinacją walczy o polski język i polskie szkoły na Litwie...