Dziennik (nie)straconego czasu [część 4]


Dziennik (nie)straconego czasu, fot. Jovita Jankelaitytė
To autorska kronika sytuacji na świecie i w kraju. Reakcje na statusy z Facebooka, sceny z życia domowej kwarantanny i komentarze polityków. Fakty i ich subiektywna ocena. Z przymrużeniem oka o pandemii, lecz z szacunkiem do zakażonych ofiar. W każdą sobotę wraz z podcastem na portalu Wilnoteka.
 


Dziennik (nie)straconego czasu [część 1]
Dziennik (nie)straconego czasu [część 2]
 
***
Siedzimy na balkonie okryci kocem, który nazwaliśmy „ten z Gry o Tron” i czytamy książki. Jovita delikatnie oparła głowę o framugę okalającą drzwi i wnika w życie Mariny Abramović. Popołudniowe promienie słońca układają się na jej skroniach, a lekko kołysane przez wiatr włosy opadają na policzki. Jej zatopione w zamyśleniu ciało jest bardzo zmysłowe. Nie czytam dalej, osuwam na kolana książkę „Pamięci Pamięci” Marii Stiepanowej i próbuję ukraść każdą sekundę ze sceny przed moimi oczyma. Pies znudzony naszą bezczynnością znalazł schronienie pod nogami krzeseł i zamarł w śnie, który co jakiś czas przerywa trzask zamykanych drzwi samochodowych dobiegający z pobliskiego parkingu. 


***
Aplauz
Czytam informację, apel, żeby zorganizować wybory prezydenckie za pomocą klaskania na balkonach. Każdy kandydat ma ustaloną godzinę, a jego wyborcy wychodzą na balkon i klaszczą. Całość mierzona jest za pomocą „oklaskomierza” z programu „Od przedszkola do Opola” wystawionego w ustalonym punkcie Polski. Wygrywa ten kandydat, który zbierze najgłośniejsze brawa.
Piszę do znajomej z Polski by wyszła na balkon, a gdy potwierdza, zadaję pytanie.
Czy słyszałaś?
Nie, a co? – odpowiada.
Nieważne – dodaję.
„Oklaskomierz” najwyraźniej nie uwzględnia głosowania za granicą.
 
***
Mżawka
Od rana siąpi deszcz. Moja flaga wywieszona na balkonie nasiąka wodą zmieszaną z ulicznym pyłem. Nie przyciąga niczyjej uwagi. Nikt nie dzwoni. Nikt nie pisze. Nikogo nie obraża, ani zachwyca. Nikogo po za mną, gdy co kilkanaście minut wychodzę sprawdzić, czy wciąż idealnie wisi.
 
***
Ciocia przekazuje telefon babci, która jest razem z nią w ogrodzie.  Babcia, próbując pokazać rozkwitające tulipany, przypadkowo się rozłącza, ale podczas kolejnej próby połączenia oglądam morze tulipanów skąpanych w słońcu znajdującym się właśnie w zenicie. Za pomocą kamery zamontowanej w telefonie oprowadzam babcię po naszym mieszkaniu, w którym nigdy nie była. Zatrzymuję kamerę na zdjęciu wiszącym nad czerwonym fotelem obok drzwi balkonowych. Fotografię, którą zrobiłem kilka lat temu w jej domu. Jest nieostra. Portret mężczyzny oświetlony miękkim światłem pochmurnego dnia. Wzruszony mężczyzna patrzy w niewidoczny dla aparatu punkt. Męski i wrażliwy ̶̶– taki był mój dziadek.
 
***
Czuję się zakłopotany. Na Litwie maski ochronne doczekały się swojego festiwalu.
 
***
Wizja
Samochód z imigrantami zakażonymi wirusem zatrzymał się błocie, jak Wermacht w 1939 roku w książce Macieja Parowskiego. Wszystko za sprawą biblijnych deszczy, które zmieniły polskie drogi w bagno. Nie dało się przejechać nawet kilku metrów, chyba możliwa jest jedynie podróż wojskową amfibią, ale już nie możliwa małym rozklekotanym busem z przekroczoną dwukrotnie liczbą pasażerów. Obcy jadący do pracy w mlekiem i miodem płynącej Polsce zostali zamknięci w małym busie pośrodku szczerego pola. Oblani wodą i pozostawieni na pastwę losu i ludności z pobliskiej wsi, którą zobrazowały słowa sołtysa: „Kto wie, jakie choróbsko wiozą te nie-Polaki?”.  I choć nie wiedział, miał rację. Byli to pierwsi i jedyni zarażeni wirusem COVID-19. 
Po dwóch tygodniach biblijny potop ustał, a emigranci zatrzaśnięci wewnątrz auta zdążyli wyzdrowieć. Dotarli do celu i zaczęli pracę w warszawskim dyskoncie. Tak przypadkiem i z pomocą matki natury Polska uratowała świat. A potem już dość jawnie ratuje siebie. Organizuje demokratyczne wybory.
 
Pomiędzy czasem „wirus”, a „prezydent” pojawiam się i ja. W małej  scenie zapisanej kilkoma słowami, w Wilnie oddalonym o 600 km od Warszawy, młoda aktorka spojrzy na mnie i powie: „Już tylko dwa miesiące i będą upragnione wakacje. Teatry ogłoszą przerwę i w końcu odpoczniemy”.
 
***
Nie mówimy
Zaczepiły mnie publikowane na Tweeterze gry słowne, w których to angielskie zwroty są tłumaczone na język polski. Jedne zabawne, inne literackie, parę wulgarnych i przesadzonych, ale większość dotykających doświadczenia prawdziwości. Trudno zaprzeczyć, że tak nie mówimy, że nie tak to pamiętamy ze szkoły. Dopisuję post „In Wileńszczyzna we don't say I don’t understand, we say Nie rozbieram się, and i think it's beautiful”.
 

***
Ostatnio
Odwiedziliśmy restauracje: wołowina duszona w czerwonym winie podawana ze szparagami z nutą wielobarwnego smaku szafranu. Tańczyliśmy Lindy Hop. Byliśmy w kinie, niesamowity film, o którym dyskutowaliśmy cały wieczór. Kąpaliśmy się w jeziorze, później ja poszedłem do baru na piwo, a Jovita odwiedziła siłownię, gdzie trenerka personalna dała jej niezły wycisk. Siedzieliśmy w tybetańskiej świątyni, medytując. Rzucaliśmy frisby naszemu psu. I byliśmy nawet na koncercie Lady Gagi. Niesamowite ile może się zmieścić w kilkudziesięciu metrach kwadratowych mieszkania.
 

***
Jovita bierze udział w ultramaratonie. Ogląda serial „Dom z papieru” i  w niecałe trzy dni przebiega przez kilka sezonów. Podczas porannej kawy opowiada perypetie bohaterów. Kilkadziesiąt godzin fabuły zamyka w czasie wypicia połowy kubka czarnej kawy.
Wracam do pisania dziennika, wyciskam esencję z kilkuset godzin obserwacji do objętości całej szklanki.
 
***
Czarno na białym
Nie mogę zasnąć. Mija godzina za godziną. Próbuję wyciszyć organizm, uspokoić myśli. Udaje się, a ostatni obraz przed zaśnięciem to fotografia, którą zrobił Bruce Davidson w latach 60. Twarz czarnoskórego chłopca, wymazana białą farbą. W zestawieniu biało na czarnym widoczny napis wydziergany palcem na czole „VOTE”. Zanim zasnę, ta twarz zmienia rysy i zaczyna przypominać moją. Stoję samotnie z białą maską z widocznym na czole napisem „WYBORY”.
 
***
Nie mogę przestać myśleć o kobietach spotkanych przypadkiem, w tym samym czasie i odległości kilkudziesięciu metrów. 
Jedna idąca w poszukiwaniu straconego czasu, druga pozbawiona nawet tego. Z pustym spojrzeniem, które nie obserwuje niczego. Jakby ktoś wyrwał duszę z jej ciała, a marną pozostałość posadził na ławce. Wystawił na „patrzenie”, niczym rzeźbę z podpisem „nicość”. Badam detale jej ubioru, rysy twarzy, próbując odtworzyć to, czego nigdy nie zrozumiem. Druga kobieta, kilkanaście lat starsza o postawie ciała brutalnie skierowanej ku ziemi, jakby wyszukującej pęknięć w asfalcie. Idzie powoli i długo z doklejonymi do pleców torbami i wózkiem, który służy za przyczepę mieszczącą dobytek życia, bądź dzisiejszą zdobycz. A przejście dla pieszych na skrzyżowaniu przy ulicy Kalwaryjskiej i Alei Konstytucji staje się barykadą dla próbujących przejechać samochodów. Pokonuje skrzyżowanie, zataczając pętle, by znaleźć się w punkcie wyjścia i rozpocząć przeprawę na nowo. Wtedy pies Becket, który zbadał już całość trawnika, wąchając i obsikując każde źdźbło pobliskiej trawy, spogląda na mnie i podejmuje decyzję, by iść dalej. Idziemy, zabierając we wspomnieniu kilkanaście minut życia osób, których nigdy naprawdę nie poznamy.