Duchy nie dają się przebłagać
Jedwabne to właściwie przykład. Punkt na mapie wielu podobnych zbrodni na tle antysemickim, których w czasie II wojny światowej – z różnych względów – dopuszczali się nie tylko naziści. Mimo upływu lat, te wydarzenia wciąż są bolesną raną dla wielu narodów – przede wszystkim tych zamieszkujących Europę Środkową i Wschodnią. Wiedzą o tym Polacy, których rodacy w Jedwabnem czy Radziłowie spalili żywcem po kilkuset swoich żydowskich sąsiadów, zamykając ich w miejscowych stodołach. Wiedzą o tym również Litwini, których przodkowie w czasie II wojny światowej pomagali organizować masowe egzekucje Żydów, niekiedy biorąc w nich bardziej bezpośredni udział.
Właśnie do tych czarnych kart historii naszych narodów coraz częściej sięgają twórcy, szukający odpowiedzi na pytanie o banalność zła i współodpowiedzialność za zbrodnie. Najgłośniejszym teatralnym przykładem z ostatnich lat jest niewątpliwie sztuka polskiego dramatopisarza Tadeusza Słobodzianka „Nasza klasa”, którą swoją prapremierę miała w 2009 roku w Londynie. Od tamtej pory jest najczęściej wystawianym na świecie polskim dramatem. Pokazywana była m.in. w Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, Hiszpanii, Włoszech, Czechach i Węgrzech, a także w Brazylii, Szwecji i Izraelu. W 2013 roku sięgnęła po nią Yana Ross, tworząc jedno z najważniejszych i najgoręcej dyskutowanych przedstawień ówczesnego sezonu na Litwie. Dwa lata później tekst wystawił w Norwegii Oskaras Koršunovas, który teraz powraca z nim na deski Teatru Dramatycznego w Kłajpedzie.
Akcja „Naszej klasy” obejmuje prawie siedemdziesiąt lat burzliwej historii XX wieku. Bohaterami dramatu są polscy i żydowscy uczniowie przedwojennej szkoły w miasteczku przypominającym Jedwabne na Podlasiu. Tekst podzielony na 20 lekcji pozwala prześledzić ich historie od czasu nauki i szkolnych przyjaźni z końca lat dwudziestych, poprzez rodzące się na tle nienawiści narodowej antagonizmy, które z czasem przeradzają się w akty agresji i doprowadzają do bestialskiej zbrodni. Obserwujemy także powojenne losy bohaterów, którzy przeżyli i na różne sposoby próbowali sobie ułożyć życie naznaczone pięknem tragedii.
Od początku spektaklu wiemy, że mamy do czynienia z umarłymi. W ciemnoszarych ławkach, które przypominają bardziej te z sali sądowej niż klasy szkolnej (scenografia Gintarasa Makarevičiusa) siedzi 10 naturalnej wielkości lalek uczniów. Wszystkie ubrane są w podobne, czarno-szare mundurki, żadna z nich nie ma twarzy, jakby zakryte zostały trupimi maskami. W tle na projekcji wideo w kolumnach spadają podobnie wyglądające postaci dzieci – niczym deszcz mężczyzn w melonikach z obrazu René Magritte’a. Ta ich anonimowość znika, kiedy na scenę wchodzą aktorzy i zaczynają animować lalki. Każda przedstawia się: mówi swoje imię, opowiada o pracy rodziców i o swoich marzeniach. Dzieci zaczynają nabierać indywidualnych cech, widać, kto kogo lubi, kto komu dokucza. Rytm ich szkolnego życia wyznaczany jest przez śpiewane piosenki, recytowane wierszyki i odmawiane modlitwy.
Dzieci potrafią być okrutne, a ich zachowania odzwierciedlają panujące w latach trzydziestych w Polsce nastroje społeczne. Pojawiają się getta ławkowe, wyzwiska, akty agresji. Dokonywane przez dzieci – odsłaniają swój absurd. Są bowiem bezmyślnym kopiowaniem zachowań dorosłych i tego, czym wówczas żyła ulica. Wspólnota klasy powoli zaczyna pękać i rozpadać się na dwie części: polskich nacjonalistów i Żydów coraz bardziej ostentacyjnie sympatyzujących z komunizmem. Wraz z upływem czasu koledzy z kasy tracą niewinność: symbolizujące ją lalki zostają złożone w jednej z tylnych ławek. Dochodzi do coraz okrutniejszych zachowań: mordy, tortury, gwałty stają się czymś normalnym, nikt już nie ma skrupułów – nawet przed kolegami czy koleżankami z klasy. Wszystko nabiera tempa, jakby nic nie mogło zatrzymać raz puszczonej raz w ruch spirali nienawiści.
Koršunovas ufa tekstowi Słobodzianka i pokornie za nim podąża. W jego spektaklu nie ma efektownych rozwiązań scenicznych ani pomysłowych trików teatralnych. Wszystko odbywa się właściwie w jednej przestrzeni i oparte jest wyłacznie na aktorach, a właściwie na snutych przez nich opowieściach. Tekstu nie tworzą dialogi, a raczej relacje z już odbytych rozmów i wydarzeń. Aktorzy panują nad emocjami swoich postaci, opowiadając o wszystkim zwięźle i bez popadania w histerię. To podkreśla, że mamy do czynienia ze świadectwami już przetrawionymi, ale ta pozorna obojętność tylko zwiększa moc przekazu. Scena dała duchom prawo głosu – teraz odgrywają przed nami swój teatr śmierci, gnębiąc swoich oprawców i wciąż nie zaznając ukojenia.
Jednak w tym dramacie katów i ofiar role nie są jasno podzielone. Raz skrzywdzony, mści się okrutnie na innych, a ten, który kiedyś był oprawcą, sam doświadcza zła. Są i tacy, którzy próbują pomagać: Władek ukrywa w swoim domu Rachelkę, a Zocha przyjmuje Menachema. Oboje nie robią tego jednak bezinteresownie: kieruje nimi uczucie – ale bardziej egoistyczna miłość niż szczere współczucie. To ostatnie okazuje się zbyt słabym motywatorem do działania. „Co miałem robić? Wszyscy patrzyli. Było mi jej żal” – mówi Rysiek o Dorze, która razem z innymi Żydami została poniżona i zmuszona do pielenia bruku na miejskim placu. Ten sam Rysiek, który podkochiwał się w niej w szkole, a potem bezczynnie patrzył, jak razem z dzieckiem spłonęła w stodole.
Słobodzianek, a za nim Koršunovas, nie rzuca jednak łatwych oskarżeń. Jednemu z bohaterów, Menachemowi, aktorowi i kobieciarzowi, udaje się przeżyć wojnę. Aby zarobić, wchodzi w struktury peerelowskiej służby bezpieczeństwa i zaczyna prowadzić brutalne śledztwo przeciw swoim kolegom. Jego historia nie pozwala jednoznacznie oceniać postaw ani tym bardziej uogólniać ich na cały naród. Winni i ofiary są po każdej ze stron – zdają się mówić twórcy spektaklu.
I to właśnie sprawia, że wystawiane na Litwie przedstawienie na podstawie dramatu polskiego autora jest swoistym lustrem podstawionym tutejszej społeczności. Zakładając, że historia dotyczy wyłącznie Jedwabnego, łatwo odsunąć od siebie wszelkie poczucie winy. Koršunovas unika takiej interpretacji, nadając „Naszej klasie” bardziej uniwersalny wymiar. To spektakl o zbiorowej winie i złu, które nie pozwalają o sobie zapomnieć. Duchy pomordowanych uporczywie wracają na scenę, nie dając się przebłagać i zakłócając spokój. Inaczej niż w „Umarłej klasie” Tadeusza Kantora, do której swoim dramatem nawiązuje Słobodzianek, tutaj wszyscy chcą wyrzucić je z pamięci. To także spektakl o niewygodnej prawdzie, której nikt nie chce słuchać.
Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że „Nasza klasa” Słobodzianka to jeden z najważniejszych tekstów literackich (nie tylko teatralnych) ostatnich lat. I dlatego zasługuje na to, aby go grać uczciwie: nie tyle jako historię Polaków i Żydów, co jako dramat o sąsiadach, którzy pewnego dnia dali się zaślepić nienawiści. Dzięki temu ta historia będzie żyła i pomoże uporać się z demonami własnego narodu. Koršnunovas wskazał Litwinom kierunek i sposób, w jaki można to zrobić – może teraz kolej na to, aby sami przyjrzeli się swojej klasie?