Dorota Segda: Faustynę noszę w sercu
Lubi Pani szermierkę?
Prawdę powiedziawszy, w szkole teatralnej to był jedyny przedmiot, którego nie lubiłam. Pewnie dlatego, że mieliśmy strasznie stare, brudne maski i kamizelki, a to sprzęt do treningu obowiązkowy, bo inaczej można sobie zrobić krzywdę. Ale oczywiście wiem, dlaczego pan pyta. Mój dziadek, Władysław Segda, był przed wojną dwukrotnym medalistą olimpijskim w tej dyscyplinie [w Amsterdamie w 1928 r. i w Los Angeles w 1932 r. – przyp. red.]. Często nie chodziłam na zajęcia z szermierki, ale i tak miałam piątkę, chyba za samo nazwisko. Raz w życiu mi się zdarzyło mieć takie fory. Później jeszcze w serialu grałam trenerkę szermierki. Tak naprawdę, dopiero wtedy sobie trochę poćwiczyłam, ale też nie złapałam bakcyla.
Dziadek zmarł w Wielkiej Brytanii w 1994 r.
Kiedy oglądam zdjęcia z 1937 r. i patrzę na tego czterdziestoparoletniego człowieka, który jeszcze nie wie, że za dwa lata wyjedzie z kraju na zawsze i będzie żył drugie tyle w kraju, którego języka na razie nawet nie zna, to sobie myślę, jak dramatyczne losy przetoczyły się przez moją rodzinę, przed wojną bardzo szczęśliwą. Gdy wybuchła, mój tata miał siedem lat, jego siostra kilka więcej. Dziadek był oficerem, majorem żandarmerii. Po wojnie jego powrót do Polski był niemożliwy. W Anglii musiał szukać zawodu, bo nie miał z czego żyć. Wiem, że trudnił się kuśnierstwem. Przysyłał mojemu tacie prawdziwe skórzane piłki, które w latach 40. były rzadkością. Nie było mu tam łatwo, a tu w dramatycznej sytuacji została babcia. Musiała sama utrzymywać dzieci. Ubrania szyła im z mundurów. A potem pewne decyzje ze strony dziadka zostały podjęte na zawsze i poznać go nie było mi dane, czego bardzo żałuję. Tym bardziej że podejrzewam występowanie u siebie wielu jego cech.
Pewnie upór w dążeniu do celu. Podobno Pani już jako mała dziewczynka rozpaczała, że nie zagrała Nel w ekranizacji „W pustyni i w puszczy”…
Nie mogłam jej zagrać, bo byłam za młoda. Ta rola była tylko w marzeniach. Moi rodzice nie zajmowali się wysyłaniem dziecka na zdjęcia próbne. To było zupełnie poza moim zasięgiem.
Dorota Segda (ur. 1966) – aktorka teatralna, filmowa i telewizyjna, profesor sztuk teatralnych, nauczyciel akademicki Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, od 2016 r. rektorka tej uczelni. Największą popularność przyniosła jej tytułowa rola w filmie „Faustyna” (1994) Jerzego Łukaszewicza, a także role w filmie „Tato” (1995) i popularnym serialu telewizyjnym „Na dobre i na złe”, fot. Dariusz Senkowski
Ale już wtedy chciała Pani być aktorką?
Nel uruchomiła zapalnik. W liceum znalazłam się w klasie biologiczno-chemicznej, przeznaczona na medycynę. Zupełnie absurdalnie, bo zawsze miałam zacięcie bardzo humanistyczne. To było dobre krakowskie liceum, tzw. Sobek. W pierwszym miesiącu, może nawet tygodniu zajęć, wychowawczyni przyniosła ankiety, trzeba było napisać, jaki zawód chce się w życiu wykonywać. Po namyśle napisałam „aktorka” – i odkryłam inny świat. Chyba wtedy po raz pierwszy zadałam sobie to pytanie i na nie odpowiedziałam. W mojej klasie, z której wyszło 25 lekarzy, zostałam tylko dla towarzystwa. Miałam wspaniałych kolegów, można było z nimi konie kraść i dyskutować o wszystkim. Przyjaźnimy się całe życie.
Wyobraża sobie Pani, że robiłaby w życiu coś innego?
Trudno mi to sobie wyobrazić, to kawał mojego życia. To nie jest tylko zawód, a jeszcze, od kiedy go uczę, od kiedy prowadzę uczelnię teatralną, jestem mu oddana prawie bez reszty. Nie wyobrażam sobie, żebym mogła uczyć, nie grając, że miałby to być jakiś mój zapomniany fach. To jest dla mnie niezwykle ważne, iż studenci widzą, że ja też każdego dnia muszę iść do teatru i na nowo się sprawdzić. To pokazuje im, na czym polega ta profesja, że to nie jest coś do zrobienia raz i można odcinać kupony. Człowiek musi się poświęcić temu od rana do wieczora, siedem dni w tygodniu. Nie wyobrażam sobie robienia tego bez pasji.
Jedną z najsłynniejszych ról filmowych Doroty Segdy jest Faustyna Kowalska w filmie „Faustyna” z 1994 r. Na zdjęciu: w scenie z Tomaszem Budytą grającym księdza spowiednika. Dorota Segda obecnie jest także członkinią zespołu Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie, fot. AFA PIXX/Krzysztof Wellman/PAP
Występowała Pani też w Wilnie, jakie ma z nim skojarzenia?
Byłam raz, z „Weselem” Andrzeja Wajdy. Bardzo dawno, to musiał być rok 1992. Świeciło słońce, było zimno i pięknie, bardzo romantycznie. Zobaczyłam wtedy obrazek, który mi na zawsze utkwił w pamięci. Szukaliśmy domu, w którym mieszkał Adam Mickiewicz. Weszliśmy na takie rozburzone podwórko, stały jakieś baraki, a na ścianie nad tym barakami ktoś wysmarował kredą: „Słowacki”.
A myślałem, że Wilno musi się Pani kojarzyć ze św. Faustyną i obrazem Jezusa Miłosiernego…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam o istnieniu Faustyny. To był czas, gdy ona nie była jeszcze w Polsce osobą szerzej znaną. Jan Paweł II dopiero zaczynał szerzyć jej kult. Moja babcia, praktykująca katoliczka, wiedziała, kim była, ale wiele osób o niej nie słyszało.
Tymczasem kilka lat później zagrała ją Pani w filmie Jerzego Łukaszewicza i dla wielu ludzi Faustyna już na zawsze mieć będzie Pani twarz.
To była rola absolutnie last minute. Śmieję się, że chyba tak miało być. Odkąd wyprowadziłam się od rodziców, pierwszy raz miałam w mieszkaniu telefon, dziwnie to dzisiaj brzmi. Kupiłam sobie taki z automatyczną sekretarką. Nagle usłyszałam wiadomość, że jestem proszona, by się skontaktować w sprawie zdjęć do filmu „Faustyna”. A ponieważ nie umiałam tej sekretarki obsługiwać, wiadomość mi się wykasowała. Mało brakowało, abym nie oddzwoniła i Faustyny nie zagrała.
Po otrzymaniu roli zaczęła Pani ją odkrywać?
Kiedy się sprecyzowało, że za moment zaczynają się zdjęcia, dowiadywałam się wszystkiego. Pojechałam do Łagiewnik, do klasztoru, gdzie zostałam przez siostry przyjęta… lodowato. Jakoś nie wierzyły, że młoda aktorka może podołać takiej roli, misji zagrania Faustyny. Ale muszę powiedzieć, że to były tylko pierwsze lody, które przełamałyśmy. Potem mnie pokochały.
Ponoć w Łagiewnikach urzekła Panią uśmiechem siostra furtianka.
Tak, była taka siostra. Miała w sobie światło i była śliczna. Pamiętam do dzisiaj jej oczy. Ona mnie niosła, inspirowała w tej roli, którą przecież trzeba było objąć sercem i intuicją.
Film ma piękne zdjęcia, acz po latach widać, jak skromną jest produkcją. Ogląda się go przede wszystkim dla Pani, bo stworzyła Pani kreację absolutnie niezwykłą, niezapomnianą. Światło bije od Pani z ekranu cały czas.
Bardzo mi miło. To był niezwykle intensywny czas, czuliśmy, że nas też coś rozświetliło. Wielka w tym zasługa Jerzego Łukaszewicza, wybitnego operatora, który ten film reżyserował i w niego wierzył. Film powstał w błyskawicznym tempie. Zdjęcia były na wschodzie Polski, Siemiatycze udawały Wilno. Film był zrobiony za takie grosze, że nie byłoby nas stać kręcić go w Wilnie. Ja właściwie pisałam scenariusz z dnia na dzień. Znajdowałam w „Dzienniczku” Faustyny fragmenty, które wydawały mi się ważne dla każdego, nawet niekoniecznie dla osoby wierzącej. Wokół nich budowaliśmy sceny. Filmy kręciło się jeszcze na taśmie. Mieliśmy jej tak strasznie mało, że były ujęcia, które w ogóle nie mogły mieć dubla, co wydaje się nie do pojęcia. Niczego nie można było skorygować. Tych taśm nie było gdzie wywołać i obejrzeć. W związku z tym Jerzy Łukaszewicz oglądał je dopiero w Warszawie po zakończeniu zdjęć. Nosiłam w sobie napięcie strasznej niepewności. Nigdy nie zapomnę ulgi, gdy mi się nagrał – a już umiałam obsługiwać sekretarkę – mówiąc, że obejrzał i jest wspaniale.
Tak naprawdę to nie Pani miała być Faustyną…
Grając, nie wiedziałam, że z kogoś zrezygnowano. Dowiedziałam się o tym dużo, dużo później. Aktorka, której nazwiska nie będziemy przecież wymieniać, dostała dużo większe odszkodowanie za to, że nie zagrała tej roli, niż ja honorarium za zagranie.
Chyba jednak było warto?
Oczywiście, że tak! Faustynę poczułam sercem i bardzo głęboko ją w nim noszę. Mam ją we krwi, naprawdę gdzieś we mnie płynie i czasami się odzywa. Dzięki niej przez całe życie spotkało mnie mnóstwo rzeczy pięknych i nie z tej ziemi. Tylu ludzi poznałam, tylu cudownych spotkań doświadczyłam. To najlepiej świadczy, jak bliska mi się stała. Jest i będzie mi towarzyszyła do końca życia. Zdjęcia to był dopiero początek tej przygody.
A co było dalej?
Bardzo dużo jeździłam. Czytałam „Dzienniczek” w radiu, w kościołach, bardzo to lubiłam. To jest literatura metafizyczna, ja tak ją czuję, czytając, ona „niesie” pomimo prostego języka i, wydawałoby się, czasem wręcz naiwności. Długo faktycznie kojarzyłam się ludziom z Faustyną. Byłam z nią nawet w Afryce. Zgłosiła się do mnie świecka grupa wolontariuszy działających przy zakonie salezjanów w Krakowie, którzy zdobywają fundusze i pracują w najbiedniejszych miejscach na świecie, budując szkoły. Też jako wolontariuszka pojechałam z nimi do Malawi. Kilka tygodni pracowałam, prowadząc warsztaty dla przyszłych nauczycieli. Przed wyjazdem pojechałam do Łagiewnik i kupiłam płytę z „Faustyną” z angielskimi napisami. Poczułam, że może mi się przyda. I faktycznie, zrobiliśmy pokaz tego filmu w kościele, w którego ołtarzu był obraz „Jezu, ufam Tobie” z podpisem w języku cziczewa. Z laptopa rzuciliśmy film na ścianę. Pokazaliśmy go na skraju buszu ludziom, którzy żyją bez prądu i nigdy nie widzieli ruchomego obrazu. W kościele było ze 150–200 osób. Co kilka minut stopowaliśmy i tłumacz w języku cziczewa przybliżał im, o czym teraz będzie. Film był im bardzo bliski, bo opowiada historię dość prostą. Ich reakcje, przeżycia były czymś niezapomnianym. Tylko na końcu nikt nie mógł uwierzyć, że to ja jestem tą Faustyną. Myśleliśmy, że to będzie dla nich atrakcyjne, a oni patrzyli na mnie jak na wariatkę. Jak to ja, skoro ona przed chwilą umarła?
Co w życiu jest ważne, a tego nie doceniamy?
Bardzo trudne pytanie, to bardzo indywidualne rzeczy. Pracuję teraz ze studentami nad „Promethidionem” i różnymi innymi poematami Norwida. „Promethidion” mówi o sztuce, ale też o pracy. Rozwija cudowną myśl, że „kształtem miłości piękno jest” i że każdy z nas ma w sobie – jak pisze Norwid – „pozatracane boskości wspomnienia”. Każdy z nas jest stworzony na obraz i podobieństwo Boga, czyli ma również umiejętności stwarzania. Musi tylko te „pozatracane boskości wspomnienia” odkopać w sobie i wtedy ma zdolność tworzyć światy. Robić rzeczy piękne, ważne, wzniosłe albo po prostu potrzebne ludziom. I szczęśliwi są ci, którzy gdzieś się dokopują do tych „pozatracanych wspomnień boskości” i wykonują pracę, która przynosi im radość i daje ludziom piękno.
Dorota Segda w 2012 r. otrzymała tytuł profesora sztuk teatralnych. Jest zatrudniona na Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie, a od 2016 r. pełni funkcję jej rektora. Na zdjęciu: inauguracja 75. roku akademickiego na tej uczelni, 2 października 2020 r., fot. Facebook
Pani się chyba dokopała?
Jeżeli mam szczęście w życiu, to na pewno takie, że wiedziałam, co chcę w nim robić, co jest moją pasją, i że mogę ją realizować również poprzez to, że dużo siebie oddaję młodym ludziom. Chociażby pracując z nimi nad tekstem Norwida.
Ile zachowała Pani w sobie dziecka, tej małej dziewczynki, która rozpaczała, że nie zagrała Nel?
Bardzo dużo. Jeżeli coś w sobie lubię, to entuzjazm, który towarzyszy mi całe życie, i to, że umiem się cieszyć naprawdę bardzo małymi rzeczami. Jak kwiatki wychodzą u mnie w ogródku, to chodzę i trzęsę się z radości nad nimi.
Jak Faustyna w filmie nad pomidorkiem?
Tak, podobnie. Mam szczęście uprawiać zawód, w którym, jeśli się nie jest trochę dzieckiem, to uprawiać go trudno. Toteż muszę go w sobie odkrywać codziennie.
Czuje się Pani aktorsko spełniona?
Aktorka to takie zwierzę, że chyba nigdy nie może czegoś takiego powiedzieć, bo to by było postawieniem pieczątki na swojej twórczości i zamknięciem jej do pudełka.
W jakich zatem przestrzeniach czuje Pani niedosyt?
Zagrałam jakieś 70 premier w teatrze i ciągle gram bardzo dużo. Wiele miałam też fajnych ról serialowych w telewizji. Natomiast rzadko gram w filmach. Miałam kilka wspaniałych przygód filmowych, ale one nie otworzyły przede mną tej drogi. Czasami pytam sama siebie dlaczego, ale nie jestem osobą, która by roztrząsała niepowodzenia. Mam tak wiele pracy, że nie mam na to czasu, a po drugie, tyle dobrych rzeczy robię, że po co zajmować się tym, czego nie robię. Ponadto los jest tak niespodziewany, że wszystko się może jeszcze zdarzyć.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 15(43) 15-22/04/2023