Domino i polityka


Kadr z filmu "Efekt domina", fot. lenkukultura.lt
NR 34 (1095), 2014-10-03
Na otwarcie XI Wileńskiego Festiwalu Filmu Dokumentalnego został pokazany film Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego "Efekt domina", którego bohaterami są minister sportu nieuznawanej republiki Abchazji i jego żona, rosyjska śpiewaczka operowa. Dokument zdobył najwyższe nagrody - Złoty Róg i Złotego Lajkonika - tegorocznego Krakowskiego Festiwalu Filmowego i niedawno wszedł na ekrany polskich kin. Z goszczącą w Wilnie Elwirą Niewierą rozmawiał Tadeusz Tomaszewski. Wywiad (w języku litewskim) ukazał się w tygodniku "7 meno dienos".
Od czego zaczęło się pani zainteresowanie Abchazją?

Od reportaży Ryszarda Kapuścińskiego, gdzie przeczytałam, że Abchazja mogłaby być rajem, gdyby nie to, że po wojnie domowej jest w niej więcej min niż ludzi. Do tego kraju, który stał się zakładnikiem w rozgrywkach politycznych między Rosją a Gruzją, pojechaliśmy z Piotrem Rosołowskim z czystej ciekawości.

Piotr Rosołowski, współautor filmu, jest także pani mężem?

Tak. Poznaliśmy się w Berlinie podczas realizacji filmu "Królik po berlińsku", byłam wtedy asystentką reżysera.

Berlin z nominowanego do Oscara "Królika po berlińsku" jest miastem o trudnej historii, Abchazja jest ziemią leczącą rany po wojnie domowej - czy specjalnie szukacie miejsc zapalnych i problemowych?

Zależy nam, by w filmach nawiązywać do problemów politycznych. Abchazja jest przykładem kraju, gdzie widać, jak Rosja podsyca konflikty regionalne, żeby następnie przejmować w tych regionach władzę. Podobnie teraz dzieje się na Ukrainie.

Jakie były Pani pierwsze wrażenia z pobytu w Abchazji?

Byłam pod wielkim wrażeniem klimatu, rosnących tam palm, granatów, kiwi, pomarańczy. A z drugiej strony wśród tego bogactwa przyrody wszędzie widziało się ślady wojny, mnóstwo pustostanów, w które wdziera się dzika roślinność. Opuszczone domy-widma należały do Gruzinów, którzy po wojnie gruzińsko-abchaskiej zostali wypędzeni. Wypędzono 200 tysięcy Gruzinów, czyli połowę populacji Abchazji.

Czy jadąc do Abchazji mieliście pomysł na film?

Najpierw była tylko ciekawość. Wiedzieliśmy, że w Soczi, trzydzieści kilometrów od Abchazji, w 2014 roku odbędą się Zimowe Igrzyska Olimpijskie, więc pomyśleliśmy sobie: spotkajmy się z ministrem sportu i dowiedzmy się, czy Abchazi będą brali udział w Olimpiadzie. Okazało się, że w Abchazji zimowych sportów się nie uprawia, wobec tego w Olimpiadzie uczestniczyć nie będą, ale organizują u siebie mistrzostwa świata w domino. Minister sportu, który ma na imię Rafael, przyszłe mistrzostwa w domino przedstawiał jako wielką szansę na to, by świat się dowiedział o Abchazji i uznał jej niepodległość. Bo dotychczas niepodległość tego kraju uznają tylko Rosja, Wenezuela i Nikaragua. Nie mogliśmy podzielać jego entuzjazmu, ale postanowiliśmy towarzyszyć mu z kamerą w trakcie przygotowań do mistrzostw i podczas samej imprezy, co w sumie trwało rok. Władze Abchazji wydały na to wydarzenie 200 tys. dolarów, co jest ogromną sumą dla tego kraju. Wszyscy byli bardzo dumni z tego, że przyjadą ludzie z całego świata, zobaczą, jaki piękny jest ten kraj i być może coś się w ich życiu zmieni.

Czy istotnie przybyły delegacje z całego świata?

W domino najwięcej gra się w Ameryce Południowej i stamtąd przyjechało najwięcej uczestników. Niby miał przyjechać Hugo Chavez, ale nie przyjechał. Z Europy Zachodniej nie przyjechał nikt. Trzeba przyznać, że Gruzja bardzo przeszkadzała Abchazji, nie chciała dopuścić do tych mistrzostw i odstraszała ewentualnych uczestników tym, że w Abchazji jest niebezpiecznie. Mimo wszystko byli też uczestnicy z USA, zresztą pochodzenia latynoamerykańskiego. Ale delegacji nie było dużo i wynik mistrzostw nie był niespodzianką, bo wygrywająca od wielu lat Wenezuela wygrała i tym razem. Filmowaliśmy te mistrzostwa i kiedy właściwie mieliśmy już materiał na film, postanowiliśmy tego filmu nie robić. To była trudna decyzja, ale uważam, że słuszna. Bo to, co sfilmowaliśmy, to była zbitka absurdów, paradoksów, wielu scen, które tak naprawdę ośmieszały ten kraj. A nam nie o to chodziło. Mieliśmy na przykład taką scenę, w której projektowany jest znaczek pocztowy poświęcony mistrzostwom, po czym dowiadujemy się, że z tego kraju nie można wysłać żadnego listu, nawet wewnątrz kraju, nie ma nawet skrzynek pocztowych. To było absurdalne, ale mieliśmy świadomość, że pod absurdem kryje się dramat ludzki, nie wiedzieliśmy tylko, jak ten dramat pokazać. Wszyscy dookoła entuzjastycznie przeżywali mistrzostwa i nie za bardzo chcieli mówić o problemach.

Czy łatwo nawiązywało się kontakty z Abchazami?

Tak. Im się podobało, że tam przyjeżdżamy i interesujemy się ich losem, zachwalali piękno swojego kraju, ale od samego początku mieliśmy problem z tym, żeby usłyszeć od ludzi krytyczne zdanie na temat sytuacji w Abchazji. Niechętnie mówili o swoich problemach i o tym, co ich bardzo boli, czyli o trudnej relacji z Rosją, o strachu, że Rosja może ich wchłonąć. Ale ostatniego dnia mistrzostw Rafael zaprosił nas do siebie na pożegnalną kolację i przedstawił nam Nataszę, śpiewaczkę operową z Rosji, w której się on zakochał i sprowadził do Abchazji. Zapytaliśmy, jak jej się w Abchazji podoba. Na co ona: Mnie się tu w ogóle nie podoba! Po czym zaczęła opowiadać, jak wygląda jej życie w tym kraju, a myśmy zrozumieli, że w końcu znaleźliśmy naszych bohaterów, że to ma być film o nich, Rafaelu i Nataszy. Ich związek jest jak gdyby odzwierciedleniem trudnych relacji między Rosją a Abchazją.

Towarzyszycie tej parze w różnych sytuacjach rodzinnych, także w sytuacjach intymnych. Czy łatwo było ich namówić na to, by wpuścili was w swoje życie z kamerą?

Namawiać nie musieliśmy. Zresztą byłoby niezręcznie ich na coś namawiać. Myśmy nie od razu zaczęli ich filmować i filmowaliśmy w sumie niewiele. Praktycznie wszystkie sceny, w których oni są obecni, weszły do filmu, poza jedną.

Czy scena, która nie weszła, to jest scena pożegnania Rafaela i Nataszy przed jej wyjazdem do Rosji, żeby tam urodzić dziecko?

Nie, inna. Muszę powiedzieć, że w filmie dokumentalnym pojawienie się ciąży dosyć komplikuje dramaturgię filmową. Myśmy obserwowali ich na przestrzeni dwóch i pół roku, także w czasie ciąży, i scena, z której zrezygnowaliśmy, pochodziła właśnie z okresu zaawansowanej ciąży. Nie chcieliśmy tego pokazywać. A scena pożegnania, o której pan wspomniał, była zbyt intymna, żeby ją filmować. To był dla nich bardzo trudny moment. Dla nas zresztą też, bo myśmy z nimi spędzali dużo czasu, angażowali w ich problemy. Utrzymujemy kontakt po dziś dzień, jestem matką chrzestną ich córki.

Trudno po zakończeniu filmu przewidzieć, jak się dalej potoczą losy tej rodziny - tak różni są ci ludzie, także mentalnie. Jak im się teraz żyje?

Jadąc na ostatnie zdjęcia, nie wiedzieliśmy, jak ten film skończyć. Wiedzieliśmy o tym, że ta rodzina będzie miała momenty szczęśliwe, ale tylko momenty, bo różnica mentalności i ciążąca nad nimi polityka zawsze dla tego związku będzie stanowić niebezpieczeństwo. Tego dnia, kiedy Natasza wróciła z dzieckiem z Rosji do Abchazji, morze było niezwykle niespokojne - pierwszy raz widziałam tam takie ogromne fale. Sfilmowaliśmy je jako znak niepokoju. Niestety - mogę o tym mówić, bo to jest wiadomość oficjalna - sześć tygodni temu oni się rozstali. Natasza wróciła na stałe do Rosji, a Rafael - mimo prób Nataszy ściągnięcia męża do siebie - pozostał w Abchazji, bo porzucenie swojego kraju jest dla niego rzeczą niemożliwą.

Pracowała pani nad filmem o Berlinie, Abchazji, wiem też, że w swoim czasie filmowała pani w Bułgarii. Jakie plany ma pani na przyszłość?

Teraz będzie wyprawa w przeszłość. Przygotowujemy film o Mosze Waksu, czyli Michale Waszyńskim, czyli Prince`u Michaelu Waszynskim. To jest historia dla nas, Polaków, bliska, choć nieznana. Mosze Waks urodził się w rodzinie hasydzkiej na Wołyniu, będąc nastolatkiem uciekł stamtąd do Warszawy, gdzie zmienił nazwisko i tożsamość, zostając Michałem Waszyńskim. W latach trzydziestych zrealizował prawie czterdzieści filmów, w tym jeden wyjątkowy - "Dybuk". W czasie drugiej wojny światowej zaciągnął się do Armii Andersa, filmował bitwę pod Monte Cassino, a zaraz po wojnie ożenił się w Rzymie - choć był zdeklarowanym homoseksualistą - z sędziwą włoską arystokratką, która zmarła wkrótce po ślubie, zostawiając mu swój rzymski pałac. Nazwał się wtedy Prince Michael Waszynski, został producentem filmów hollywódzkich, takich jak "Upadek Cesarstwa Rzymskiego", odkrył Sophię Loren i zmarł nagle w latach 60., u szczytu powodzenia, jak się mówi, nad talerzem trufli.