Czuj polski duch!


Lucyna Dowdo, "Magazyn Wileński", 23 czerwca 2010 r., nr 6
Uzasadnieniem życia dla kundla jest cudza łydka. Uzasadnieniem życia dla polityków nieustannie główkujących, jak wzniośle przejść do historii, jest polska mniejszość narodowa. Znacie agar? To polisacharyd, na którym w mikrobiologicznych laboratoriach hoduje się bakterie. Otóż Polacy na Litwie są dla niektórych jak ten agar. Bez nas panowie pokroju Songaily czy Kupčinskasa nie wykiełkowaliby do poziomu polityków-ekspertów od polskich zagrożeń, a rodzimi dziennikarze, zamiast powielać produkowane przez nich farmazony, rechotaliby na ich konferencjach prasowych z uciechy. Jak na kabaret przystało.
Dlatego na miejscu wspomnianych polityków Rejtanem bym legła w poprzek każdej próby wynarodowienia czy – jak to się teraz elegancko mówi – asymilacji litewskich Polaków. No, bo czy rozsądnie jest niszczyć pożywkę, na której się tak dorodnie wybujało? A do jakich zaszczytów i stanowisk można by jeszcze rosnąć! Uuuuu... Dobrze nastraszywszy naród polskojęzyczną nawałnicą to chyba do urzędu prezydenta nawet.

Gdybym więc była posłem Gintarasem Songailą, jak głupi z bateryjki cieszyłabym się z każdego ustępstwa władz na rzecz polskiej mniejszości. Im więcej bowiem praw i swobód mieliby na Litwie Polacy – tym głośniej można by zawodzić, że zawłaszczają państwo litewskie, a co za tym idzie – produkować się w mediach i dumnie pobrzękiwać gloriami megapatriotów.

Kto żyje ze zwalczania wroga, zainteresowany jest tym, by wróg istniał jak najdłużej. Zauważył to ktoś niegłupi i logicznie myślący. Cóż począć, skoro w naszej polityce aż roi się od osobników, którzy brzydzą się logiką jak brudas mydłem. Tak i nasz bohater. Znany jest jedynie z potyczek z polskością, a jednocześnie chciałby, by polskie szkoły na Wileńszczyźnie sczezły jak jaki wredny sen, dwujęzyczne tablice zapadły się pod ziemię wraz z domami, na których zawisły, nielitewskie nazwiska cudem obrosły w litewskie ptaszki, a w kodeksie karnym znalazł się zapis głoszący: „za publiczne używanie języka polskiego dożywocie z konfiskatą mienia!”. Szczerze wierzę, że „pełzający milczkiem jak wąż” lenkas byłby dla wielu zawodowych antyPolaków bardziej do strawienia niż hardy i świadomy swoich praw współobywatel. Problem w tym, że podobnie jak z ciastkiem – nie można i zjeść wroga, i mieć wroga.

Przykład: gdybyśmy już byli zjedzeni, nie byłoby powodu do organizowania w Sejmie konferencji pt. „Współczesne wyzwania wobec języka litewskiego i litewskości”. Bo, jak się okazuje, największym takim wyzwaniem jest „niedopuszczenie, by w paszportach litewskich nazwiska polskie były zapisywane w formie oryginalnej”. Powstanie więc nawet specjalne Towarzystwo Języka Litewskiego (inicjator powołania... kto by pomyślał?: poseł Songaila), którego głównym celem będzie właśnie wyżej wymienione „niedopuszczenie”. Bowiem dopuszczenie byłoby zbrodnią przeciwko litewskiemu językowi. Oznaczałoby „rujnowanie jego systemu”, jak to dość pokrętnie choć groźnie wykoncypował bojowy druh Songaily poseł Rytas Kupčinskas.

Według tego ostatniego, w dobie rozpasanej globalizacji trzeba status litewskiego języka wzmacniać, nie zaś „rujnować jego system rozszerzając zakres używania innych języków, szczególnie w oficjalnej biurowości”. No, jasne. Zastanawiam się tylko, dlaczegoż to szanowny poseł nie rozpoczął tego wzmacniania od zmiany własnego polsko brzmiącego nazwiska na Pirklys (lub Pirkliškis)? Podobnoż już można, a litewscy językoznawcy takim zmianom tylko przyklaskują.

W ogóle nasi bojownicy o powszechną lituanizację wszystkiego, co się rusza i nie rusza, do własnych nazwisk są jakoś niepatriotycznie przywiązani. Nawet gdy te brzmią haniebnie odszczepieńczo. Ot, i posłanka Vida Marija Čigrijiene (czigir‘ po rosyjsku oznacza rodzaj czerpaka do wody) nie przemianowała się dotąd na swojską Semtuviene czy coś brzmiącego równie ładnie.

Jeżeli zaś serio, to zgadzam się z patriotami lamentującymi, że językowi litewskiemu poważnie grozi... no, może nie tyle natychmiastowe wymarcie co szybko postępująca degradacja. Tyle że krucjata przeciwko polskim nazwiskom, tablicom czy szkolnictwu jest w tej sytuacji traceniem impetu na wojnę podjazdową z wydumanym wrogiem, podczas gdy prawdziwy już dawno opanował twierdzę, niewoli chłopów i chędoży niewiasty. Bez boju. Język ruanda-rundi stanowi dla litewskiego dokładnie takież samiutkie zagrożenie jak polski, czyli żadne.

A przecież Songaila & bendraminčiai jakoś nie odchodzą od zmysłów ze strachu, że narzecze tutsi i hutu zrujnuje najstarszy i najpiękniejszy z europejskich języków. Nawet się dziwię, że polski, obecny na Litwie od wieków, jakoś litewskiego ani wyparł, ani zdominował, ani zaśmiecił (w odróżnieniu od rosyjskiego). Jest atrakcyjny głównie dla Polaków. Litwini, nawet jeżeli go przypadkiem znają, nie urozmaicają nim ojczystej mowy.

Dziś prawdziwym zagrożeniem dla litewskiego jest pseudoangielski, którym posługuje się młoda emigracja, który konsekwentnie opanowuje młodzieżowy slang i brutalnie kaleczy litewską gramatykę. Trzeba mieć intelekt turkucia podjadka, by tego nie zauważać. Zwłaszcza, gdy się mieni pełną gębą patriotą. Ogłaszać święte wojny przeciwko własnym innojęzycznym (choć coraz lepiej władającym państwowym językiem) obywatelom, podczas gdy społeczeństwo wykrwawia się emigrując nie do Polski bynajmniej, może tylko albo głupiec, albo złośliwiec, albo ktoś, kto ma w tym interes. Obstawiam to trzecie.

Zamiast walczyć o ludzi, walczy się u nas z ludźmi. A to murowana porażka. Szczególnie w dobie globalizacji. Kilkanaście procent naszych obywateli już od lat pobiera „lekcje angielskiego” w angielskojęzycznych krajach Unii Europejskiej (a są jeszcze Szwecja, Holandia), dalszych 60 proc. deklaruje, że rozważa możliwość zapisania się na taki kurs językowy. Nie dziw, że sygnatariusz Ozolas, jeden z naszych sztandarowych „zdrowych nacjonalistów”, wpadł na pomysł, że w ramach ochrony substancji narodowej trza by etnicznym Litwinom zabronić emigrowania. Pytanie – jak to zrobić. Czym prędzej wypisać się z UE! – sugeruje autor idei.

I ma rację. Bo będzie jeszcze gorzej. Niebawem swój rynek pracy przed świeżo poślubionymi unijnymi krajami otworzą Niemcy. Biorąc pod uwagę panujące na Litwie nastroje społeczne, obawiam się, że wkrótce w kraju pozostaną jeno politycy, jaskiniowi patrioci, emeryci i... mieszkańcy Wileńszczyzny, zakochani w tej ziemi miłością obłędną, choć (moim zdaniem) bez wzajemności. Na miejscu powiewających dziś antypolskimi sztandarami troglodytów nieco złagodziłabym więc ton swoich wypowiedzi. Bo co, jeżeli przyjdzie się z Polakami przeprosić? W końcu litewskim władamy coraz doskonalej, emigrujemy umiarkowanie, więc niewykluczone, że to właśnie my uratujemy topniejącą narodową substancję.

Tak naprawdę największym wrogiem języka litewskiego i litewskości nie są żadne tam obce mowy tylko brak szacunku wobec własnego państwa. Na wypranie obywateli z tego szacunku przez 20 lat ciężko pracowały kolejne ekipy politycznych aferałów (nacjonalistów też), zaś rząd Kubiliusa jest najpiękniejszą na tym torcie wisienką. Państwo ma u nas obywateli w głębokiej pogardzie, ci odpłacają mu pięknym za nadobne i gdy jest okazja skwapliwie się od niego odcinają. Nie wszyscy.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po osiedleniu się w Niemczech, było odszukanie stowarzyszenia Litwinów. Zapisałam się do niego (do polskiego, oczywiście, też), płacę składki, uczestniczę w stałych kwestach na rzecz litewskiego domu dziecka, a na imprezach zaciągam z innymi liaudies dainas i szlagiery Kernagisa. W polskim towarzystwie mówią na mnie Litwinka, w litewskim jestem Polką. Nie przeszkadza mi to, bo mam poczucie rozszczepionego – polsko-litewskiego – patriotyzmu.

Po co o tym piszę? Otóż Litwinów w Norymberdze mieszka około 300, do naszego stowarzyszenia należy w porywach do 30 (w tym dwie Polki z Wilna). Reszta omija je szerokim łukiem, prowadzoną społecznie nieodpłatną szkółkę języka litewskiego – też. Sami jeszcze języka nie zapomnieli, chociaż niektórzy, zagadnięci po litewsku, potrafią się tylko „zdziwić”: „Wie, bitte?” Do dzieci zwracają się przeważnie po niemiecku, aby się co rychlej przestały odróżniać od autochtonów. Nawet nie bardzo im się dziwię. Dobrze opanowali wpajaną im przez rodzimych nacjonalistów lekcję, że pełnowartościowy obywatel to tylko taki, który na rzecz kraju zamieszkania wyrzekł się własnej narodowej tożsamości, kultury, języka, nazwiska też. I to jest problem, nad którym prawdziwi patrioci powinni drzeć szaty, a też w dzień i w nocy kombinować, jakby tu ludziom przywrócić dumę z własnego pochodzenia. A polską społeczność na Litwie stawiałabym w tej kwestii rodakom za wzór.

Szczęściem, są już litewscy publicyści, którzy to rozumieją. Podpatrują Polaków, sugerują, że wypadałoby traktować ich tak, jak w ich sytuacji chcieliby być traktowani sami Litwini. I czasem się łudzę, że coś z tych podpowiedzi zaczyna się nieśmiało do zakutych decydenckich łbów przebijać. Najświeższy przykład. W Ministerstwie Kultury przygotowano koncepcję nowej Ustawy o mniejszościach narodowych, do której opracowania (poza urzędnikami) zaproszono samych zainteresowanych, czyli przedstawicieli mniejszości.

„Wkrótce będziecie mogli w pełni korzystać z praw, jakie gwarantuje Konwencja Ramowa Rady Europy o Ochronie Mniejszości Narodowych” – słodzą autorzy pomysłu. Cudnie! Jest tylko jeden mały pikuś. Pan Pikuś. By koncepcja ustawą się stała, musi przyklepać ją Sejm, a ten jaki dziś jest, dobrze wiemy. Gdy ktoś łaskawie machnie przed nosem Polaków marchewką, to zaraz sejmowa większość gruchnie ich po plecach bejsbolowym kijem. Przy czym marchewka jest tylko wirtualna, a przyłożenie pałą jak najbardziej realne.


Tak było z uwalonym podczas głosowania rządowym projektem w sprawie liberalizacji pisowni nazwisk. Tak jest z będącym właśnie na wokandzie sejmowej projektem Ustawy o oświacie, który uprawomocnia... rychłą lituanizację polskich szkół. Jaka tam Konwencja, jakie prawa? Nasze władze zachowują się wobec nas jak czarnoksiężnik-nieuk. Gdy zapowiadają, że właśnie majstrują oliwną gałązkę pokoju, z góry wiadomo, że wyczarują kałacha. A potem tra-ta-ta-ta!!! – ostrzegawczą serią w stronę Wileńszczyzny, coby polska hołota nie zapomniała, kto tu (i jak) rządzi.

A ta schizofrenia w stanowiskach przedstawicieli najwyższych władz? Prezydent Grybauskaite: „Sądzę, że taki krok (zalegalizowanie oryginalnej pisowni polskich nazwisk) Litwa naprawdę może zrobić”. Przewodnicząca Sejmu Degutiene: „Na razie ta kwestia jest rozstrzygana jak w sąsiedniej Łotwie, a tamtejsi Polacy są zadowoleni”. Premier Kubilius: „Tragedia pod Smoleńskiem pomoże Litwie odnaleźć drogę do rozwiązania problemów polskiej mniejszości”. Minister spraw zagranicznych Ažubalis: „Na razie nie ma poparcia dla takich decyzji”. Co to jest, do cholery? Wróżenie z rumianku: kochamy, nie kochamy... czy rzeczywiście polityczne rozszczepienie jaźni? I co by to było, gdybyśmy ten rodzaj flirtów i uników stosowali w polityce zagranicznej, np. w kwestii naszego przystąpienia do UE? Bylibyśmy pewnie drugą, tak u nas wykpiwaną, Białorusią.

Wyobraźmy no tylko sobie, że marzeniom Ozolasa stało się zadość. U nich rządzi baćka, u nas (do dziś dnia) tetušis. Żadne innostrańce nie narzucają nam standardów postępowania z mniejszością, nikt nie lata w tej sprawie ze skargami do Strasburga czy Brukseli... W ogóle nikt specjalnie nigdzie nie lata. Odizolowany od zachodniego świata, nie tknięty demoralizującą emigracją i nieświadom tego, jak wygląda normalność lud, zamiast władzy pyskować, czapkuje jej entuzjastycznie. W dodatku, jak w tym słynnym ukazie cara Piotra, przed obliczem własnych polityków przybiera wygląd lichy i durnowaty, by ich swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszyć.

A co tam! Nie krępujmy własnej imaginacji! Lećmy na całość. Przez to, że tkwimy w dumnej izolacji, tacy ludzie jak Marius Kundrotas, Führer Litewskiego Centrum Narodowego, jeszcze śmielej propagują zbawienny dla kraju „zdrowy narodowy konserwatyzm (...) z elementami narodowego socjalizmu” (czyli nazizmu) oraz „nacjonalizm – bardzo dynamiczną ideologię”. A Ozolas nie musi już kombinować, co by tu począć, by obywatele – zamiast latać po świecie oraz przywlekać stamtąd na Litwę obce nazwiska i libre pensée – rozdziawieni z zachwytu lecieli za nim.

Posłowie partii rządzącej Čigrijiene, Songaila i Kupčinskas zamiast (jak uczynili to ostatnio) nawoływać z trybuny sejmowej do półśrodków: kneblowania, ubezwłasnowolniania i inwigilowania polskiej mniejszości, mogliby też pójść na całość. Zaproponować np. zaoranie Wileńszczyzny wraz z jej ludnością, bo to chwasty, by oczyścić teren pod zdrowe nacjonalistyczne plemię rodem z marzeń Kundrotasa i jemu podobnych.

Słodki sen „zdrowych nazi”, ale co robić po zaoraniu i zasianiu? Brak wroga powoduje rdzewienie oręża, deprawację wojaków, gnuśnienie ducha i dewaluację wartości, o które się kiedyś walczyło. Apeluję więc do nacjonalistycznego betonu: czuj polski duch, ale nie przesadź z egzorcyzmami!