Czternaście łóżek do umierania


Siostra Michaela Rak, fot. Bartosz Frątczak
"new.org.pl", 2017.12.18
Polska zakonnica, na którą na Litwie mówią „wulkan”, napisała list do Boba Dylana. Poprosiła, żeby przekazał jej pieniądze z Nagrody Nobla. Czeka na odpowiedź.
Niepowtarzalne zdanie. Zapada w pamięć bardziej niż „kocham cię” i „czy wyjdziesz za mnie”. Tamte mogą paść w życiu wielokrotnie, to tylko raz.

Najbardziej powszechny na Litwie jego wariant usłyszała Dorota.

– Pani matka umarła, przyjeżdżajcie zająć się formalnościami – powiedział jakiś mężczyzna i odłożył słuchawkę.

Królewska śmierć

W Wilnie od pięciu lat inaczej przekazuje się informację o śmierci. Niektórzy twierdzą, że nowa wersja tego zdania nie wraca w koszmarach.

– Mama jest już w niebie – Andrzej usłyszał w słuchawce o godzinie szóstej czterdzieści.

– „O, super, że w niebie!”, pomyślałem. Nie byłem zszokowany, poczułem tylko dziwne uczucie radości – mówi mężczyzna.

Miała raka. Andrzej i Jolanta, oboje pracujący jako przewodnicy po Wilnie, opiekowali się nią w domu.

– Mieliśmy świadomość, że mama powoli odchodzi – wspomina Jolanta. – Zadzwoniliśmy do siostry Michaeli, o której wiedzieliśmy, że towarzyszy ludziom w ostatnich dniach życia. Chcieliśmy zapytać, jak należy się zachowywać przy umierającym. Świeczka, modlitwa, a może co innego? Każdy wie, jak człowiek się rodzi: zawsze wygląda to mniej więcej podobnie. Ale jak się umiera? – opowiada.

Siostra powiedziała, że w prowadzonym przez nią hospicjum jest wolne łóżko. Mama na wcześniejsze propozycje przenosin do szpitala czy placówki opiekuńczej reagowała stanowczym: „Nie, nie i nie!”. Później dowiedziała się jednak, że leżałaby w budynku, w którym powstał najbardziej znany polski obraz religijny ubiegłego wieku: Jezu, ufam Tobie.

– Nu, pewnie – odrzekła wówczas.

Dziesięć ostatnich dni życia spędziła w Hospicjum im. Błogosławionego Księdza Michała Sopoćki. To jedyne stacjonarne hospicjum na Litwie. Tak, trzymilionowa Litwa ma tylko czternaście hospicyjnych łóżek.

– Na pogrzebie podczas składania kondolencji z osiem osób zapytało, ile nas to łóżko kosztowało – wspomina Jolanta. – My, że nic. Oni na to: „Nu, nam możecie powiedzieć, my swoi”. Nie wierzyli, bo przecież mama żyła tam jak królowa. Ksiądz ją namaścił na dzień dobry. Młodzież co rusz przybiegała, głaskała, karmiła. Przez cały ten czas miała błogi uśmiech na twarzy. Ludzie mówili, że tak nie bywa na Litwie – opowiada kobieta.

W kraju, w którym nawet minister zdrowia przyznała się do wręczenia łapówki lekarzowi, nikt nie wierzył, że da się umrzeć po królewsku zupełnie za darmo.

Po kilku tygodniach na rachunek hospicjum Jolanta i Andrzej wysłali pieniądze, żeby podziękować za opiekę. Wróciły na ich konto, bo siostra Michaela nie przyjmuje datków od rodzin chorych. Próbowali jeszcze dwa razy. W końcu anonimowa osoba przyniosła do hospicjum darowiznę, nie mówiąc, od kogo pochodzi.

O znaczeniu płaszcza w medycynie

Minęło już dziesięć lat, odkąd zakon Sióstr Jezusa Miłosiernego dostał od kurii wileńskiej zrujnowany budynek. Nie miał okien, a tynk odpadał płatami. Mało kto pamiętał, że przed wojną mieszkał tu ksiądz w okrągłych okularkach o nazwisku Sopoćko, spowiednik siostry Faustyny Kowalskiej. Uwierzył, że tej dziewczynie, przez wielu nazywanej wariatką, rzeczywiście ukazuje się Bóg. Poważnie potraktować młodą zakonnicę kazał również malarzowi Eugeniuszowi Kazimirowskiemu, który miał tu pracownię. Faustyna przychodziła do Kazimirowskiego i tłumaczyła, jak namalować oczy, włosy i palce Jezusa (ale i tak obrazem była bardzo rozczarowana).

Ksiądz Sopoćko założył w Wilnie nowy zakon żeński, Zgromadzenie Sióstr Jezusa Miłosiernego, jednak w trakcie II wojny światowej zarówno jego założyciel, jak i pierwsze zakonnice wyjechali z Litwy. Opuszczony budynek przejęła administracja pobliskiego więzienia, o miłosierdziu mówiono tam mało.

Pół wieku później litewski Kościół odzyskał skonfiskowane przez sowieckie władze nieruchomości. Kardynał Juozas Bačkis zaproponował siostrom z powstałego tu kiedyś zakonu dwie rzeczy: żeby wróciły do Wilna i żeby założyły pierwsze hospicjum. Już wcześniej próbował stworzyć na Litwie miejsce, w którym można byłoby po ludzku umrzeć. O potrzebie hospicjów rozmawiał z kolejnymi prezydentami niepodległej Litwy, zagadywał premierów. Politycy zgadzali się z Bačkisem, że to ważna sprawa. Zaraz potem dodawali jednak, że gdy państwo się odradza, nie ma pieniędzy na umieranie. Litwa dopiero w 2007 roku, jako ostatni kraj w Unii Europejskiej, przyjęła ustawę o opiece paliatywnej. Łacińskie słowo pallium oznacza płaszcz: taki, którym można się otulić.

W tamtym czasie zakonnicą mającą największe doświadczenie w „otulaniu” była Michaela Rak, od lat prowadząca hospicjum w Gorzowie Wielkopolskim. Z wykształcenia prawniczka i teolożka, w młodości rzucała dyskiem. Na propozycję przełożonych, by wyjechać na Litwę, odpowiedziała: „Nie ma mowy”. I tak przez trzy lata. Zdanie zmieniła podczas mszy, na której księdza Sopoćkę ogłoszono błogosławionym.

W dzień wyjazdu do Wilna Michaela Rak poszła na gorzowski cmentarz. Zwróciła się do dusz ludzi, przy których śmierci była obecna (kiedyś liczyła każdą osobę, po pięciu tysiącach przestała).

– Prosiłam moich zmarłych, żeby mi pomogli. Tłumaczyłam, że nie znam ani litewskiego języka, ani prawa; że nie mam grosza na nowe hospicjum, ale jechać trzeba, bo chorzy tam cierpią – mówi Rak.

Zanim opuściła cmentarz, wydmuchała nos i otarła łzy, żeby przypadkowi ludzie nie widzieli, jak zakonnica ryczy. Niedaleko bramy stała kwiaciarka. Miała kilka bukiecików polnych kwiatów, zerwanych rano. Dowiedziała się z telewizji, że Michaela Rak zakłada na Litwie nową placówkę. Zawołała siostrę do siebie.

– Niewiele zarobiłam, ale to, co mam, dam ci na wileńskie hospicjum – powiedziała kwiaciarka. Były to trzy złote w drobnych monetach.

Remont w Wilnie rozpoczął się w 2009 roku. Zgłosiła się pierwsza wolontariuszka: pielęgniarka Janina.

– Proszę się nie martwić, uda się. Ty masz na nazwisko Rak, a ja Szpitalowa – powiedziała na przywitanie.

Koperta dla lekarza

Minęło pięć lat, zanim ruina zamieniła się w schludny piętrowy budynek z czternastoma łóżkami. W międzyczasie ruszyło hospicjum domowe. W Polsce to norma: pielęgniarka, lekarz, fizjoterapeuta, psycholog, wolontariusze i ksiądz opiekują się nieuleczalnie chorymi pacjentami w ich domach. Podłączą kroplówkę, pomasują, podleją kwiaty, umyją okna. Ale na Litwie była to rewolucja. Ze zdziwieniem przyjmowano fakt, że aby otrzymać pomoc, nie trzeba być katolikiem, Polakiem bądź milionerem.

– Pamiętam staruszkę, która opiekowała się mężem, już nieprzytomnym – mówi Anna Kowalewska, pielęgniarka. – Kiedy przyjechaliśmy pierwszy raz, od razu wręczyła nam dziesięć euro. Powiedzieliśmy, że naprawdę pomagamy nieodpłatnie. Babcia się rozpłakała. Usiadła na krześle, spuściła głowę. Posiedziała chwilę i poszła do innego pokoju. Przyniosła piętnaście euro! Długo tłumaczyliśmy, że może i dziesięć razy tak chodzić, a my naprawdę nic nie weźmiemy – opowiada.

Gdy innym razem opiekunki udały się do chorego, zebrana tam rodzina spytała, z jakiej są sekty.

– Na Litwie w czasach sowieckich przyjął się zwyczaj, że lekarzowi trzeba się odwdzięczyć. Niektórzy denerwują się, kiedy nie bierzemy pieniędzy, bo myślą, że będziemy gorzej pracować – mówi pielęgniarka.

W 2013 roku pierwszy pacjent został przyjęty do hospicjum stacjonarnego. Wśród podopiecznych szybko się rozniosło, że wolno tu marzyć.

Dwóch chorych o czwartej nad ranem poprosiło o piwo. Siostra Rak poszła do monopolowego i to piwo przyniosła.

Szesnastolatka, świadoma tego, że nigdy nie zostanie panną młodą, chciała zrobić to, co wielu nowożeńców: przejechać się białą limuzyną. Zamówiła coca-colę, popcorn i zaprosiła na przejażdżkę swoich braci i siostry, wychowanków domu dziecka. Gdy limuzyna była gotowa, ona nie miała sił, by do niej wsiąść. Kazała jechać rodzeństwu i wszystko jej potem opowiedzieć. Kierowca był w szoku, nie przyjął zapłaty.

Mężczyzna, który całe życie zajmował się lasami, marzył, by przytulić się do drzewa. Przyniesiono mu duży konar, a on go głaskał i głaskał.

Komuś śniła się kiszka kartoflana – starte ziemniaki upieczone w świńskim jelicie – tradycyjne danie kuchni litewskiej. Hospicyjna kucharka tę kiszkę upiekła.

Ktoś inny tęsknił za psem. Czworonóg zamieszkał pod jego łóżkiem.

Młody chłopak chciał pojechać na ryby. Zawieziono go nad jezioro, wprowadzono na wózku do wody, ale nie był w stanie utrzymać wędki. Siostra weszła w habicie do jeziora i łowiła za niego. Delikatnie zdejmował ryby z haczyka i je wypuszczał.

– Kiedyś pacjent powiedział do mnie: „Jak będę umierał, to umrzyj razem ze mną”. Nie bardzo rozumiałam wtedy jego słowa. Powtórzył: „Pamiętaj, umrzyj ze mną” – opowiada siostra Rak. – Gdy przyszła chwila agonii, przy jego łóżku byli najbliżsi: żona, dzieci, przyjaciele. Dostał tak silnych wstrząsów, że pobiegłam do lekarza zapytać, czy na pewno go nie boli. Usłyszałam, że nie, że jest zupełnie znieczulony. Wtedy z jego żoną przypomniałyśmy sobie, o co prosił. Małżonka objęła go z jednej strony, a ja położyłam się na łóżku z drugiej i mówię: „Nie umrę razem z tobą, bo nie mogę. Ale nie bój się, idź w ramiona Kogoś, kto ciągle żyje. Wszyscy, którzy cię kochają, są obok”. Ciało momentalnie się uciszyło, dreszcze ustały i pacjent spokojnie odszedł do wieczności – mówi Rak.

Czterogwiazdkowy hotel

Mama Doroty ostatnie dwa tygodnie życia spędziła w państwowym zakładzie opiekuńczo-leczniczym. Dorota wzdryga się na samą myśl o tym miejscu. Ręce chorych przywiązane do łóżek. Telefony komórkowe schowane. Obok ktoś umiera, wołasz więc pielęgniarkę. „Masz swojego chorego, patrz na niego, nie na boki” – słyszysz. Jedzenie pozostawione przy nieruchomych ciałach, które nie potrafią po nie sięgnąć. Zabierane nietknięte. Siedem osób w pokoju. Ci, którzy mają siłę, krzyczą. Muchy.

Wieczorem wiadomo było, że mama odchodzi, ale Dorocie nie pozwolono przy niej zostać. Potem ten telefon: „Umarła, przyjeżdżaj”. Rzucona słuchawka. Gdy dotarła, mamy już nie było. Przeniesiono ją do kostnicy. Pewnie nagą. Bo to tylko ciało.

Gdy zachorował ojciec Doroty, to już go do państwowej instytucji nie oddała. Sama wychowuje dziesięcioletniego synka, pracuje w sklepie, nie mogła opiekować się tatą w domu. Dowiedziała się, że w Wilnie powstało hospicjum. Przeniosła tam ojca pół roku temu, codziennie odwiedza go po pracy.

– Okna mają tam odsłonięte. Kwiaty na każdej półeczce, obrazki na stołach... Niektórzy w domu nie mają takich warunków – mówi Dorota. – Gdy syn pierwszy raz odwiedził dziadka, opowiadał potem rodzinie, że ten leży w czterogwiazdkowym hotelu.

Pokoje są dwuosobowe, jasne. Kolorowe dywaniki upletli skazani na dożywocie więźniowie z pobliskiego zakładu karnego. Ponoć identyfikowali się z pacjentami, mówiąc, że dla nich też nie ma nadziei.

Na Litwie regularnie wybuchają skandale z powodu warunków panujących w zakładach opiekuńczo-leczniczych. Czasem zjawi się niespodziewana kontrola, czasem ktoś napisze list do mediów: że pieluchy od kilku dni niezmieniane, że chorzy otumanieni, odleżyny i zaduch, śmierć z głodu, jedna pielęgniarka na trzydziestu, czasem czterdziestu pacjentów.

„Skoro potępiliśmy Stutthof i Auschwitz, to dlaczego nie możemy potępić systemu ochrony zdrowia, który nie jest w stanie usunąć nieludzkich cierpień?” – portalowi 15min.lt powiedziała niedawno onkolog Irena Povilonienė, która jako pierwsza na Litwie zaczęła zwracać uwagę na potrzebę powstania skutecznej opieki paliatywnej.

W latach dziewięćdziesiątych na litewskich oddziałach onkologicznych wciąż panowała typowa dla Związku Sowieckiego opioidofobia. Chorzy nie dostawali leków przeciwbólowych, co najwyżej jedną ampułkę morfiny przed śmiercią, niczym komunię świętą. Povilonienė była wtedy rezydentką w szpitalu. Dwóch pacjentów popełniło tam samobójstwo. W listach pożegnalnych napisali, że powodem był ból. Postanowiła, że zajmie się jego uśmierzaniem, czym, podobnie jak mówiąca o miłosierdziu Faustyna, zyskała sobie w środowisku lekarskim opinię wariatki.

– Brzmi to niewiarygodnie, ale możesz uodpornić się na cierpienie innego człowieka – mówi Povilonienė, gdy spotykamy się w Gabinecie Leczenia Bólu Onkologicznego i Opieki Paliatywnej, który założyła przed dwudziestu laty w Szpitalu Uniwersytetu Wileńskiego, dziś Narodowym Instytucie Raka.

– W ZSRS co wrażliwsi lekarze byli alkoholikami, bo próbowali tę wrażliwość w sobie zagłuszyć. Również dziś żaden psycholog nie pracuje ani z medykami, ani z pielęgniarkami – opowiada lekarka.

Povilonienė dodaje, że personel szpitalny często nie jest świadom, że uodparniając się na cierpienie innych, sam staje się pacjentem. Jej zdaniem nawet szefowie placówek często nie wiedzą, czym pacjent paliatywny różni się od pacjenta zwykłego.

– Proszę napisać do Ministerstwa Zdrowia taki list: „Szokuje mnie, że na Litwie istnieje tylko jedno hospicjum. Dlaczego nie ma ich więcej?” – radzi Povilonienė.

Napisałam, ale ministerstwo milczy.

Zielarka ma objawienie

W kilku litewskich miastach od lat podejmowane są próby stworzenia ośrodka opieki paliatywnej na wzór wileńskiego. Dwa hospicja domowe już działają. Stacjonarnych nie ma.

Žanna Jankovskaja jest właścicielką kowieńskiej firmy Herbarius. Z wykształcenia jest kinezjoterapeutką, od dwudziestu dwóch lat pracuje jako zielarka.

– Kiedy opowiadam swoją historię litewskim dziennikarzom, odpowiadają, że nie mogą czegoś takiego napisać. Nawet prasa religijna nie chce podejmować tematu, słyszę, że to zbyt smutne – mówi Jankovskaja. – Jestem głęboko wierząca. Podczas modlitwy usłyszałam, jak Chrystus wypowiada jedno słowo: hospicjum. Włączyłam więc laptop, by sprawdzić, co to takiego. Znalazłam hospicja amerykańskie, angielskie i tylko jedno litewskie: w Wilnie – wspomina.

Następnego dnia zapytała męża, czy nie ma nic przeciwko temu, by stworzyła domowe hospicjum w Kownie. Na tydzień pojechała do siostry Rak, żeby się przyuczyć. Miesiąc później załatwione były formalności, można było ruszać z Kowieńskim Domem Hospicyjnym. Przeszkoliła już siedemdziesięciu wolontariuszy.

– Wśród pacjentów jest dwudziestodwuletnia dziewczyna z rakiem mózgu. Jej mama jest nauczycielką – mówi Žanna. – Zapytała nas, czy wolontariusze mogliby sprawdzać za nią zeszyty uczniów, żeby ona miała więcej czasu na bycie z odchodzącą córką. Takie rzeczy też robimy.

Jankovskaja kupuje potrzebny sprzęt, państwo finansuje część wizyt specjalistów.

– Żeby dostać licencję na świadczenie opieki paliatywnej, musiałam podpisać umowę z kowieńskim szpitalem. Usłyszałam: „Oj, jak dobrze, że teraz to wy będziecie się n i m i zajmować. Przywożą tu t a k i c h umierających, a tu jest przecież szpital, nie kostnica!” – tłumaczy Jankovskaja.

Žanna objechała Kowno i okolice, znalazła opuszczone, od lat nieużywane budynki. Przygotowała projekt architektoniczny i z tymi planami poszła do samorządu. Dowiedziała się, że nie ma nic za darmo. Łapówki nie da, więc budynku nie dostanie. Zresztą urzędniczka powiedziała jej: „Oni i tak umrą. Po co marnować pieniądze?”.

Litwin płacze sam

Zarówno siostra Michaela Rak, jak i Žanna Jankovskaja nazwy swoich instytucji zarejestrowały, zanim pojawił się obowiązek konsultowania tego z Państwową Komisją Języka Litewskiego, która tworzy listę „wielkich błędów językowych”. Za użycie „niepoprawnego” słowa grozi kara. Na listę trafiło też obco brzmiące hospisas.

Eimantas Balaika, który próbuje założyć podobną placówkę w Alytusie, musiał przekonać językoznawców do zmiany zdania.

– Gdybym umieścił na plakacie zabronione słowo, to Państwowa Komisja Języka Litewskiego mogłaby mnie ukarać grzywną – mówi Balaika.

Komisja w końcu słowo hospisas uznała.

Balaika to ekonomista, przez lata pracował w wileńskich bankach. Dziewięć lat temu usłyszał od lekarza: „Zabieraj ojca do domu, nic nie da się już zrobić”.

– Dziś ojciec ma dwie choroby nowotworowe, ale nadal żyje, bo się nie poddaliśmy – tłumaczy Balaika. – Zrozumiałem wtedy ważną rzecz: człowiek w takiej sytuacji jest bezradny, nikt mu nie pomoże. Pozostaje mu zgnić we własnym mieszkaniu. Nasi wolontariusze regularnie znajdują martwych samotnych ludzi – mówi.

Eimantas wyprowadził się ze stolicy i od lat próbuje założyć hospicjum w rodzinnym Alytusie. To nieduże miasto robi przygnębiające wrażenie. Pędzący z Augustowa do Wilna turyści nigdy się tu nie zatrzymują. Szare bloki pośrodku lasów, budynki starych koszar, supermarket. Pod koniec sierpnia o północy można tam zobaczyć ludzi ze świecami. Niektórzy niosą listy do zmarłych. W ten sposób organizacja Balaiki Dom Ojczysty próbuje nauczyć mieszkańców miasta, jak przeżywa się żałobę i oswaja śmierć. Wolontariusze co roku niosą też transparent: „TAK dla hospicjum w Alytusie”.

Na półce w pokoju Eimantasa leży polski podręcznik Hospicjum to też życie. Stworzył niewielką ekipę hospicjum domowego. Samorządowców i lokalnych przedsiębiorców zabierał do hospicjów w Białymstoku i Suwałkach, żeby przekonać ich do swojego pomysłu.

– Mamy kawał ziemi, na której można zbudować hospicjum – tłumaczy. – Koszt to około 5 milionów euro. Chyba że znajdzie się sponsor, który za milion euro kupi budynek od samorządu. Może się uda? W końcu siostra Michaela Rak miała trzy złote w kieszeni, a mimo wszystko przyjechała na Litwę i dopięła swego.

Byle do Dakaru

Problemem jest zdobycie środków na opiekę nad osobami cierpiącymi. Litewskie Kasy Chorych pokrywają jedynie około 30 procent wydatków wileńskiego hospicjum. Pozostałe 70 procent zakonnica z Polski musi wyżebrać. Niepewny jest każdy miesiąc, ale jeszcze się nie zdarzyło, żeby któryś z czterdziestu pracowników nie dostał pensji. Rak jeździ więc i prosi. Ma tupet. Zadzwoniła na przykład do litewskiego rajdowca Benediktasa Vanagasa, by razem ze swoim polskim pilotem Sebastianem Rozwadowskim z Olsztyna został hospicyjnym ambasadorem. Był zaskoczony, ale się zgodził. Odtąd na rajd Dakar wyjeżdżają spod hospicjum księdza Sopoćki. Jedna z pacjentek obiecała swoją chorobę ofiarować w intencji pomyślnego ukończenia przez nich wyścigu. Gdy dowiedziała się jednak, jak długo taki rajd trwa, zmieniła zdanie i ofiarowała swoją śmierć; umierając, powtarzała: „Dakar, Dakar”. Vanagas i Rozwadowski to wielkie gwiazdy, więc ściągają pod hospicjum chmarę dziennikarzy, którzy swoim czytelnikom muszą wytłumaczyć, czym jest hospisas.

Jonas Žmuidzinas, pracujący w NASA astrofizyk o litewskich korzeniach, przekazał na rzecz hospicjum swoją nagrodę naukową.

Wileńscy harcerze zorganizowali koncert dobroczynny.

Nowożeńcy poprosili gości ślubnych, by zamiast kwiatów wrzucili coś do skarbonki zakonnicy.

Przypadkowo poznany w samolocie biznesmen (bo Rak żebrze i za oceanem) pod koniec lotu zapytał, ile kosztowałoby zamontowanie w hospicjum windy. Po czym wpłacił całą sumę.

Czasem Rak idzie do kaplicy i mówi: „Jezu, miało być, a nie ma! Zrób coś”. I wychodzi.

– Jakiś czas temu do hospicjum przyszła mama, która za rękę trzymała słabiutkiego chłopczyka. Patrząc mi w oczy, powiedział: „Mam raka. Pomożesz mi?”, i zaczął płakać. Wzięłam go na kolana, przytuliłam i też płakałam. Obiecałam: „Pomogę ci” – opowiada zakonnica.

Co roku w Wilnie na nowotwór umiera czternaścioro dzieci. Dotąd pracownicy hospicjum starali się, żeby dziecko miało całodobową opiekę w swoim domu, wśród swoich pluszaków. Jednak lekarze z Oddziału Onkologii Dziecięcej Szpitala Uniwersytetu Wileńskiego zwrócili się do siostry z prośbą o otwarcie hospicjum stacjonarnego dla dzieci, mają bowiem problem z rodzicami, którzy nie chcą zabierać ze szpitala umierających dzieci. Nie godzą się z tym, że to już. Takie dziecko blokuje szpitalne łóżko.

– W pewnym sensie to pójście na łatwiznę i umywanie rąk przez lekarzy – mówi Jolanta, której teściowa zmarła w hospicjum. – Zamiast dobijać się do Ministerstwa Zdrowia, zbierać skargi od rodziców i pisać do Parlamentu Europejskiego, aby Litwa zmieniła sposób finansowania hospicjum, mówią: „Siostro kochana, zrób, ty potrafisz!” I siostra zrobi – tłumaczy.

Dziś, aby powstało dziecięce hospicjum, wystarczy zburzyć garaże leżące na gruncie należącym do sióstr, dobudować tam hospicyjne skrzydło i urządzić trzy pokoje. I wyżebrać 970 tysięcy euro.

Michaela Rak napisała e-mail do Boba Dylana, którego dziadkowie pochodzili z Wilna. Poprosiła, żeby pieniądze, które dostał z Nagrody Nobla, przekazał na hospicjum dla dzieci. List przepisała ręcznie i kopię zaniosła do kaplicy pod obraz Jezu, ufam Tobie. Czeka na odpowiedź.

Reportaż ukazał się w najnowszym numerze „Nowej Europy Wschodniej”.

Ewa Wołkanowska-Kołodziej jest dziennikarką i reporterką, autorką książki Wilno. Rodzinna historia smaków (Warszawa 2016). Publikowała między innymi w „Gazecie Wyborczej”, „Przeglądzie” i „Traveler National Geographic”. Dwukrotna finalistka konkursu o Stypendium im. Ryszarda Kapuścińskiego dla młodych reporterów. Czterokrotnie nominowana do nagrody Grand Press (w kategoriach: „reportaż prasowy”, „dziennikarstwo specjalistyczne”, „wywiad”) i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej (w kategorii „najlepszy materiał dziennikarski roku”).

Kontakt do autorki: Ewa.Wolkanowska@gmail.com

Autorka dziękuje za pomoc onkolog Kristinie Slidevskiej z Narodowego Instytutu Raka w Wilnie.

Hospicjum bł. ks. Michała Sopoćki w Wilnie można wesprzeć, wpłacając datki:

konto w euro: LT232140030002856368

konto w złotówkach: LT762140030002856384