Czeski ateista pokonał katolickiego księcia


K. Schwarzenberg i M. Zeman - kandydaci na prezydenta w Czechach, fot. wilnoteka.lt
Od soboty Czesi mają nowego prezydenta elekta. Został nim, określany jako kandydat lewicy, Milosz Zeman, który w drugiej turze wyborów prezydenckich pokonał liberalnego centrystę i spadkobiercę polityki Vaclava Havla, Karla Schwarzenberga różnicą 9. procent głosów. Bezpośrednie wybory na urząd prezydenta Republiki Czeskiej odbywały się po raz pierwszy w historii tego kraju i wzbudziły ogromne zainteresowanie Czechów.
W pierwszej turze, w której wystartowało aż 9. kandydatów frekwencja była wysoka i wyniosła ponad 60 procent. Wygrał ją także Milosz Zeman, jednak jego przewaga nad drugim była niewielka. Zwycięzca pierwszego starcia okazał się lepszy o niecały procent głosów.

Po pierwszej turze z natury spokojnych i wyważonych Czechów ogarnęła niespotykana gorączka wyborcza. Ludzie spierali się w hospodach i miejscach pracy. Debaty z udziałem kandydatów przyciągnęły przed telewizory miliony osób. W Pradze, która zarówno w pierwszej, jak i drugiej turze gremialnie zagłosowała za Schwarzenbergiem, wyczuwało się ogromną mobilizację. Po plakaty wyborcze „Karla” ustawiały się kolejki. Nie było niemal ulicy, gdzie w oknie lub na balkonie prywatnego mieszkania czy sklepu nie wisiałby baner z hasłem „volim Karla” (głosuję na Karla). Tysiące młodych ludzi (właśnie wśród grupy 20- i 30-latków Schwarzenberg miał największe poparcie) przypięło do klap płaszczy znaczki z podobizną swojego kandydata stylizowanego na punka z domalowanym różowym irokezem.

Tymczasem Milosz Zeman umacniał się na prowincji. Przed drugą turą poparł go również urzędujący na Hradzie, oficjalnie konserwatywno-prawicowy Vaclav Klaus. Uwielbiany przez prawicę w Polsce eurosceptyczny prezydent nie po raz pierwszy udzielił wsparcia socjaldemokratycznemu eurofederaliście (jak sam określa się Milosz Zeman). W roku 1998 obaj politycy zawarli umowę, w wyniku której prawicowa ODS, kierowana przez Kalusa, przez cztery lata popierała lewicowy rząd Zemana.

Kulminacyjnym momentem kampanii stały się debaty telewizyjne, które zdominowały sprawy historyczne, a ściśle kwestia tzw. dekretów prezydenta Edwarda Benesza, na mocy których po zakończeniu II wojny światowej zastosowano w Czechosłowacji odpowiedzialność zbiorową i wysiedlono 3,5 miliona Niemców i kilkaset tysięcy Węgrów - obywateli czechosłowackich przed 1938 r. Stwierdzenie Karla Schwarzenberga - który powiedział, iż „zawsze uważałem, i twierdzę tak do dziś, że to, co stało się w 1945 r., obecnie zostałoby uznane za poważne naruszenie praw człowieka, a ówczesny rząd wraz z prezydentem Beneszem trafiłby do Hagi” - spotkało się z agresywną ripostą Zemana. Ten wypomniał konkurentowi, że jest pierwszym kandydatem na prezydenta obrażającym Edwarda Benesza oraz stwierdził, iż Schwarzenberg mówi jak „Sudetiak” (bardzo pejoratywne w Czechach określenie tzw. Niemca Sudeckiego).

Według komentatorów to właśnie motyw dekretów Benesza, a także niewybredne ataki na Schwarzenberga koncentrujące się na jego austriackim i arystokratycznym pochodzeniu zdecydowały o końcowej porażce „księcia”. Faktycznie wobec Schwarzenberga użyto całego arsenału podłych insynuacji i inwektyw. Wyśmiewano, że mówi z silnym niemieckim akcentem i oskarżano (jak się okazało bezzasadnie) rodzinę żony Karla Schwarzenberga o związki z nazistami podczas drugiej wojny światowej. Wreszcie sam Milosz Zeman posunął się do tego, iż wielce skądinąd zasłużoną dla Czech i Czechosłowacji rodzinę Schwarzenbergów określił jako zdegenerowanych arystokratów, którzy przed wiekami wykorzystywali seksualnie swoje służące. Z drugiej strony, ujawniony przez media fakt, że jednym ze sponsorów kampanii Milosza Zemana jest Martin Nejedly - biznesmen kierujący spółką córką rosyjskiego Łukoilu, nie wywołał głębszej refleksji wyborczej u - jak się okazało - większości Czechów.

Oczywiście, na przegranej Karla Schwarzenberga mogły zaważyć i inne względy. Jest on w końcu wciąż urzędującym ministrem spraw zagranicznych koalicyjnego rządu, który ma bardzo niskie poparcie mieszkańców Czech. A gabinet, którego jest członkiem, co raz zmaga się z falą krytyki związaną z wybuchającymi aferami korupcyjnymi i niemożnością przezwyciężenia kryzysu gospodarczego.

Można także uznać, że rubaszny, zdeklarowany - jak większość Czechów - ateista kochający kiełbaski, salceson i piwo w hospodzie Milosz Zeman jest bliższy milionom Czechów niż książę Karel Schwarzenberg, "luzacki",  ale mający też nienaganne maniery miłośnik win i praktykujący katolik.

Jeśli jednak, jak twierdzi wielu obserwatorów czeskiej sceny politycznej, o zwycięstwie Milosza Zemana zadecydowało zagranie na emocjach antyniemieckich u Czechów, to znaczyłoby, że znaczna część narodu czeskiego nie jest w stanie uporać się z własną historią. Należy powiedzieć uczciwie, że tzw. dekrety Benesza dotyczące wygnania i pozbawiania majątku kilku milionów obywateli (około jednej czwartej mieszkańców Czechosłowacji) kierowały się niedopuszczalną w świecie cywilizowanym praktyką odpowiedzialności zbiorowej. Paradoksalnie dotknęła ona również rodziny Karla Schwarzenberga, której niemieccy narodowi socjaliści zabrali podczas wojny majątek, a ojciec kandydata na prezydenta - mówiący po niemiecku czeski patriota - brał udział w walkach z Niemcami w maju 1945 r. Został za to nawet odznaczony, co nie przeszkodziło później władzom Czechosłowacji, kierującym się m.in. przepisami dekretów Benesza, wypędzić rodziny Schwarzenbergów z terytorium Czechosłowacji.

Podkreślić należy również, że po 1945 r. wielu obywateli czeskiego pochodzenia dopuściło się wobec niemieckich sąsiadów gwałtów i rabunków, a wśród ofiar były bezbronne kobiety i dzieci. Z kolei nie słychać obecnie, aby w Czechach trwała jakaś poważna debata na temat własnej - rodzimie czeskiej - kolaboracji z Hitlerem na obszarze Protektoratu Czech i Moraw. A biorąc pod uwagę chociażby uwiecznione na kliszach starych kronik tysięczne tłumy składające przysięgę na wierność Rzeszy w 1942 r. na palcu Wacława, skala tej współpracy z Hitlerem mogła być znaczna.

Zupełnie na marginesie rozważań nad kampanią i wyborami prezydenckimi w Czechach, rodzi się inne pytanie: Czy na przykład w Republice Litewskiej byłaby możliwa sytuacja, w której do drugiej tury wyborów prezydenckich przechodzi (i do tego jeszcze otrzymuje ogromne poparcie) kandydat Polak? Na przykład mający rodzinne wielopokoleniowe związki z Wielkim Księstwem Litewskim? Obawiam się, że pytanie moje jest z natury retorycznych, a odpowiedź brzmi: Nie. Karel Schwarzenberg ma podwójne obywatelstwo (szwajcarskie i czeskie), a duża część jego majątku znajduje się w sąsiedniej Austrii, gdzie spędził zresztą większość życia. Czy któryś, dajmy na to, z arystokratów o podwójnym obywatelstwie, mówiący na co dzień po polsku, mógłby z powodzeniem startować w wyborach prezydenckich na Litwie?
Nie, przecież przepisy na to nie zezwolą …

Michał Wołłejko, Praga