Cholernie istotne wybory
W ostatnią niedzielę listopada odbędą się przyspieszone wybory parlamentarne w Mołdawii. Są one wynikiem klęski rządzącej proeuropejskiej koalicji w niedawnym referendum w sprawie sposobu wyboru głowy państwa. Było ono próbą przełamania politycznego impasu, jako że kolejny już parlament jest niezdolny do wybrania prezydenta. Chciano wprowadzić wybory powszechne – nie udało się. Referendum to w Europie przeszło bez echa. Niesłusznie, było bowiem sygnałem, że rezerwy Sojuszu na rzecz Integracji Europejskiej są ograniczone. Sondaże nie wykluczają, że komuniści będą mogli co najmniej dalej paraliżować wybór prezydenta, a może rządzić.
Trochę później, bo w grudniu, w ostatnią niedzielę przed (katolickimi i protestanckimi) świętami Bożego Narodzenia, na Białorusi odbędą się wybory prezydenckie. W ogarniętej przedświąteczną gorączką Europie pewnie mało kto zwróci na nie uwagę – przecież znów wygra Łukaszenko, czym więc się tu emocjonować? I znów niesłusznie. To prawda, że nikt nie jest w stanie zagrozić Łukaszence, ale te wybory mogą być potwierdzeniem – także z punktu widzenia dwóch wspomnianych wyżej przypadków – że nie warto eksperymentować z demokracją. Że wertykalna władza jest skuteczniejsza i że nie ma to jak „suwerenna demokracja”, w której od woli wyborców ważniejsza jest postawa państwowej administracji – tak zwanego adminresursu.
Wszystkie te trzy głosowania, każde do innych szczebli władzy, mogą być przejawem niezdrowych procesów w Europie Wschodniej i jej oddalania się od demokratycznej wspólnoty.
Gdy karta się odwraca
A wydawało się, że będzie inaczej. W latach 2003 – 2005 przez terytorium poradzieckie przelała się fala kolorowych rewolucji. Wydawało się, że choć droga do Europy wciąż daleka, to osiągnięto jedno: wynikami wyborów będzie trudno manipulować. Przetrącono bowiem kręgosłup poradzieckiej nomenklaturze, „adminresursowi”. W dużym uproszczeniu kolorowe rewolucje potraktowano więc jako ekspansję zachodnich wartości na kraje poradzieckie. Nawet Łukaszenko poczuł się zmuszony wymienić część rządzących elit, odsunąć skompromitowanych polityków i rozpocząć dialog z Europą.
Ostatnim akordem demokratycznych rewolucji były demonstracje w mołdawskim Kiszyniowie w kwietniu 2009 roku po zwycięstwie komunistów. W atmosferze wrzenia kilka tygodni później doszło tam do kolejnych wyborów, wygrały je siły demokratyczne – Sojusz na rzecz Integracji Europejskiej. Czyż można było sobie wyobrazić bardziej dosadną nazwę i odzwierciedlenie ducha czasów? W odpowiedzi na te wszystkie przemiany przygotowano – przy znacznym udziale Warszawy – program Partnerstwa Wschodniego.
Jednocześnie trwała już „kontrrewolucja” (wciąż poruszamy się w krainie uproszczeń). Ekspansję europejskich wartości utożsamiano z defensywą poradzieckości i rosyjskich wpływów w regionie. Rosja – i lansowany przez nią sposób rządzenia – doznawała upokorzenia za upokorzeniem. Czarę goryczy przelało uznanie niepodległości Kosowa.
Nie potrafiono lub nie chciano Rosji wytłumaczyć, że zmiany w regionie niekoniecznie będą dla niej złe. Musiała nastąpić reakcja. Jej szczytowym momentem był rok 2008 i wojna w Gruzji. Rosja pokazała, że jest gotowa walczyć o swoją strefę wpływów. Przy znamiennej nieobecności Waszyngtonu wyzwanie podjęła Unia Europejska. Użyto dwóch sprawdzonych do tej pory narzędzi: negocjacje (Sarkozy w Moskwie) i „majdan” (wiec prezydentów w Tbilisi). Wyszło, jak wyszło, Gruzja straciła dwie prowincje.
Potem przyszły wybory na Ukrainie w lutym 2010 r., które wygrał Wiktor Janukowycz. I choć z pierwszą wizytą udał się do Brukseli, a nie do Moskwy, to na obserwatorach większe wrażenie zrobiło przedłużenie stacjonowania Floty Czarnomorskiej. To był dowód, że w tej rozgrywce karta poradzieckim politykom się odwróciła. Łukaszenko poczuł się pewniej w siodle i do więzień wrócili opozycjoniści. W Mołdawii demokraci okazali się niezdolni do wyboru prezydenta, a komuniści tylko przyglądali się ich kłopotom. Na domiar złego sama Unia Europejska dostała zadyszki i zaczęła się krztusić od dymu z ulicznych demonstracji w Grecji. Atrakcyjny model rozwoju przestał być nagle tak znów atrakcyjny.
Torciki Sachera i polityka
Gdy mowa o Europie Wschodniej, aż roi się od uproszczeń. Opisana wyżej krótka historia regionu jest tego dowodem. Bo przecież wojna rosyjsko-gruzińska wybuchła także dlatego, że to Saakaszwili pierwszy nacisnął spust, bo przecież pomarańczowi są sobie sami winni, a Janukowycz wcale nie jest aż tak bardzo prorosyjski. Bo mołdawscy komuniści, choć posąg Lenina stoi u wejścia do ich siedziby, nie są wierni naukom Marksa, bo Łukaszenko bynajmniej nie chodzi na pasku Rosji itd.
Uproszczeniem było chyba jednak też to, że dla społeczeństw Europy Wschodniej model zachodni jest tak atrakcyjny. Atrakcyjny jest tamtejszy konsumpcjonizm. Długo się pocieszaliśmy, że słowo euroremont (określenie porządnego odnowienia i nowoczesnego urządzenia, np. mieszkania) tak pięknie definiuje aspiracje Ukraińców czy Białorusinów, bo przecież posługują się nim zwykli obywatele. Dowodem na europejskość Lwowa były mocne kawy i smaczne torciki Sachera w kawiarniach. Przechodziliśmy jednak do porządku dziennego nad tym, że najlepsze euroremonty przeprowadzają oligarchowie w swych apartamentach, zwykli obywatele żyją w chruszczowkach, jak żyli, a torcikami Sachera zajadają się raczej turyści, a nie biedni emeryci. Ci ostatni, mieszkańcy „ukraińskiego Piemontu”, właśnie ławą zagłosowali na populistyczną, antydemokratyczną Swobodę.
Niebezpieczeństwo, jakie wiąże się z wyborami tej jesieni w krajach Europy Wschodniej, nie polega na powrocie jakichś złowrogich wpływów Kremla, który nie jest nawet w stanie kontrolować wszystkich członów Federacji Rosyjskiej. Przywódcy regionu zachowują się wszak wobec Moskwy wielce swobodnie. Niebezpieczeństwo polega na tym, że demokraci tracą wpływy i w regionie ugruntowuje się niedemokratyczny sposób wyłaniania władzy, a więc i jej sprawowania. Technologia rzeczywiście udoskonalona w Rosji. Porażka lub kompromitacja sił odwołujących się do integracji z Europą jest też w jakimś stopniu porażką idei proeuropejskich.
Wybory samorządowe na Ukrainie po raz pierwszy od 2004 roku wywołały takie wątpliwości. Przyczyniły się do tego: medialna przewaga rządzących, zmieniona i niekorzystna dla opozycji ordynacja wyborcza, niejasne decyzje sądów i terytorialnych komisji wyborczych, „karuzele” i zagadkowe zdarzenia przy liczeniu głosów. Wybory lokalne to walka o niesprzedaną jeszcze ziemię pod inwestycje, a więc o wielkie pieniądze przydatne w polityce. To także walka o lokalną administrację – tak istotny „adminresurs”.
Okrągłe formułki
Łatwość, z jaką Partia Regionów na Ukrainie opanowała media i przeprowadziła ostatnie wybory, musi dodawać otuchy innym. Łukaszenko już poinstruował ministrów spraw zagranicznych Polski i Niemiec, że u niego nie będzie żadnych problemów z wyborami. W Mołdawii komuniści, jeśli nie będą mogli od razu rządzić, to będą dalej grać na paraliż władzy i kompromitację coraz bardziej skłóconej koalicji, by w końcu przejąć kierownictwo, tak jak Janukowycz na Ukrainie.
Sytuację komplikuje też jeden czynnik w relacjach Europy Wschodniej z Unią Europejską. Otóż Partnerstwo Wschodnie zakłada współpracę z krajami niedemokratycznymi, a więc Unia milcząco przyjęła zasadę „wolnoć Tomku w swoim domku”, innymi słowy: „suwerennej demokracji”. Przykładem są choćby ostatnie wybory w Azerbejdżanie, gdzie opozycja wypadła z parlamentu, a europejskie instytucje siliły się na okrągłe formułki, by z jednej strony wyrazić troskę o demokrację, a z drugiej utrzymać dialog z Baku. To musi podważać wiarę wyborców w sens głosowania. Jeśli w Kiszyniowie odniosą sukces komuniści, a potem UE przełknie kolejne „eleganckie zwycięstwo” Łukaszenki, oznaczać to może, że niebo nad Europą Wschodnią zaciągnęło się na dobre.
Trudno podejrzewać, by pomysłodawcy Partnerstwa Wschodniego kibicowali siłom politycznym, które nie zawsze potrafiły udowodnić swoje przywiązanie do demokracji. Najwyraźniej jednak beneficjenci Partnerstwa Wschodniego zinterpretowali je jako nową możliwość ekonomiczną bez potrzeby ustępstw na rzecz praw człowieka. Mimo wszystko współpraca z nimi jest konieczna, bo pozwala także dotrzeć do społeczeństw regionu. A to w nich leży klucz do przyszłości. Jeśli się zniechęcą „adminresurs” chętnie wyręczy je w procesie wyborczym.
Dać szansę Mołdawii
W Mołdawii ostatnie referendum zostało przegrane z powodu niskiej frekwencji. Ten niewielki kraj wciąż jednak wydaje się idealnym polem do popisu dla eksporterów zachodnich wartości. Tu każde euro inwestycji jest odczuwane, tak jak zysk z każdej butelki wina, którą pozwoli się Mołdawianom wyeksportować do Europy. Mołdawia może być pozytywnym przykładem, jeśli przed najbliższymi wyborami elity europejskie poświęcą jej jeszcze trochę uwagi, pokażą jej mieszkańcom realną perspektywę rozwoju i jeśli znów Europa stanie się atrakcyjna – a więc też dostępna. Mołdawianie powinni usłyszeć, że warto iść na wybory i zagłosować za integracją z Zachodem. Sukces Kiszyniowa może sprawić, że karta w regionie się odwróci. Mołdawia tym się różni też od Białorusi, a także w coraz większym stopniu – niestety – od Ukrainy, że panuje tam wolność słowa. Kluczem jest więc polityka informacyjna, także medialna, krajów Wspólnoty.
Bo nie chodzi o to, aby Unia Europejska decydowała o przyszłości regionu za jego mieszkańców, zapisywała Ukrainę do NATO i płaciła Białorusi za gaz. Niech mieszkańcy Europy Wschodniej wybiorą sobie taką przyszłość, jakiej chcą. Ważne, by dokonywali wyboru sami i świadomie.
Andrzej Brzeziecki jest redaktorem naczelnym dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”, publicystą „Tygodnika Powszechnego”.