Chciał zbudować wieżę…Na 80. rocznicę śmierci Witolda Hulewicza
Przypadająca 12 czerwca 80. rocznica jego tragicznej śmierci stanowi więc doskonałą okazję, by oddać hołd tej niezwykłej osobowości, która jakoś pozostaje w zapomnieniu.
Witold Hulewicz nie miał rodowych powiązań z naszymi stronami, gdyż urodził się 26 listopada 1895 roku na drugim krańcu Rzeczypospolitej – w majątku Kościanki w powiecie wrześnieńskim jako kolejne szóste dziecko Heleny z Kaczkowskich i Leona Hulewicza. Wychowując się w polskim dworze pod zaborem pruskim, wzrastał w atmosferze patriotyzmu. W niemałym stopniu dzięki ojcu, skłonnym od najmłodszych lat uczyć synów mężnie znosić cierpienia i przeciwności losu. Kształcony w szkołach niemieckich, wyniósł z nich doskonałą znajomość języka, przy równoczesnej nienawiści do zaborców, gdyż był stale stamtąd wyrzucany za swój polski i chrześcijański światopogląd.
W wieku lat 18 został wcielony do wojska i w mundurze pruskim bił się podczas I wojny światowej na froncie francuskim i belgijskim, dzieląc los 2,5 mln Polaków, walczących wtedy w trzech armiach zaborczych. A równocześnie przeżywał dojmujące okrucieństwo oraz bezwzględność wojny, czemu dawał temu wyraz w pisanych w okopach wierszach, które przesyłał do redakcji "Zdroju", by tam ukazały się drukiem.
Na szczęście, młody Hulewicz miał na sobie gruby pancerz mądrego wychowania, stworzony w latach edukacji głównie domowej, patriotycznej i muzycznej. Oparciem młodzieńca i mentorką w tych latach była jego matka, niedoszła pianistka, której zawdzięczał nie tylko wiedzę muzykologiczną, ale też w wysokim stopniu umiejętność opanowania gry pianistycznej, ponadto szeroki i głęboki wgląd w kulturę europejską, ze szczególnym uwzględnieniem dorobku niemieckich gigantów muzyki i poezji. W tej edukacji ogromną rolę odgrywała, rzecz oczywista, muzyka i poezja polska, na czele z ukochanym przez niego Fryderykiem Chopinem.
W roku 1918 po przeżyciach wojennych Witold wraca do Poznania, gdzie wkrótce bierze czynny udział w Powstaniu Wielkopolskim, organizowanym m.in. przez brata Bohdana, a następnie na trzy lata pozostaje w wojsku polskim. Jako łącznościowiec walczy w wojnie polsko-bolszewickiej, po czym studiuje na Uniwersytecie Poznańskim, redaguje "Wiedzę Techniczną", ilustrowany miesięcznik Wojsk Technicznych Wielkopolski, zapraszając w swoim stylu – do współpracy Jarosława Iwaszkiewicza, Juliana Tuwima oraz innych wybitnych twórców.
W roku 1921 debiutuje tomikiem wierszy pod charakterystycznym tytułem "Płomień w garści". Po rozbracie z wojskiem zakłada wydawnictwo i księgarnię. Wcześniej żeni się nieszczęśliwie z piękną Anną Karpińską, przyzwyczajoną do mieszczańskiej stabilizacji, której wybranek nie jest w stanie zapewnić. Rodzi się córka Agnieszka. O prawo do opieki nad nią będzie długo i zwycięsko walczył, gdy żona, zmieniwszy wyznanie, wychodzi za mąż za innego, o czym Witold dowiaduje się po powrocie z zagranicznego wojażu. To wszystko dzieje się już w Warszawie, dokąd przeprowadzili się po przyjściu na świat pierworodnej, zwanej w domu Jagienką.
Zawód małżeński potęguje plajta warszawskiej firmy księgarskiej, prowadzonej wspólnie z Kazimierzem Paszkowskim. Podobno nie bez winy był wspólnik, który znacznie lepiej wyszedł na tym interesie. Mówiło się bowiem, że "kiedy spółkę zakładano, Hulewicz dał pieniądze, a Paszkowski – doświadczenie. Kiedy ją natomiast rozwiązywano, Paszkowski odszedł z pieniędzmi, a Hulewicz – z gorzkim doświadczeniem". Przy okazji warto dodać, że Hulewicz stracił nie własne pieniądze, ale należące do teścia – bankiera.
Nic więc dziwnego, że chcąc zmienić otoczenie, na początku stycznia 1925 roku zdecydował się przyjąć posadę w mieście nad Wilią. Pojawił się tu wraz z córeczką i matką, która miała prowadzić dom, a ponadto wspierać go na duchu i dzielić wspólne pasje, gdyż razem grywali na fortepianie, bywali na teatralnych premierach, a ich dom miał zawsze artystyczny sznyt, czego nie aprobowała miejscowa służba.
Nie mógł wtedy jeszcze przypuszczać, że w tym prowincjonalnym mieście, jak naonczas prezentowało się Wilno, niebawem zrobi błyskawiczną karierę, stanie się jedną z najbardziej znaczących person. Nie przeszkadzał mu w tym nawet fakt, że nad Wilią zachowywano dystans do przyjezdnych, a szczególnie – do "urzędników z Warszawy", uważając, iż nie potrafią zrozumieć Wilna i jego mieszkańców. Jednak Hulewicz z mety zakochał się w mieście, dostrzegł jego potencjał oraz niewykorzystane możliwości. I postanowił to zmienić.
Na zdjęciu: na radiowym roboczym stanowisku, fot. magwil.lt
Świeżo upieczony urzędnik Delegatury Rządu zauważył, że na lokalnym rynku prasowym brakuje tytułu poświęconego wyłącznie kulturze. Uznał tę szansę dla siebie i namówił do współpracy swego przełożonego – Jerzego Remera oraz Ferdynanda Ruszczyca. Udało mu się także uzyskać znaczną dotację z Warszawy, co umożliwiło sfinansowanie pierwszych numerów pisma, opatrzonego tytułem "Tygodnik Wileński", mającego nawiązywać do wcześniejszych czasopism o tejże nazwie, a zarazem być pismem na wskroś nowoczesnym.
Jak można było przypuszczać, inicjatywa Hulewicza w Wilnie została powitana z dużą rezerwą. Członkowie miejscowej elity byli niezadowoleni, że jakiś "nietutejszy" zamierza "uczyć ich kultury", a co więcej, wspomina o jakiejś "misji". Na niewiele zdały się jego tłumaczenia, że Wilno i ludzie wileńscy mu się spodobali i że wszędzie, gdzie jest, lubi coś robić.
Nie bacząc na wszelakie docinki, Hulewicz wydawał pismo z dużym rozmachem, drukował nie tylko miejscowych luminarzy kultury (tych, co zgodzili się współpracować), ale również Boya-Żeleńskiego, Żeromskiego czy Jaracza. Zamieszczał recenzje teatralne ze stołecznych premier, ubolewając, że wprawdzie "Wilno ma artystów i ma zespoły", ale nie ma teatru z prawdziwego zdarzenia. I zapowiadał zmiany.
"Tygodnik Wileński" nie miał jednak szans, by utrzymać się nad Wilią. Był zbyt elitarny – pismo poświęcone sztuce i literaturze nie mogło przynosić zysków, a nawet przestać być deficytowe. To nie było "Słowo" Stanisława Cata-Mackiewicza, które zresztą też skąpiło profitów. Dlatego ukazało się tylko osiemnaście numerów tego pisma, które w listopadzie 1925 roku splajtowało. Podobno do osiągnięcia stabilizacji finansowej zabrakło dodatkowego tysiąca regularnych odbiorców…
Hulewicz, który nie podupadł na duchu, realizował tymczasem już kolejną wizję. Skoro w samym Wilnie nie działał zespół teatralny, prezentujący ambitny repertuar na dobrym poziomie, zatem należało taką trupę do miasta ściągnąć. Wybór padł na "Redutę" Juliusza Osterwy, która znajdowała się w bardzo trudnej sytuacji finansowej. By dopiąć swego, Hulewicz udał się do Warszawy i zachwalał Wilno, jako miejsce stworzone wręcz dla życia teatralnego. Obietnice zarządu miasta przekazania pod siedzibę budynku Teatru na Pohulance ostatecznie zadecydowały, że "Reduta" przeniosła się nad Wilię.
Hulewicz został kierownikiem literackim zespołu i mocno brał do serca wszystko, co dotyczyło teatru. Praktycznie uczestniczył niemal w każdej próbie, w czym często towarzyszyła mu matka. I miał za nic fakt, że cały splendor krytyki i widza spływał na Osterwę, pozostawiając go w wyraźnym cieniu.
Tryskający pomysłami Hulewicz w maju 1925 roku założył Związek Zawodowy Literatów Polskich w Wilnie. Początkowo jego działalność miała charakter głównie organizacyjny, jednak dwa lata później pojawiła się inicjatywa stworzenia tzw. Śród Literackich. Pomysł był genialny w swej istocie: raz w tygodniu w lokalu, użyczonym przez Wydział Sztuk Pięknych USB, miały się odbywać wieczory literacko-artystyczne.
Tym zainaugurowanym wiosną 1927 roku imprezom towarzyszył ogromny sukces. W niemałym stopniu dzięki temu, że inicjator zadbał o ich zróżnicowany charakter. Te poświęcano bowiem na zmianę miejscowym i zagranicznym literatom, nie unikano też prezentacji utworów jeszcze nie drukowanych. By dodać owym spotkaniom kolorytu, Hulewicz wpadł na pomysł ciekawszej ich lokalizacji.
Dlatego jesienią 1929 roku z myślą właśnie o Środach Literackich otrzymał od wojewody wileńskiego pomieszczenia w położonym nieopodal Ostrej Bramy byłym klasztorze bazylianów, gdzie swego czasu władze carskie więziły filomatów z Adamem Mickiewiczem włącznie. Skoro była potrzebna Cela Konrada, to Hulewicz wskazał takie pomieszczenie. Na jego polecenie wmurowano tam tablicę, informującą, że tu – w nawiązaniu do "Dziadów" części III – zmarł Gustaw, a narodził się Konrad. Kłopot rozwiązano więc poniekąd od ręki: od października 1929 roku Środy Literackie odbywały się już w Celi Konrada.
Bazyliańska siedziba dodała im bez wątpienia splendoru i popularności. Hulewicz zresztą nie próżnował – zapraszał gości z całej Rzeczypospolitej, gdzie było coraz głośniej o tych spotkaniach. Tym bardziej, że nie ograniczano się podczas nich do deklamacji czy prelekcji, bo ważnym elementem spotkań była muzyka. A sam animator potrafił nawiązać doskonały kontakt z zapraszanymi gośćmi, którzy czuli się dodatkowo usatysfakcjonowani możliwością… noclegu w Celi Konrada.
Postawiwszy sobie za cel "europeizację" prowincjonalnego Wilna, zapraszał Hulewicz na te spotkania literackie nie tylko sławy krajowe, ale też pisarzy zagranicznych, a jeśli zaproszony nie mógł osobiście się stawić, to przynajmniej poświęcano wieczór jego twórczości. Zasługą ich gospodarza był także fakt, że nie zamykał Śród Literackich dla miejscowych twórców, piszących w innych językach. Pomimo hermetyczności wileńskiej kultury żydowskiej pojawili się tam poeci tworzący w jidysz, a wśród publiczności nie brakło Rosjan, Białorusinów czy też Litwinów. To dzięki niemu po pamiętnym spotkaniu 28 stycznia 1931 roku, na 119. z kolei Środzie Literackiej z udziałem Teodora Bujnickiego, Czesława Miłosza, Jerzego Zagórskiego oraz Kazimierza Hałaburdy na dobre zaistnieli młodzi poeci z kręgu "Żagarów".
Gdy w Wilnie przymierzano się do otwarcia piątej z kolei na terenach Rzeczypospolitej rozgłośni Polskiego Radia, której znakiem rozpoznawczym stało się kukanie kukułki, nie mogło też w tym zabraknąć Witolda Hulewicza, powołanego na stanowisko jej kierownika programowego. Jak zwykle okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, gdyż, puściwszy wodze wyobraźni, zapowiedział realizację pomysłów, jakich nie było w programach innych stacji. By oblec słowa w czyn, otoczył się grupą młodych zdolnych współpracowników, że wymienię m.in.: Tadeusza Byrskiego, Tadeusza Łopalewskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Pawła Jasienicę, Wiktora Trościanko, Czesława Miłosza, Antoniego Bohdziewicza. Na pierwszy ogień nowatorstwa poszło zaproszenie do studia zespołu "Reduty", skąd na całą Polskę wyemitowano "Betlejem Ostrobramskie" autorstwa jego współpracownika Tadeusza Łopalewskiego, które przyniosło ogromny sukces i dało początek zupełnej nowości – słuchowiskom radiowym.
Pierwsze takie, które stworzył i wyreżyserował, nosiło tytuł "Pogrzeb Kiejstuta". Obudował je oryginalną muzyką nokturnową, śpiewami wajdelotów litewskich i niezwykłymi efektami dźwiękowymi, czyniącymi u słuchaczy wrażenie uczestnictwa w misterium pogrzebowym, odbywającym się na domiar w plenerze, a jeden z mikrofonów umieszczono nawet nad brzegiem Wilii, by słychać było szum jej fal. Odtąd poszło już z górki, a takie słuchowiska jak: "Obrona Sokratesa" czy "Miasto Santa Cruz" przeszły do historii polskiej radiofonii.
Konsekwentnie stawiając na żywe słowo, Witold Hulewicz chętnie udostępniał antenę aktorom teatrów "Reduta" i "Lutnia", zapraszał do udziału w programach wybitnych profesorów Uniwersytetu Stefana Batorego. W roku 1930 słuchaczami emitowanych od godziny 17 do 22 programów było 12 tysięcy zarejestrowanych abonentów i liczby te ciągle rosły. Również dzięki istniejącej wówczas w Wilnie jednej z najnowocześniejszych w Europie fabryki radioodbiorników "Elektrit", gdzie pracowało około 1200 osób, a roczna jej produkcja wynosiła w roku 1936 nie bagatela – 54 tysiące aparatów radiowych.
Hulewicz przyjaźnił się z właścicielami "Elektritu" – braćmi Samuelem i Grzegorzem (Hirszem) Chwolesami, był częstym gościem w ich fabryce. Na zasadzie funkcjonowania naczyń połączonych stworzył w Wilnie Stowarzyszenie "Rodzina Radiowa". Osobiście prowadził "Skrzynkę Pocztową", utrzymując ciągły kontakt z radiosłuchaczami. By bardziej dogadzać ich upodobaniom, stworzył w rozgłośni kilkanaście działów, takich jak: "Kultura i książki", "Historia i geografia", "Ziemia Wileńska", "Sztuka", "Muzyka", "Rolnictwo". Z eteru płynęły też słowa skierowane do Białorusinów i nawet Litwinów, co wzbudzało irytację władz w Kownie, gdzie wtedy znajdowała się czasowo litewska stolica, a stosunki Orła Białego z Pogonią były raczej "zimnowojenne".
Na zdjęciu: tu się mieściła wileńska rozgłośnia radiowa, fot. magwil.lt
Wzmiankowane audycje prowadzili m.in.: pisarz – Tadeusz Łopalewski ("W świetle rampy" i "Klechdy dawnej Rusi"), historyk sztuki i konserwator zabytków – Stanisław Lorentz ("Znaszli ten kraj"), fotografik – Jan Bułhak ("Moja technika fotograficzna"), poeta i satyryk – Konstanty Ildefons Gałczyński ("Kwadrans dla ponurych"), reżyser filmowy – Antoni Bohdziewicz ("Kukułka wileńska") oraz aktor – Leon Wołłejko, który wspólnie z Kazimierą Aleksandrowicz, używającą pseudonimu Ciotka Franukowa, czytał felietony pisane gwarą wileńską. Warto nadmienić, że audycje satyryczne wileńskiego radia cieszyły się szczególną popularnością. Porównywano je do "Wesołej Lwowskiej Fali", w której triumfy święcili Szczepko i Tońko, czyli Kazimierz Wajda i Henryk Vogelfenger.
W wileńskiej rozgłośni zaczynał też karierę słynny później mandolinista, kompozytor i dyrygent Edward Ciuksza. Założył tam orkiestrę, towarzystwo mandolinowe "Kaskada" i prowadził audycję radiową "Wieczorynka", w której różne swoje opowieści przeplatał muzyką własnej orkiestry.
Rozgłośnia wileńska dzięki Witoldowi Hulewiczowi odegrała też prekursorską rolę w stworzeniu reportażu radiowego. To właśnie w Wilnie miały miejsce transmisje różnych uroczystości patriotycznych, zawodów sportowych, mszy i pogrzebów, m.in. ponownego pochówku królowej Barbary Radziwiłłówny w katedrze oraz matki i serca syna na wileńskiej Rossie.
Z powyższego bardziej niż wymownie wynika, że Hulewicz całkowicie zdominował wileńskie życie literackie i artystyczne. Uważano, że "był wszędzie" i że nie istniało praktycznie żadne przedsięwzięcie, w które nie byłby zaangażowany. W roku 1932 założył Radę Wileńskich Związków Artystycznych i niebawem został jej prezesem. Erwuza, jak ją nazywano, skupiła niemal wszystkich członków Wileńszczyzny, stając się bardzo znaczącą instytucją. To właśnie sprzeciw jej członków uniemożliwił sprzedaż za granicę zabytkowych gobelinów ze skarbca wileńskiej katedry, dla jej renowacji po powodzi 1931 roku.
Tak wielopłaszczyznowa działalność "nietutejszego" wyraźnie nie przypadała do gustu redaktorowi "Słowa" Stanisławowi Catowi-Mackiewiczowi. We wzajemnych kontaktach między nimi iskrzyło od dawna, a kulminacją tego był spór co do różnej oceny wyników konkursu na wileński pomnik Wieszcza Adama, wygrany przez Henryka Kunę. Przy tej okazji naczelny "Słowa" wytoczył ciężkie działa, zarzucając oponentowi, że zdominował właściwie wszystkie związki artystyczne w mieście i te przemawiają jego głosem.
"Jest coś radosnego w tym – ironizował na swych łamach Cat-Mackiewicz, z jaką łatwością porozumiał się prezes Związku Zawodowego Literatów w Wilnie pan Hulewicz z wiceprezesem Rady Zrzeszeń Artystycznych, panem Witoldem Hulewiczem, z wiceprezesem Wileńskiego Towarzystwa Filharmonicznego, panem Witoldem Hulewiczem, z dyrektorem programów Polskiego Radia, panem Wiktorem Hulewiczem, ze współredaktorem "Zaułka", panem Witoldem Hulewiczem, z członkiem Komisji Teatralnej, panem Witoldem Hulewiczem, z bibliofilem, panem Witoldem Hulewiczem, z krajoznawcą, panem Witoldem Hulewiczem oraz z kilkoma jeszcze innymi Hulewiczami, którzy razem wzięci są w Wileńskiej Radzie Zrzeszeń Artystycznych w znakomitej większości".
Do tego zamieszczono złośliwą karykaturę, przedstawiającą przemawiającego Hulewicza, któremu przy stole przysłuchiwali się z uwagą inni Hulewiczowie.
Rozpoczęła się wojna podjazdowa, w której "Słowo" miało przewagę, gdyż często-gęsto zamieszczano złośliwą karykaturę, komentowano praktycznie każdy krok Hulewicza. Nawet projekt przeprowadzenia przez miasto wodociągu wody filtrowanej opatrzono uwagą, że zapewne pierwsze ujęcie będzie w rozgłośni Polskiego Radia, a drugie i ostatnie przy domu Hulewicza.
Jeszcze gorsze były karykatury Feliksa Danela, a szczyt osiągnięto na rysunku, na którym Hulewicz został przedstawiony jako Krzyżak, nakazujący podwładnemu podpalenie chaty, co miało symbolizować jego misję cywilizacyjną w Wilnie. Przy okazji, już w wersji słownej, wyśmiano jeden z jego pomysłów, czyli założenie podziemnego szaletu publicznego jako osiągnięcia cywilizacji zachodniej. Temat szaletu powracał jeszcze w późniejszych karykaturach – Danel za zgodą Cata sugerował, że pisuar jest natchnieniem Hulewicza. Ten znosił te ataki stosunkowo spokojnie. Wyjątkiem było wprawdzie obicie Danela szpicrutą w kawiarni Rudnickiego, co zaogniło konflikt.
W pewnym momencie Hulewicz zaproponował Sąd Obywatelski dla rozpatrzenia sporu, mając nadzieję, że w ten sposób uda się rozstrzygnąć, "po czyjej stronie słuszność i sprawiedliwość, a po czyjej prywata, uporczywe porachunki i ukryte cele". Mackiewicz miał jednak własne zdanie na temat zakończenia konfliktu i wysłał adwersarzowi sekundantów. Tym razem Hulewicz nie mógł odmówić. Ustalono więc, że pojedynek na szable odbędzie się w Sali Rycerskiej akademickiego konwentu "Polonia". O powadze sytuacji może świadczyć fakt, że udając się na pole walki, Mackiewicz wypowiedział do swej żony Wandy prośbę: "Przygotuj katafalk w salonie, łóżko w moim pokoju i kolację wystawną na kilkadziesiąt osób".
Jak sam później przyznawał, ze starcia z rywalem, które trwało dwie minuty, wyniósł "dwie szramy na rękach i jedną na łbie". Ponieważ Hulewicz takoż został trafiony w rękę, honorowi niby stało się zadość. Jednak starcie, o którym zrobiło się głośno na całą Polskę, miało znacznie poważniejsze skutki dla radiowca niż dla dziennikarza. Przełożeni uznali, że muszą interweniować, odwołując go do Warszawy, gdzie początkowo miał przez pół roku zamienić się stanowiskami z kierownikiem literackim z centrali, co usprawiedliwiano koniecznością odbycia stażu.
Na Dworcu Wileńskim odjeżdżającego Hulewicza żegnały tłumy wilnian, a ten zapowiedział, że niebawem powróci. Z tej okazji pojawiła się kolejna karykatura, tym razem na łamach "Kuriera Wileńskiego", przedstawiająca tłumy wielbicieli, żegnających z transparentami swego mistrza, oraz Cata-Mackiewicza, stojącego z boku z ponurą miną. Dziennikarz sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał, z kim teraz będzie prowadził wojnę.
Witold Hulewicz do Wilna jednak już nie powrócił. Został kierownikiem wydziału literackiego rozgłośni warszawskiej, sprawdzał się na tym stanowisku, choć – jak podkreślał – zawsze tęsknił za Wilnem, gdzie po jego odjeździe przygasło wszystko – miasto zagłębiło się w swoim prowincjonalnym kokonie i – jak widać – wszyscy byli z tego zadowoleni.
We wrześniu 1939 roku, wraz z inwazją III Rzeszy na Polskę, z gmachu Polskiego Radia nadaje Witold Hulewicz słynne zniechęcające do walki przemówienie do żołnierzy niemieckich w ich języku, a czyni to głosem namiętnym, dobrze zapamiętanym przez późniejszych jego oprawców na Pawiaku i Szucha. Od początku okupacji pracuje w ratuszu, u boku prezydenta Starzyńskiego (wraz z profesorem Stanisławem Lorentzem), zaś konspiracyjnie zakłada pierwszą redakcję pisma podziemnego "Polska Żyje", przez co nazywany jest "ojcem prasy podziemnej". Pisze liczne artykuły, nawiązuje współpracę z innymi literatami (m.in. z Zofią Kossak-Szczucką, o którą później jest indagowany i męczony w Gestapo).
We wrześniu 1940 roku zostaje aresztowany i osadzony na Pawiaku, a w kilka dni później aresztują Stefanię z Ossowskich – żonę z drugiego małżeństwa, zawartego w roku 1937. Jest wielokrotnie wożony na Szucha na badania, to znów męczony, katowany, przetrzymywany w "dukelcele" (w ciemnicy) i więziony w separatce. Pomimo tych przeżyć przez polskich strażników więziennych nadal utrzymuje kontakt ze swą komórką organizacyjną i nadal wysyła artykuły do "Polska Żyje".
Na tydzień przed jego śmiercią Gestapo rezygnuje z wydobycia czegokolwiek z uparcie milczącego więźnia. Odczytują mu wyrok śmierci. W kieszonkowym kalendarzyku zaznacza krzyżyk przy dacie 12 czerwca. Pisze ostatnią kartkę (z konieczności po niemiecku) do matki i córki. Jej treść w przetłumaczeniu na polski brzmi: "11 czerwiec 1941 r. Moje najdroższe Matko i Córeczko! Niech wam Bóg zapłaci za Wasz cudowny list wczorajszy. Proszę już paczek nie przysyłać. Pozdrówcie i ucałujcie ode mnie wszystkich krewnych i przyjaciół, a szczególnie gorąco ucałujcie się w moim imieniu. Modlę się żarliwie. Nie odpowiadam na żadne poszczególne pytania. Nic nie jest ważne. Kładę krzyżyk na czole mego Dziecka, które żyje tak poważnie i pięknie. Bądźcie zdrowe. Zobaczymy się znowu. Wasz całą duszą Witold".
Dnia 12 czerwca 1941 roku o czwartej rano z podwórza na Pawiaku wyjechały ciemnozielone samochody, wiozące 14 kobiet i 15 mężczyzn. Przecięły miasto i skierowały się szosą na Modlin. Na 22 kilometrze polną drogą skręciły w lewo, następnie, za wsią Palmiry, w prawo, w las. Tu żandarmi ustawili skazanych na krawędzi dołów. Rozległa się salwa.
Było akurat święto Bożego Ciała.
Tak to kula oprawców hitlerowskich przerwała życie, ledwie 46-letniego człowieka, niwecząc wszelkie plany na przyszłość. Również te literackie, gdyż mimo nawału zajęć i obowiązków Hulewicz znajdywał też czas na twórczość. Po debiucie w roku 1921 w Poznaniu zbiorkiem wierszy "Płomień w garści", będących świadectwem przeżyć w okopach wojennych, dał się poznać jako zawołany tłumacz powieści Maxa Broda "Tycho de Brache", Rabindranatha Tagore "O kobiecie", Johanna Wolfganga Goethego "Sentencje w rymach i prozie", Rabindranatha Tagore "Podszepty duszy", ogłosił studium z teorii przekładu pt. "Polski Faust".
Na zdjęciu: grób Witolda Hulewicza w Palmirach, fot. wilnoteka.lt
Jego uwielbionym pisarzem staje się poznany zresztą osobiście Rainer Maria Rilke, którego utwory systematycznie przekłada. A były to: "August Rodin", "Powiastki o Panu Bogu" (wspólnie z M. Czabanówną), "Księga obrazów i wiersze nowe", "Malte", "Księga godzin". Wyrazem zainteresowań światem muzyki jest natomiast książka o Ludwigu van Beethovenie "Przybłęda Boży", a światem szeroko rozumianego dźwięku – tom poezji "Sonety instrumentalne".
W jego poetyckim dorobku jest też złożony z 29 wierszy, a wydany w roku 1931 tomik "Miasto pod chmurami", będący hołdem Wilnu, które pokochał całym jestestwem i dla którego nie szczędził wysiłku na jakże różnorakich płaszczyznach.
O Hulewicza powinny upominać się co najmniej trzy miasta – Poznań, Wilno i Warszawa. Niestety, nie upomina się żadne. Zapomniało jakoś o nim Polskie Radio, chociaż stworzył od zera jedną z jego stacji i rozwinął tak, że stała się ważna dla całej Polski – radiostację wileńską. A warszawskiemu i całemu Polskiemu Radiu dał rzecz bezcenną – Teatr Wyobraźni, który tak sam nazwał.
Na szczęście, o niego, o pamięć o nim upomniała się garstka ludzi: pisarzy, dziennikarzy, historyków, społeczników pod egidą znanego reportera Romualda Karasia, wydawcy m.in. około 50 tomików wierszy współczesnych poetów kresowych, autora i redaktora siedmiotomowej "Antologii Wileńskiej". W roku 1995 to grono, wspierane przez córkę pana Karasia – Agnieszkę, autorkę solidnej biograficznej książki o Witoldzie Hulewiczu, opatrzonej tytułem "Miał zbudować wieżę" i biograficznego filmu w koprodukcji polsko-niemieckiej zainicjowało przyznawanie nagród imienia naszego bohatera, a przed kilkoma laty powołano do życia stowarzyszenie, mające strzec pamięć o nim, promować nazwisko oraz gigantyczny dorobek twórczy i społecznikowski.
-------------------------------------------------------------------------
Opracował Jerzy Wojtkiewicz.
Artykuł się ukazał w czerwcowym numerze "Magazynu Wileńskiego (2021)