Archipelag Wysp Zielonego Przylądka – koraliki zagubione na Atlantyku (1)


Na zdjęciu: Wyspy Zielonego Przylądka znajdują się w odległości prawie 600 km od Afryki, fot. tygodnik.lt
Legenda głosi, że Wyspy Zielonego Przylądka powstały, gdy Bóg – dumny ze stworzenia świata – otrzepał ręce. Boskie okruszki spadły do oceanu, tworząc archipelag składający się z 10 głównych wysp i 16 wysepek mniejszych. Samolot z Warszawy dostarczył nas na jedną z nich legitymującą się krótką nazwą – Sal. Podobno cieszy się ona największą popularnością wśród turystów, a to ze względu na wspaniałe plaże, dogodne warunki do surfowania oraz nurkowania. Ponadto branża turystyczna zaczęła się rozwijać właśnie na niej, a dopiero później na dwóch kolejnych wyspach.

O samych wyspach miałem dość mgliste wyobrażenia i kojarzyły mi się raczej z czytanymi w dzieciństwie opowieściami przygodowymi o piratach. Obecnie wyspy są jednym z zyskujących coraz większą popularność kierunków podróży, żądnych słońca i ciepła wczasowiczów. Tym bardziej, że wiele atrakcyjnych turystycznie krajów dotychczas nie może sobie pozwolić na „luksus” przyjmowania cudzoziemców

Ucieczka od codzienności

Moje wyobrażenie o tym, że Sal to wyspa tonąca w zieleni i porośnięta bujną egzotyczną roślinnością zostało w oka mgnienia rozwiane jeszcze w trakcie lądowania samolotu. Za oknem rozciągała się ponura, pustynna i monotonna panorama szarych piasków. Mimowolnie zadałem pytanie, gdzie trafiłem i czy wart zachodu był dość nużący, bo trwający ponad 9 godzin lot.

Większość pasażerów czarterowego rejsu stanowili Polacy, ale był też dość spory odsetek Litwinów, którzy, jak sami mówili, chcieli uciec od koronawirusa, niekończących się ograniczeń i obostrzeń, od zimy, chłodu, szarej codzienności i Bóg wie jeszcze czego. Co prawda, uciec od koronawirusa nie udało się, bo i na wyspie obowiązywały maski, dezynfekcja rąk przed spożyciem posiłków oraz ciągłe mierzenie temperatury u wracających z plaży do hotelu urlopowiczów. Ponadto podczas odprawy na lotnisku przybysze musieli przedstawić pisemne zaświadczenia o negatywnych wynikach testu na COVID-19, wykonanych nie wcześniej niż 72 h przed przylotem.

Walka o przetrwanie

W ogóle od grudnia ubiegłego roku i na początku bieżącego na Wyspy Zielonego Przylądka, albo bardziej znane na świecie pod nazwą Republica de Cabo Verde, przylatują jedynie Polacy i korzystający z usług polskiej spółki turystycznej „Itaka”, Litwini. Przed pandemią na wyspach chętnie spędzali wakacje Anglicy, Portugalczycy, Włosi, Niemcy, Francuzi oraz w ostatnich latach Rosjanie. Jeden lot po otwarciu się wysp zorganizowali Czesi, ale kolejne przyloty nie nastąpiły. Powodem tego, prawdopodobnie była pogarszająca się sytuacja z zakażeniami w kraju, gdzie liczba zakażonych drastycznie pięła się w górę.

Dla mieszkańców Cabo Verde pandemia była ogromnym wyzwaniem i walką o przetrwanie, bo większość z nich – przynajmniej na „naszej” wyspie – jest zatrudniona w hotelach i innych miejscach, świadczących usługi podróżującym. Od marca aż do grudnia roku ubiegłego ruch turystyczny został zawieszony i to mocno uderzyło po kieszeni Kabewerdeńczyków, których codzienne życie w żaden sposób nie da się wpisać do kategorii „łatwe”. Średniomiesięczna wypłata na Sal wynosiła bowiem 140-160 euro. Najwięcej można zarobić na lotnisku, gdzie wypłaty oscylują w granicach 500 euro. Jednak, jak mówiła nasza przewodniczka Monika, o swojsko brzmiącym nazwisku Marcinkiewicz, żeby tam trafić trzeba mieć układy i znajomości. Czyli, nihil novum sub sole (nic nowego pod słońcem)...

 
Na zdjęciu: na plaży może dziać się wiele rzeczy, nawet… wesele, fot. Zygmunt Żdanowicz

Żyć, nie umierać

Na Sal przybyliśmy niemalże w południe i po rozlokowaniu się w hotelu od razu pośpieszyliśmy na plażę. Pogoda, prawie przez wszystkie 8 dni pobytu, była wręcz wymarzona: słońce w zenicie, rozległa na kilka kilometrów plaża z drobnym żółtym piaseczkiem i rozstawionymi szezlongami (a więc można było na niej truchtem pobiegać), woda w oceanie czysta i ciepła, słowem żyć i nie umierać. Podobno słońce świeci tu przez ponad 330 dni w roku i tylko we wrześniu przez kilka dni padają ulewne deszcze. Co prawda, wyspy mogą nawiedzać piaskowe burze i wtedy w powietrzu unosi się zawiesina piaszczystego smogu. Średnia temperatura powietrza np. w lutym wynosi +23 stopnie Celsjusza. Najcieplej jest w sierpniu i wrześniu, gdy słupek rtęci podnosi się do +30. Spragnieni słońca wielu z nas korzystało z kąpieli słonecznych w nadmiarze i już po dwóch dniach mieliśmy skórę czerwoną jak u ugotowanych raków. Próby ratowania spalonej skóry różnymi kremami były przysłowiową łyżką po obiedzie. No cóż, a więc okazało się, że sparafrazowane przysłowie polskie, że człowiek mądry po szkodzie jest nadal aktualne.

No stress

Turystyka na Cabo Verde nie jest jeszcze zjawiskiem masowym i z tego też powodu wyspy nazywane są ostatnim rajem na Atlantyku, albo wyspami szczęśliwości. Miejscowa ludność jest niezwykle życzliwa wobec cudzoziemców, bo dzięki nim ma pracę. Nieprzypadkowo wyspiarską receptą na wszelkie rozterki, nastroje i humory jest niezwykle rozpowszechniony zlepek dwóch krótkich słów: „No stress”. Zarówno drobni handlarze uliczni, wędrujący wzdłuż plaży, jak i sklepikarze zachęcają do kupna różnego rodzaju drobiazgów. Jednakże robią to nie natarczywie, a widząc brak zainteresowania nie dąsają się i nie grymaszą, tylko sytuację kwitują krótkim „No stress” i życie toczy się dalej...


Na zdjęciu: zęczność miejscowych kobiet imponuje – na głowach potrafią przenosić nie tylko towary, ale i krągłe butle z wodą, fot. Zygmunt Żdanowicz

Zżyci i koleżeńscy

Na wyspach jest w miarę bezpiecznie, ale przewodnicy zazwyczaj uprzedzają, by nie zapuszczać się w ciemne uliczki i zaułki miast, a na „naszej” wyspie były aż trzy miejskie ośrodki: Santa Maria, Espargos i na wpół wioska rybacka z portem na wpół miasteczko Palmeira. Według przewodniczki Moniki, miejscowi mieszkańcy nie są zainteresowani tym, by kwitła przestępczość, bo to może odstraszyć i zniechęcić turystów, którzy są jednym z najgłówniejszych źródeł ich dochodów i w ogóle utrzymania. Inaczej natomiast ma się sprawa z imigrantami z Afryki (przeważnie z Senegalu i Gwinei Bissau), którzy nie stronią od żebractwa i kradzieży. Dla rdzennego Kabewerdeńczyka żebractwo jest współmierne do utraty honoru i godności. Jak twierdziła Marcinkiewicz, rdzenni mieszkańcy Cabo Verde są niezwykle zżyci i koleżeńscy, a w razie potrzeby wspierają się nawzajem. Korzystają też z pomocy krewnych, którzy znaleźli pracę w USA, Portugalii, Holandii czy Francji. W ogóle wyspiarskie państwo liczy ponad pół miliona mieszkańców, ale aż 700 tys. Kabewerdeńczyków znalazło się poza atlantyckim rajem. Z tego też powodu 2/3 mieszkańców wysp ma krewnych za granicą, którzy w miarę możliwości wspierają ich materialnie. Środki finansowe przysyłane przez nich stanowią ok. 20-25 proc. PKB.

Wyrozumiali turyści

Na wyspach jednym z podstawowych problemów od dawna był i nadal pozostaje brak wody. Niegdyś na Sal była studnia, ale szybko się wyczerpała. Woda jest dostarczana z zewnątrz i rozwożona beczkowozami. W miejscowych hotelach można było przeczytać hasła, zachęcające turystów do picia wina, piwa oraz drinków, a oszczędzania wody. Zarówno ze słyszenia, jak i na przykładzie własnych obserwacji i doświadczenia, mogę poświadczyć, że turyści do tego rodzaju haseł odnosili się z wielką wyrozumiałością i zrozumieniem. U nas wody przecież nie brakuje...

Zwiedzając natomiast najbiedniejszą dzielnicę Espargos, największego miasta na Sal, bo tu znajduje się międzynarodowe lotnisko, widzieliśmy dość sporą grupę osób, które stały w kolejce do wody z beczkowozu. Nie mogliśmy nie podziwiać przy tym zręczności kobiet, które okrągłe butle z wodą transportowały... na głowie.

Cdn.

Zygmunt Żdanowicz